Skończyła się niedawno otoczona już swoim kultem produkcja Kurta Suttera, do czasu godnie niosąca pochodnię, którą odebrała od (genialnego skądinąd)
The Shield.
Sons of Anarchy dobiło w swoim ostatnim, siódmym sezonie do finałowego odcinka i... Cóż, była to przygoda godna zapamiętania, ale stanowiąca bardzo wyraźny i dobitny przykład tego, że trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść.
Całość bowiem skrócić by można o
co najmniej dwa sezony, by przesłanie dotyczące metamorfozy, grzechów przeszłości i skażonego brzemienia odpowiedzialności było wyraźniejsze, bardziej klarowne i nie roztarte pomniejszymi, mało wnoszącymi do całości wątkami, które nie raz i nie dwa potrafiły zająć większą część danego sezonu. Oczywiście produkcja o tak dużym sukcesie i o tak dużej bazie oddanych fanów rządzi się swoimi prawami - wrażenie, że twórcy nie do końca wiedzieli, w jakie rejony zabrać scenariusz, i że zboczyli nieco z wyraźnie określonej ścieżki powodowane było prawdopodobnie bardzo oczywistymi względami.
Słońce zachodzi, wódka się kończy, a pieniążki muszą płynąć wartkim strumieniem.
Niemniej Sutter wraz ze swoim zespołem osiągnął coś, czego próżno szukać w innych produkcjach "sfokusowanych" na określonej grupie, czy to zawodowej, czy to kryminalnej. Stworzył bowiem mitologię. Bogatą i bardzo barwną, która w szekspirowskich klimatach okazała się bardzo wybuchową, rozrywkową mieszanką - nie dziwota tedy, że chciał, by ta mitologia pożyła trochę dłużej. By tchnęła życie w nowe wątki i postaci.
Poziom więc był nierówny, serial miał wzloty i upadki, niezależnie od formy jednak zawsze potrafił dostarczyć pewną, nieschodzącą poniżej pewnego poziomu jakość - ta objawiała się zazwyczaj fantastycznymi finałami. Nie inaczej było w przypadku "sądu ostatecznego" - odcinka ostatniego, który godnie pożegnał nas z opowieścią o wyjętych spod prawa motocyklistach.
Na pochwałę zasługuje fakt, że epilog - choć szybki - zdaje się domykać wszystkie ważniejsze wątki co sygnalizuje, że był - mimo wszystko - przemyślany. Najważniejsze tu jest to, że Sutter dopina klamrę przede wszystkim
konsekwentnie. W duchu postaci, które stworzył i w duchu brutalności i ponurej, ciężkiej atmosfery którymi je otoczył.
Sutter bawi się symbolami, poważnymi i rozbuchanymi motywami dziedzictwa, spuścizny, grzechu, odkupienia i trudnej miłości, którymi na szczęście nie rzuca widzowi w twarz w ostatnich chwilach, ale które kreśli na przestrzeni wszystkich odcinków. Nie waha się też moralizować - z różnym efektem i skutkiem.
Każda z tych koncepcji, choć łatwo sprowadzić ją do banału, współgra ze wspomnianą wcześniej mitologią. Przesłanie opowieści zaś pokrywa się nieco z tym z
The Shield.
Cała produkcja nigdy już nie sięgnęła wyżyn, na których znajdowała się w okolicach sezonu drugiego i czwartego. Nie zmienia to faktu, że sam z ostatniej przejażdżki z SAMCRO wyciągnąłem tyle frajdy, ile się dało.
Jest coś w samej idei epilogu i pożegnania, co sprawia że moja tolerancja na niedociągnięcia zwiększa się kilkukrotnie i dzięki czemu mogę patrzeć na całość przez pryzmat tych lepszych momentów. Dlatego pożegnałem SoA z lekką goryczą, może i smutkiem. Ale cieszę się, że do tego pożegnania doszło.
I że doszło do niego przy dźwiękach kolaboracji dedykowanego serialowi zespołu Forest Rangers z The White Buffalo, którego na końcu nie mogło zabraknąć. Co jak co, ale muzycznie Synowie Anarchii nie zawiedli nigdy.
May the Reaper be with you, folks!