Już kiedyś pisałem o tym, że sama Krew Elfów kompletnie się nie nadaje do filmowej adaptacji. Może gdyby pomieszać wątki z Czasem Pogardy, ale sam w sobie przypominałby raczej sklejkę różnych ochłapów większej całości, które prowadzą donikąd. Film powinien opowiadać spójną historię z klasycznym trójaktowym podziałem. Musi być ona prosta i zrozumiała dla widzów niezaznajomionych z materiałem źródłowym, w takowym przypadku mniej zawsze znaczy więcej. Nie mówię o tym, żeby robić z filmowego Wiedźmina głupawą siekaninę, a bardziej o trzymanie się z dala od ścieżki wytyczonej przez Hobbity Jacksona, to znaczy wciskania różnych nawiązań do przyszłych wydarzeń po to, by sobie były. Jak już coś takiego się wprowadza powinno to stanowić integralną część opowieści, a nie tylko zwykłą podbudowę pod sequele (albo prequele, jak w przypadku wspomnianego już Hobbita). Zmierzam do tego, że film wcale nie musi zawierać odniesień do Ciri, wojny z Nilfgaardem czy wszystkich wydarzeń dobrze znanych nam z opowiadań. Najlepiej byłoby podążyć tropem klasycznego filmowego Conana Barbarzyńcy, gdzie twórcy wzięli na warsztat różne opowiadania, pociachali je, zmodyfikowali i posklejali tworząc z tego w miarę spójną opowieść. Najważniejsze to nie śpieszyć się, nie wciskać wszystkiego co chciałoby się zobaczyć, a raczej myśleć o tym jak zrobić dobry film, który zachowałby ducha oryginału, a przy tym przypadłby do gustu również zwykłym kinomanom, nie tylko fanom twórczości Sapkowskiego.
Najśmieszniejsze jest to, że gdy zacząłem myśleć o takiej adaptacji to pierwszym co przyszło mi do głowy było zakończenie filmu. Wiedźmin masakruje bandę Renfri w obronie mieszkańców (niekoniecznie Blaviken), ale w zamian zostaje jedynie obrzucony kamieniami i wyzwiskami. Opuszcza miasto i samotnie wyrusza w dalszą drogę, nie wiedząc czy aby na pewno postąpił słusznie.