Pozwolę wrzucić jedną z kilku prac, które wydają się godne prezencji wobec merytorycznych wymagań konkursu.
Otwierając puste okno lisiej przeglądarki
Koziek walczył o zasięg internetu,
Który rwał się i szarpał jego ręce
Zanurzone w publicznej sieci. Migawka
Kresek z każdym oddechem przygasała.
Wstrzymał kursor przed hiperłączem, wątpiąc
W odwagę duszy w ostatnim wyzwaniu.
Pobrzmiewały jego słowa: „Jesteś dobrym userem”.
Kłamstwo w imię przyjaźni. Bywalcy forum
Zwykle nie chcieli wiedzieć, czym jest dobro.
To niemalże konieczność. Nieśmiertelną sławę
Użytkownika płodzi taki defekt charakteru.
Tylko jego posty trzymały go w eterze, zachęcały.
Kiedy wzajem ciskali gromy, inaczej widział siebie.
Nie mógł opuścić go teraz, permanentnego banitę.
Zatwierdził adres witryny. Szedł dawnymi ścieżkami.
Czerń nie była żałobą, lecz nową szatą forum, mrokiem.
Barbarzyńcy Versusa krążyli wokół w ciemności.
Zagłębiał się w dzikie trzęsawiska działów.
Gasł. Wiedział, że binarna Nicość nie ma kresu.
Za tysiącami porzuconych profili,
Na zgorzelisku wygasłych burz zwady,
Rozciągał się ogród radości spalony spamem.
Oglądały go avatary wszechobecnych postaci.
Wielu pamiętał. Ich widok rozbudzał zmysły.
I pamięć o przewinieniach, które czynił, gdy był.
I lękał się słusznych słów tych, których skrzywdził.
Niepotrzebnie. Nie wybaczyli, lecz zapomnieli.
Byli obojętni i nieczuli jak maski.
Przeciw układności niósł jedyne rzemiosło – ironię,
Która zyskała gorzki posmak po utracie przyjaciela.
Innej mowy nie potrafił wykrzesać i inną nie władał.
Wsłuchiwał się w szaleństwo goryczy własnej pieśni,
Rządzące kompozycją zdań i doborem słów.
Niczym jego posty, był jedynie marionetką.
Kulejąc, o lasce przypadku, doczołgał się murów zamku.
Keth, w swej warowni tajemnic i czarów Redów
Niedostępnych śmiertelnikom pod karą wygnania
Ofiarował posłuch między królowaniem magii.
Pisał o wszystkim, co przymusza do tęsknoty.
O szarych połaciach czystej przestrzeni,
Której przeznaczeniem jest być zapisaną.
O barwach: szkarłacie Redów, przyprószonym pastelu liter,
Błękicie moderacji, pomarańczy designu,
Żółtoszalonych oczach Triss Merigold.
O rozkoszy dyskusji: polityki, sztuki, kultury, gier.
O oczekiwaniu na wieści zza siedmiu mórz.
O wielkiej sprawie, która łączy
Zgorzkniałych mędrców i świergot niedojrzałych.
O tym, że niesie śpiew przeciw zapomnieniu
I każdą metaforę przeciw jej układa.
Nie wiem – sączył Keth wyrazy – czy chociaż lubiłeś,
Lecz porzuciłeś ciało i duszę, by odzyskać.
Wrócę go ze ścieżek Tartaru. Z zastrzeżeniem.
Nie wolno ci z nim mówić. A gdy iść będziesz
W górę forum, nie spojrzysz za siebie.
I Elwer, skrzydlaty poseł, przywiódł przyjaciela.
Avatar obcy, zbielały jak topielec.
Słowa przygnębione, pod nimi cień sygnaturki.
Kroczył bez wdzięku, pchany rozkazem przewodnika.
Pragnął wyrzec imię i strząsnąć na ziemskie sprawy
Obojętność, której owoce rodzi powietrze Tartaru,
Będące zimowym tchem i wiecznym konaniem.
Ale przyjął zasady.
Szli. Koziek naprzód. Elektroniczny szmer obecności,
Za nim binarne strumienie cyfr dwóch postaci.
Blaski banity i moderatora lśniły na tle rdzenia danych.
Powrotny lot przez posępne otchłanie serwera
Rzeźbił serce dłutem lęku i grozy.
Płynąc, nasłuchiwał i szukał odblasków. Lecz wtedy
Nikło echo ich kodu, poświata. Zdawało się, że są.
Pod nadzieją rósł podszept niepokoju.
Nie umiejący drżeć, drżał wątpiąc
W nadzieję użytkownika na z wygnania powroty.
Złamane struny sarkazmu strąciły go między plebs.
Czcze nadzieje gasiły żar płomiennych mów.
Znał myśl, że lepiej wierzyć i tym głębiej bolała
Świadomość, że wierzyć nie potrafi.
Bez końca zdawała się męka niepewnych mar
Własnego lotu przeżywanego bezwładnie.
Malała gęstość kodu. Ukazały się załomy rzeczywistości
Pod przezroczystą ikoną na horyzoncie ekranu.
I wiedział, jeszcze nie wiedząc. Kiedy spojrzał na fakty,
Przyjaciel tkwił wciąż w okowach.
Miasto. Słońce. I ludzie, i życie, i sprawy powszechne.
Chóry głosów wydzierały mu duszę żałobnym marszem.
Krzyczały imię tego, którego nie zdołał ocalić.
Ale pachniał chmiel, grał cicho brzęk znanej piosenki
I wstał, a wiatr otulił nieznanym wstydem policzki.