Szczerze mówiąc nie mam wyrobionego zdania w kwestii wychowania seksualnego. Z jednej strony jest masa mądrych słów, z drugiej masa histerii (i jak zwykle człowiek jest zakładnikiem obu w/w).
W podstawówce na biologii puszczano nam filmy video o prokreacji, były spotkania w gabinecie pani psycholog, dostawaliśmy książeczki o dorastaniu, które cytowaliśmy sobie dla śmiechu („Po lekcji wychowania fizycznego pod prysznicem zauważyłem, że członek Jurka jest większy od mojego. Czy to znaczy, że on jest bardziej mężczyzną niż ja?” – Pomijam, że natryski w szkole w tamtych czasach to były gruszki na wierzbie).
W gimnazjum miałem bodaj „wiedzę o społeczeństwie” – nudny i strata czasu. W LO podobnie (plus doszło trucie dupy prezentacjami). W liceum miałem też kilka wizyt pań psycholog, skrajnie żenujących; raz dały zadanie: powiedz coś pozytywnego o koledze/koleżance z ławki. Do dziś wspominamy przy piwie, jak mój kumpel spalił buraka, kiedy musiał powiedzieć coś pozytywnego o takiej mendzie społecznej jak ja.
No ale ja jestem rocznikiem nieudanej reformy edukacji, dorastałem w czasach bez komórek i Internetu. Może się pozmieniało.
Suma homarów: nie znam się na tym, ale z drugiej strony moje doświadczenia pokazują, że ci, którzy mają znać się za mnie też czasem gówno się znają.
IMO edukacja seksualna jest potrzebna, ale konkretna i kompetentna. Żadne wytyczne dla wychowawców, którzy mają „jakąś wiedzę”, czy dodatkowe przedmioty (prowadzone, w moim przypadku, przez nauczycielkę historii) nie załatwią sprawy, a jedynie sprowadzą ją do komediii ala "członek Jurka" (no bo przecież dziecko nie rozumie).
W podstawówce na biologii puszczano nam filmy video o prokreacji, były spotkania w gabinecie pani psycholog, dostawaliśmy książeczki o dorastaniu, które cytowaliśmy sobie dla śmiechu („Po lekcji wychowania fizycznego pod prysznicem zauważyłem, że członek Jurka jest większy od mojego. Czy to znaczy, że on jest bardziej mężczyzną niż ja?” – Pomijam, że natryski w szkole w tamtych czasach to były gruszki na wierzbie).
W gimnazjum miałem bodaj „wiedzę o społeczeństwie” – nudny i strata czasu. W LO podobnie (plus doszło trucie dupy prezentacjami). W liceum miałem też kilka wizyt pań psycholog, skrajnie żenujących; raz dały zadanie: powiedz coś pozytywnego o koledze/koleżance z ławki. Do dziś wspominamy przy piwie, jak mój kumpel spalił buraka, kiedy musiał powiedzieć coś pozytywnego o takiej mendzie społecznej jak ja.
No ale ja jestem rocznikiem nieudanej reformy edukacji, dorastałem w czasach bez komórek i Internetu. Może się pozmieniało.
Suma homarów: nie znam się na tym, ale z drugiej strony moje doświadczenia pokazują, że ci, którzy mają znać się za mnie też czasem gówno się znają.
IMO edukacja seksualna jest potrzebna, ale konkretna i kompetentna. Żadne wytyczne dla wychowawców, którzy mają „jakąś wiedzę”, czy dodatkowe przedmioty (prowadzone, w moim przypadku, przez nauczycielkę historii) nie załatwią sprawy, a jedynie sprowadzą ją do komediii ala "członek Jurka" (no bo przecież dziecko nie rozumie).