Zbierałem się do napisania tego posta już dłuższy czas, nie mogłem jednak się przemóc. Widocznie wyszedłem z nawyku, choć czasy też mi nie sprzyjają. Podzielę moje wywody na dwie części, bo o dwóch filmidłach chciałbym dzisiaj napisać:
1) Godzilla
Dokładnie 15. maja zrobiłem sobie prezent urodzinowy i wybrałem się na "Godzillę". Z wielkim sentymentem wspominam japoński pierwowzór z 1954 roku, który po dziś dzień robi na mnie wrażenie, zważywszy na czasy w jakich się ukazał i poruszaną przezeń tematykę. Zachęcające zwiastuny i rozsądna kampania marketingowa dodatkowo sprawiły, że nie mogłem się doczekać. I jak to najczęściej w takim przypadku bywa, twór Warner Bros i Legendary Pictures nie do końca sprostał moim oczekiwaniom. Ale do rzeczy.
To klasyczny w budowie film, nie tylko oddający hołd pierwowzorowi, ale także takim hitom jak "Park Jurajski", czy "Szczęki". Do tego te monumentalne motywy muzyczne przypominające utwory Johna Williamsa, czy Ishiro Ifukube. Niektóre ujęcia były tak pomysłowe, że i sam Spielberg by się ich zapewne nie powstydził. Nostalgiczny powrót do tych czasów to strzał w dziesiątkę. Eskalacja napięcia i oczekiwanie na pojawienie się Króla Potworów wykonano z pietyzmem.
Ważny punkt miał stanowić tzw. czynnik ludzki oraz ukazanie wielkiego potwora jako niepowstrzymanej siły natury. I tak w istocie jest, aczkolwiek na forach podniosło się larum z powodu ilości czasu ekranowego Króla. Osobiście nie traktowałbym tego jako wady, gdyby nie pewien szkopuł. Sceny z Godzillą są naprawdę dobre, spece od CGI dali radę, ale... Niestety sławetny czynnik ludzki jest co najwyżej przeciętny. Jest to w zasadzie jedna wielka klisza filmowa. Zamiast po raz kolejny wałkować wątek militarny, Edwards mógłby skupić się na dramacie jednostki, co też na początku filmu wyszło całkiem nieźle. Poniekąd jest to zasługa Bryana Cranstona, którego rola mogła się podobać. Jednakże w ujęciu całościowym, pomimo peletonu uznanych w branży aktorów, wykreowane postacie są mdłe i nie angażują emocjonalnie widza. Na szczęście obeszło się bez absurdalnych wątków komediowych rodem z "Pacific Rima".
Film stara się być poważny, co warto docenić, jednakże kiepski scenariusz nie pozwolił w pełni wykorzystać potencjału zarówno reżyserowi jak i aktorom. Postać doktora Serizawy to miły akcent dla osób pamiętających oryginał, ale szkoda, że rola ta została właściwie pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia i sprowadza się do pokazywania zatroskanej miny i głoszenia monologów. Rozbicie akcji i częste przeskoki do wielu miejsc dezorientują, a efektem tego są dość poważne dziury fabularne. Na szczęście finałowy epizod przynosi satysfakcję, zaś niektóre sceny mają potencjał by osiągnąć status kultowych w historii serii.
Podsumowując te dość oczywiste i pewnie niezbyt odkrywcze wywody, "Godzilla" Edwardsa jest filmem pełnym sprzeczności. Z jednej strony z powodzeniem łączy klasyczne motywy i technologiczną nowoczesność, oddając hołd japońskim oryginałom. Z drugiej zaś co i rusz atakuje nas filmowymi kliszami. Miałem wrażenie, że nie pozwolono ekipie filmowej w pełni rozwinąć skrzydeł. Cieszę się jednak, że sukces finansowy spowodował rozpoczęcie pracy nad kontynuacją. Gareth Edwards to człowiek, przed którym postawiono niezwykle trudne zadanie, zwłaszcza w obliczu jego dotychczasowego, niezwykle skromnego dorobku filmowego. Uważam jednak, że pomimo oczywistych wad, wciąż jest to całkiem niezły film. "Godzilla" to przede wszystkim monumentalne widowisko, które warto zobaczyć na srebrnym ekranie.
Tak swoją drogą, to wydaje mi się, że poprzedni film Edwardsa, "Monsters" znany też jako "Strefa X" jest obrazem ciekawszym, pomimo swej niezaprzeczalnej wręcz budżetowości. Można znaleźć całkiem sporo podobieństw z "Godzillą" nie tylko w poszczególnych scenach, ale i w poruszanej problematyce. Podziw może wzbudzić fakt, że Edwards nie tylko nakręcił sam film, ale jest również autorem scenariusza, zdjęć, efektów specjalnych i projektów scenografii. Zdolna bestia.
2) Na Skraju Jutra
Kilka dni temu byłem również na seansie przedpremierowym filmu "Edge of Tomorrow" / "Na skraju jutra", jak kto woli. Muszę przyznać, że zwiastun, który ukazał się kilka miesięcy temu w ogóle mnie nie poruszył, pomimo zastosowania lubianego przeze mnie motywu pętli czasowej (Dzień Świstaka to jeden z moich ulubionych filmów). Pierwsze recenzje okazały się nadspodziewanie pozytywne, co zwróciło moją uwagę.
Po wielokrotnym wysprzątaniu mego skromnego akademickiego pokoju, szukałem kolejnego błahego powodu odciągającego mnie od pisania pracy magisterskiej. Nowy film twórcy Tożsamości Bourne'a nadawał się do tego wyśmienicie.
Idąc do kina nie miałem wygórowanych oczekiwań. No i zostałem miło zaskoczony, gdyż "Na Skraju Jutra" okazał się być obrazem niezwykle udanym. Film serwuje doskonały przepis na to jak powinien wyglądać wakacyjny blockbuster.
Odtwórca głównej roli, Tom Cruise, grający postać majora Cage'a, którego koleje losu sprowadziły w sam środek wojennej zawieruchy, musi przeciwstawić się inwazji obcej formy życia. Szybko okazuje się, że poruszanie się w specjalnym egzoszkielecie do najprostszych nie należy (Cage jest PR-owcem, bez doświadczenia bojowego), co skutkuje... Cóż, może daruję sobie opisy fabularne, ponieważ warto odkrywać film samemu. W kwestii fabuły niech wystarczy fakt, że jest ona umiejętnie prowadzona. Pomimo wynikającej z założenia powtarzalności niektórych segmentów nie ma tu miejsca na nudę. Każda kolejna sekwencja wnosi coś nowego do historii albo stanowi okazję do żartów, których w filmie nie brakuje i stanowią miłą odskocznię od fabularnych zawirowań. Cage nie musi jednak sam kroczyć poprzez wojenną ścieżkę, bowiem towarzyszy mu Rita Vrataski (Emily Blunt), zwana też Stalową Suką.
Zdecydowanie na plus można zaliczyć aktorstwo, zarówno Tom Cruise jak i Emily Blunt czują się w kilkudziesięciu kilogramowych skafandrach jak ryby w wodzie i z powodzeniem wykonują kaskaderskie ewolucje na polu bitwy. Potrafili nadać jednowymiarowym postaciom charyzmy i wigoru.
Opowiadana fabuła nie jest tu jednak wyłącznie dodatkiem do widowiskowych efektów specjalnych (wiele z nich wykonano tradycyjnymi metodami). Ciekawie skonstruowana intryga jest tak samo istotna jak śledzenie poczynań ekranowych bohaterów i budzącej się między nimi relacji, która sprawia wrażenie wiarygodnej. Między aktorami po prostu czuć chemię, i to na kilometr. Tym samym dołączam do peanów na cześć wracającego do łask Cruise'a i przede wszystkim Pani Blunt, która skradła show.
Edge of Tomorrow to niezwykle satysfakcjonujący blockbuster ze sporą dawką energii i humoru. Ciekawa historia (dość luźno oparta na książce Hiroshiego Sakurazaki) opowiedziana w odpowiednim tempie, dodatkowo nie uwłaczając przy tym inteligencji widza. Polecam wybrać się do kina, aby samemu się o tym przekonać. Banan gościł na mej twarzy wielokrotnie, włącznie z ostatnią sceną, a to nie zdarza się zbyt często. Warto!