Jakiś czas temu publikowałem tutaj trailer
Cry Macho, czyli najnowszego (określenie "ostatniego" zabrzmiałoby tutaj chyba nazbyt złowieszczo) Clinta Eastwooda. W kinie nie byłem (nie wiem nawet czy ktoś rozpowszechniał ten obraz w Polsce), ale postanowiłem sprawdzić czy jakiś serwis streamingowy go nie puszcza i... wyszło, że obraz można zobaczyć na HBO MAX.
Tak też zrobiłem i postaram się podzielić z wami moimi wrażeniami z seansu.
Cry Macho opowiada historię emerytowanego "kowboja" (w latach 70-tych ubiegłego wieku), którego dni chwały na rodeo stanowią jedynie dawne wspomnienie, a on sam po osobistej tragedii, stoczył się w alkoholizm. Teraz, gdy pozostaje bez pracy, zgłasza się do niego dawny pracodawca proponując mu pewne zdanie. Polega ono na odzyskaniu syna szefa, który przebywa wraz ze swoją matką w Meksyku. Wydaje się więc, że po latach odżyła ojcowska miłość, a nasz bohater ma dawny dług wobec szefa, który w końcu może spłacić.
Wyrusza w podróż, niepewny co go spotka, i czy podoła zadaniu. Determinacji jednak nie można mu odmówić.
Tak, po krótce, prezentuje się zawiązanie fabuły, która do nazbyt złożonych nie należy (nie oszukujmy się) i tylko kilka rzeczy się komplikuje czy rozwija (większość jest do przewidzenia). Jednak ważniejsze są tutaj relacje między bohaterami (w szczególności starym "kowbojem" i nastoletnim synem jego szefa) oraz ogólna atmosfera międzyludzka (pewnego meksykańskiego miasteczka). Te elementy wypadają naprawdę dobrze.
Można również pochwalić zdjęcia i montaż (trzeba jednak pamiętać, że nie jest to film akcji).
Teraz należałoby odnieść się do przysłowiowego "słonia w pokoju", czyli roli Clinta Eastwooda.
Aktor (a przy okazji reżyser tego obrazu) w momencie powstawania filmu miał już 90-tkę na karku, a mimo to nie tylko reżyserował ale i grał główną rolę. Sam ten fakt zasługuje na respekt, jednak jako odbiorca jestem zmuszony ocenić ten film również pod względem gry aktorskiej oraz tego jak postać wygląda w swojej roli.
Tutaj mam mieszane uczucia i o ile Clint Eastwood potrafi grać to już energii oraz werwy wyraźnie mu brakuje (co nie dziwi biorąc pod uwagę wiek, ale mimo to bardzo rzuca się w oczy). Mamy tutaj sytuację podobną do tej z Irlandczyka, tyle że tam mieliśmy cyfrowo odmłodzonych aktorów którzy poruszali się jak dziadki, a tutaj mamy Clinta Eastwooda poruszającego się i wygląda jak dziadek. W scenach scenach dialogowych (i statycznych) jak najbardziej daje radę, ale musi wsiąść do samochodu czy zatańczyć to... aż żal patrzeć.
Tym którzy lubią powolniejsze kino koncentrujące się na postaciach i chcą zobaczyć jeszcze raz Clinta Eastwooda (kto wie czy nie po raz ostatni dużym ekranie) w filmie Cry Macho można polecić, jednak niech nie nastawiają się na nic wielkiego. A reszta z nas może niech film odpuści i zapamięta aktora z jego dawnych westernów.
Wiem, że ostatnie zdania mogły zabrzmieć nazbyt negatywnie ale jak dla mnie film to bardzo
mocne 6/10.