Ile razy zawędruję do księgarni celem nabycia sobie "czegoś", tylekroć wracam z niczym, bo nigdy mnie nic nie zaciekawi, nie przykuje wzroku. Niby półki obłożone towarem, a jednak trudno znaleźć coś w moim guście, dziwnie tak.
Kiedy jednak wpadam do empików nie dla siebie, to wtedy nie ma bata, wychodzę z opasłym tomem pod pachą. Albo dwoma, bo pachy mam wszak dwie, szkoda zmarnować.
I tak dziś złapałam "Blackout" Marca Elsberga. Nie znam człowieka, nic mi to nie mówi, co o nim napisano, ale mnie zaciekawił opis na okładce (ach, te opisy na okładce, jak czasem trzy zdania potrafią sprawić, że uciekam w popłochu!); co prawda pan sprzedawca bardzo się ucieszył moim wyborem i orzekł, że sam to czyta, mam więc obawę, że to jednak słabe czytadło (ten duch przekory), tym niemniej wygląda nieźle, thriller naukowy, no no, w dodatku grubaśne. No zobaczymy.
Druga zdobycz to biografia Charlotte Bronte autorstwa Elisabeth Gaskell. I teraz tak: ja coś o pani Gaskell słyszałam, tylko nie pamiętam, co - w sensie czy dobrze, czy właśnie źle. Tym niemniej połączenie dwóch znajomych nazwisk sprawiło, że bez wahania dorzuciłam do zakupów opasły tom nr 2. No zobaczymy 2.
Co oznacza, że odświeżanie Pottera utknęło na tym, jak wyjeżdżali z Londynu i zaraz do pociągu wlezą dementorzy, ale Lupin ich odstraszy. Soraski, Lupin, brb.