Opowiadanie - "Powrót" - dikajos88

+
Opowiadanie - "Powrót" - dikajos88

Witam :)

Opowiadania piszę od nieco ponad roku chyba, sam nie liczę, ale postanowiłem skrobnąć coś w uniwersum wiedźmińskim. Do tej pory pisałem w świecie Mass Effect i The Elder Scrolls. Ktoś mi zasugerował uniwersum wiedźmina, które naprawdę uwielbiam, więc wymyśliłem niedługą historię, zapewne na około pięć odcinków. Jeśli będzie zainteresowanie, to chętnie napiszę więcej. Do tej pory wzbraniałem się z pisaniem w świecie ASa, ale kto wie, może dzięki temu się polepszę :)

Akcję opowiadania umieściłem na czas wojny Północ kontra Nilfgaard, dokładnie tej wojny, która zaczyna się na końcu Wiedźmina 2 i będzie kontynuowana w Dzikim Gonie. Wydarzenia, które wymyśliłem nie odnoszą się jednak do wielkiej polityki, a wojna jest tylko wspominana. Mam nadzieję, że opowiadanie przypadnie Wam do gustu. Zachęcam do wyrażania opinii :)

Opowiadanko wrzucam w spoiler, żeby było Wam wygodniej :)

-----------------------------------------------------------------
POWRÓT

ODCINEK I
Napad

I

Było ciepłe wiosenne popołudnie. Po błękitnym niebie leniwie przesuwało się kilka niewielkich, poszarpanych chmur. Obłoki rzucały maleńkie cienie na położoną nad samym Wielkim Morzem wioskę. Rosły chłop z sumiastymi wąsami pod wielkim nosem wracał właśnie z nad brzegu, niosąc sieć wypełnioną dopiero co złowionymi rybami. Szedł powoli, ciągnąc połów po lekko utwardzonej dróżce i stękając przy tym z wysiłku. Przy pierwszej z wioskowych chałup przystanął, widząc starszą kobietę siedzącą na drewnianym taborecie. Babcia paliła fajkę i cieszyła się słońcem.

- Dzień jak co dzień, jak widzę, pani Olgo - powiedział, rzucając swój łup do cienia, który dawał skonstruowany z drewna dom.
- Oj, tak, panie Erneście - odrzekła, wyjmując fajkę z ust i buchając kłębem dymu w stronę rozmówcy. Ten podszedł bliżej i oparł się o płot, krzyżując ręce. Ochoczo wciągnął dym przez swój obszerny nos.

Mężczyzna nie miał wielkiej ochoty na rozmowę z tą kobietą, tak naprawdę nie lubił jej. Po prostu czuł spore zmęczenie, chciał na chwilę przystanąć, a że chałupa kobieciny była pierwszą na drodze do domu - przystawał tam nie raz i nie dwa, kiedy wracał z wybrzeża. Wiedział, że rozmowa zaraz zejdzie na temat problemów zdrowotnych, w tym grzybicy na stopach staruszki. Miał plan, by, gdy tylko zacznie o tym mówić, zmyć się niezwłocznie. I to niezależnie od tego, czy zdąży wypocząć. Moment ciszy po przywitaniu przeciągał się jednak, Ernest czuł się trochę niekomfortowo, więc, nie myśląc, spytał o jedyne, co mu przyszło do zmęczonej głowy.

- Jak tam zdrowie, pani Olgo? - zagadnął, po chwili przeklinając się w myślach.
- Ach, znów mi coś wyskoczyło, na plecach tym razem, kochaniutki. Pokazałabym ci...
- Nie trzeba - szybko zripostował, krzywiąc się na samą myśl zobaczenia wdzięków staruszki, albo w ogóle jakiejkolwiek części jej ciała bez ubrania. - Ja wierzę pani na słowo. No, ale na mnie pora. Żona gotowa ubić wałkiem, jak jej nie przyniosę rybek. Do widzenia.

Skłonił się i chwycił sieć. Babka pomachała fajką na do widzenia. Chwilę potem podrapała się po swędzących plecach. Dom Ernesta był niedaleko; wioska składała się z zaledwie kilkunastu chałup. Od czasu rozpoczęcia wojny z królestwami północy miejsce było zasiedlone w większości przez starców, kobiety i dzieci. Młodzi mężczyźni byli wcielani do wojska, czy tego chcieli, czy nie. Nikt się ich o zdanie nie pytał, bo jaka armia, niezależnie od kraju, pyta chłopstwo o opinie. Dwaj synowie Ernesta zdobywali pewnie teraz zamki w jednym z krajów na północ od Jarugi. Jego nie zabrano, ponieważ piastował niezwykle zaszczytny urząd wójta tej osady. Zaszczytny tylko w jego oczach, bo ktokolwiek tędy przejeżdżał, ten szybko wyjeżdżał w siną dal. W wiosce było zaledwie kilkanaście domostw, jeden przestarzały młyn i sypiąca się karczma. I to by było na tyle. W niewielkiej przystani cumowało jednak kilka niewielkich łodzi, z których korzystali starzy rybacy, aby zapewnić kilkudziesięciu mieszkańcom wyżywienie. Ernest, mimo swojego stanowiska, musiał pomagać. Z racji nieobecności młodych, po prostu brakowało ludzi.

II

Mały blondwłosy chłopiec siedział okrakiem na murku i bawił się scyzorykiem, kiedy w oddali, na wzgórzu, ujrzał chmurę pyłu i kilka ludzkich sylwetek na koniach. Tętent kopyt odstraszył dwa koty walczące o upolowanego przed chwilą zająca. Pośpiesznie czmychnęły w głęboki las, przekładając rozstrzygnięcie walki na czas nieco późniejszy. Obłoki pyłu wznosiły się w powietrze i zostawały za gromadą koni ślad, jaki pozostawia ogon komety. Chłopiec otworzył szeroko buzię i przez chwilę przyglądał się z ciekawością. Obcy byli coraz bliżej, więc zeskoczył z murku na swoje bose stopy i pobiegł co sił w nogach do karczmy. Po kilkudziesięciu metrach, przeskakując kilka ogrodzeń i depcząc gdakające kury, dotarł do celu i wszedł, ledwo otwierając ciężkie drewniane drzwi.
W środku siedział wójt Ernest oraz dziadek chłopca, zwany przez wszystkich Starym. Poza nimi, za skromnym barem, stała otyła kobieta w obszernej sukni, stukając w ladę brudnymi paznokciami. Pracowała tu i niecierpliwie czekała na kolejne zamówienie. Klientów miewała tylko wieczorami, gdy rybacy przychodzili rozluźnić się po dniu ciężkiej pracy. Rzadko ktoś trafiał tu wcześniej. Na dźwięk otwieranych drzwi aż podskoczyła z radości i już przechylała dzbanek z piwem, by nalać trunek kolejnemu rybakowi, ale do karczmy wszedł wnuczek Starego - dziesięcioletni Adam. Kobieta westchnęła rozczarowana i wróciła do wystukiwania paznokciami mało rytmicznej melodii.

- Dziadku, dziadku, panie Erneście - mówił rozemocjonowany chłopak. - Jeźdźcy jacyś ze wzgórza w naszą stronę jadą! Miałem pilnować wioski, to na straży siedziałem na murku. I jadą tu!
- A co to za jeźdźcy być mogą, panie wójcie? - zastanawiał się Stary, drapiąc się po siwej głowie. - Toć młodzież całą nam już zabrali i na wojnę posłali w jakieś dalekie kraje. Ojciec tego tu, gagatka, wali mieczem jakiegoś Nordlinga, a jego dzieciaka ja chowam i stara moja.
- Może to nie wojsko - odpowiedział Ernest, gładząc wilgotny od piwa wąs. - No cóż, na spotkanie wyjść trzeba. Obowiązki wzywają.

Wstał i wyszedł na zewnątrz, a wraz z nim mały Adam, który koniecznie chciał zobaczyć jeźdźców z bliska. Zżerała go ciekawość. Stary został w środku i dyskretnie prychnął, kiedy wyszli. Strasznie bawiło go podejście Ernesta, który niezwykle przejmował się "wójtowaniem", czyli wiązaniem końca z końcem w malutkiej osadzie, w której żyło teraz nie więcej jak pięćdziesiąt osób.

Ernest i Adam zatrzymali się na środku centralnej drogi osady. Wąsacz stanął za dzieckiem i położył wielkie dłonie na jego ramionach. Od tej dróżki, jedynej w miarę zadbanej w okolicy, odchodziły tylko krótkie witki prowadzące do domostw. Ludzie wyglądali ze środków swoich chałup, niektórzy wychodzili na zewnątrz, widząc grupę ludzi na koniach kierującą się pod karczmę. Kiedy przybysze zatrzymali się przed wójtem, ten wreszcie mógł się im przyjrzeć. Ich wygląd mocno go zaniepokoił. Nie nosili żadnych cesarskich insygniów. Nie wyglądali na żołnierzy, chociaż na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że mieli za sobą niejedną bitkę. Było ich sześciu, wszyscy uzbrojeni w miecze będące na wyposażeniu armii. Synowie zdążyli pokazać Ernestowi swoje ostrza przed wymarszem, dlatego rozpoznał tę broń. Dezerterzy, oprychy - pomyślał, ścisnął mocniej ramiona Adama i zdecydowanym ruchem nakazał mu schować się za jego plecami. Jeden z obcych zsiadł z konia. W oczach chłopca wyglądał na giganta, przewyższał wysokiego wójta o półtorej głowy, a i nieobecnego ojca chłopaka co najmniej o dwie. Nosił kolczugę założoną na brązową koszulę, ramiona i plecy pokrywał czarny płaszcz sięgający do kolan, na dłoniach miał rękawice wzmacniane błyszczącymi ćwiekami. Za pasem widniało ostrze osadzone w skórzanej pochwie. Na nadgarstkach miał kilka złotych i srebrnych ozdób. W końcu podszedł na odległość kilku kroków od wójta i odezwał się.

- Ładna dziś pogoda, prawda?
- Prawda, panie - odpowiedział Ernest, bardzo powoli. Coraz więcej ludzi wychodziło z domostw i przysłuchiwało się rozpoczętej rozmowie.
- Jak się nazywa ta wioska, dobry człowieku? - spytał mężczyzna. Po obejrzeniu broni i kolczugi, Ernest miał w końcu sposobność przyjrzenia się samemu rozmówcy. Był młody, gładko ogolony. Uśmiechał się dziwnie. Jego oczy przypominały oczy drapieżnika, który czai się, by dopaść ofiarę.
- Panowie zabłądzili pewnie. Co by na trakt trafić, to trzeba cofnąć się za wzgórze, z któregoście zjechali, a potem skręcić w prawo, jechać leśną dróżką mil kilka, nie więcej. Wtedy traficie na drogę, którą nasze wojska ostatnio szły na północ. - Wójt chciał zdobyć nieco informacji o celach grupy. - Pewnie zaciągnąć się chcecie?

Dwóch obcych parsknęło, krzywiąc usta pod nosem. Cały czas rozglądali się na wszystkie strony, jakby czegoś szukali. Parsknięcie wystarczyło za odpowiedź. Tak samo myślał dowodzący.
- Nie zabłądziliśmy. Błądzi tylko ten, kto ma konkretny cel, nieprawdaż? My po prostu... podróżujemy tu i tam, zbierając doświadczenia - ponownie się uśmiechnął, a jego oczy błysnęły - a czasem coś więcej.
Drzwi karczmy otworzyły się, a na drogę wyszedł Stary, dziadek Adama.
- A co wy od nas chcecie, panowie? My biedni ludzie, nic nie mamy. Ryb parę i tyle. Nocleg zaoferować możemy i więcej nic. Czasy trudne, wojenny czas, a żyć trzeba. Ciężko jest. Nic więcej, jak nocleg, nie mamy dla was.
- O tym zadecydujemy my - powiedział obcy, podnosząc głos. Od razu potem skinął głową w stronę swoich towarzyszy, a ci od razu wykonali wcześniej ustalone polecenie. Zsiedli z koni i ruszyli do upatrzonych chałup. Ludzi, którzy stali im na drodze, po prostu bezceremonialnie odpychali.

- Radziłbym nie stawiać oporu - kontynuował nieproszony gość. - Te miecze, które ze sobą nosimy, nie są tylko ozdóbkami, a my wiemy, jak ich używać. Nie wykonujcie pochopnych ruchów, to może nikomu nic się nie stanie.
- Cesarz was ukarze, łajdaki chędożone! - krzyczał Stary, wymachując pięścią. - Wiecie, co z dezerterami się robi? Na pewno wiecie. Z wojska żeście zwiali i teraz cudzym kosztem dorobić się chcecie!
Podczas gdy Stary krzyczał, mężczyzna w kolczudze podszedł do niego powolnym krokiem.
- Ostawcie nas w spokoju, pędraki - starszy człowiek wciąż wrzeszczał, chociaż wójt chwycił go za ramię swoją potężna dłonią i mocno ścisnął, sugerując zaprzestanie dyskusji.

Reszta bandytów wchodziła do kolejnych chałup, gdzie zajmowała się rabowaniem kosztowności. Jeden z nich, brodaty, z blizną przecinającą lewy policzek na pół, zobaczył młodą dziewczynę stojącą na progu jednego z domów. Uśmiechnął się i podszedł do niej.
- Może pokażesz mi, jakie skarby masz w środku - oblizał wargi, ukazując braki w uzębieniu. Dziewczyna cofnęła się w stronę drzwi. Jego niewielkie oczy krążyły teraz po niej, od góry do dołu. - Pokażesz, pokażesz. Jestem nawet pewny, że pokażesz mi sporo więcej. Umiem być przekonujący.
Dziewczyna krzyknęła, kiedy wepchnął ją do środka i zamknął za sobą drzwi. Do uszu pozostałych mieszkańców docierały jej krzyki, łkanie. Po kilku sekundach krzyki ustały. Ernest zacisnął pięści, puszczając Starego, który podszedł do dowódcy bandy.
- Jak śmiecie?! Jak śmiecie hańbić nilfgaardzkie kobiety, wy sukinsyny! Nasi chłopcy na wojnie są i jak wrócą, to skopią wam dupska tak, że popamiętacie! Hańba wam!

Wykrzyczałby więcej, ale błyskawiczny cios w policzek zwalił go na ziemię. Stary broczył we krwi. Naszpikowana ćwiekami rękawica rozorała mu lewą część twarzy i wybiła dwa zęby. Kiedy zaczął się podnosić, został kopnięty, raz w brzuch, raz w głowę.
- Błagam, przestańcie! - krzyknął Ernest. - Nie róbcie nam nic złego, nie krzywdźcie, błagam. Weźcie kosztowności, chociaż nie ma ich wiele, przysięgam. To mała, rybacka osada. Nie róbcie krzywdy ludziom.
- Ty tu dowodzisz?
- Tak, nazywam się Ernest, jestem wójtem.

Obcy podszedł do niego i zadał ten sam cios, którym chwilę wcześniej znokautował Starego. Wójt był jednak postawnym mężczyzną i nie przewrócił się - wciąż stał, nie reagując, chociaż krew z rozciętego policzka spływała mu do ust i kapała na ziemię.
- Teraz ja tu rządzę. Nazywam się Diego. A teraz przedstawię krótką filozofię moich rządów. - Rozejrzał się. Mieszkańcy patrzyli na niego z przerażeniem w niemal kompletnej ciszy, przerywanej tylko przez bandytów grabiących kolejne domy. - Dziś płacicie nam pierwszy podatek. Potem odjedziemy, ale wrócimy tu, zapewniam. Wrócimy, jak spożytkujemy to, co nam właśnie ofiarowujecie. I będziemy wracać regularnie. Nie kombinujcie, dobrze wam radzę. Jeśli spróbujecie nająć jakichś chłystków do pomocy, to wiedzcie, że jest nas więcej. My jesteśmy tylko... delegacją, która przybyła w pokoju. Po prostu płaćcie, a nikomu nie stanie się przesadnie duża krzywda. - W tej chwili brodacz z blizną na lewym policzku wyszedł z chałupy. Podciągnął spodnie lewą ręką, w prawej niósł niewielki brzęczący metalicznym dźwiękiem woreczek ochlapany świeżą krwią. Inni bandyci wsiadali już na konie, każdy z łupem, mniejszym bądź większym. - No, jak widzę, jesteśmy gotowi do drogi. Nie próbujcie sztuczek, powtarzam. Bo skończycie jak on.

Podszedł do Starego, który leżał na plecach, trzymając się dłońmi za złamany nos. Wyciągnął miecz. Kilka kobiet złapało się za głowy, Ernest zacisnął pięści jeszcze mocniej. Bandyta stanął na wysokości głowy staruszka, przysłaniając mu słońce. Chwycił miecz oburącz i uniósł ramiona w górę, składając się do ciosu. Panowała całkowita cisza, reszta bandy była gotowa do drogi i nieco znudzona siedziała w siodłach. Wtedy padł cios. Potężne uderzenie w szyję zabarwiło krwią nogawki oprawcy. Miecz nie odrąbał jednak całej głowy za pierwszym razem. Musiał zatrzymać się na kręgosłupie. Diego wziął głęboki oddech i ponowił uderzenie. Tym razem oddzielił głowę od reszty ciała. Kobiety płakały. Mały Adam patrzył na martwego dziadka, mocno trzymając się pasa Ernesta. Szlochał.
- Wrócimy za tydzień, może dwa. - Herszt bandy podszedł do jednej ze starszych kobiet, które przyglądały się egzekucji. Przyklęknął, chwycił fragment jej spódnicy i wytarł w nią ostrze. Kobieta nawet nie drgnęła. - Tyle czasu powinno wystarczyć, żebyście znaleźli odpowiednie dary. Pamiętajcie, im więcej nam dacie, tym dłużej macie spokój. Jeśli podatku nie będzie, to możecie już między sobą wybierać, kto będzie drugi. - Popatrzył w niebo, przymykając oczy rażone słońcem. - Naprawdę ładna dziś pogoda. Żegnam.
Po chwili był już w siodle i cała grupa skierowała się ponownie w stronę wzgórza. Jechali wolno, jakby demonstracyjnie. Wszyscy mieszkańcy wioski patrzyli na ich sylwetki, kiedy znikały za pagórkiem. Jeszcze kilka chwil potem panowała cisza. Przerywał ją tylko płacz.

III

Kilkunastu mieszkańców wioski siedziało w karczmie. Właścicielka nie nadążała z podawaniem piwa i przekąsek. Jeszcze nigdy nie miała tu tylu osób na raz, więc pomagał jej Adam. Z wysiłkiem nosił spore dzbany piwa i stawiał je na stołach, przy których głośno debatowano.
- Jesteśmy bezbronni, kompletnie bezbronni! - krzyczał jeden z rybaków, Galen. - Na naszych oczach Staremu łeb odrąbali, a myśmy nic nie zrobili.
- Bo nie było co robić - odrzekł mu wójt. - Ich sześciu uzbrojonych, młodych ludzi. Dowódca, wielki, silny chłop. Reszta nieco tylko mniej potężna... - Odwrócił się w stronę młynarza i spytał: - Kael, co z twoją córką?

Młynarz siedział cicho z oczami wlepionymi w stół. Na dźwięk swojego imienia podniósł wzrok. To jego dziecko stało się ofiarą jednego z bandytów.
- Żyje... - odrzekł.
Czekali na więcej szczegółów, ale młynarz nie kontynuował. Nie odezwał się już ani słowem. Nie pytali, bo sami nie wiedzieli, jakich słów użyć.
- Ernest, wójtem jesteś, zróbże coś - kontynuował rybak. - Przecie tak być nie może. Oni za tydzień wrócą! I znowu będą chcieć nas okraść, kiedy my nic nie mamy. Jak mamy im łup zdobyć? Sami mamy iść rabować? My, staruchy i baby?
- Najemników jakichś trza sprowadzić - powiedziała właścicielka karczmy, stawiając na stole półmisek z upieczonym króliczym mięsem.
- Głupia babo, ukatrupią nas za to, słyszałaś przecież - mówił Ernest. - Zresztą nas na najemników nie stać.

Wszyscy zamilkli. Faktycznie, nawet przed napadem mieli niewiele, teraz natomiast nie posiadali już praktycznie niczego wartościowego. Adam patrzył na zgromadzonych w skupieniu. Przyniósł kolejny dzban i usiadł wśród starszych.
- Ciebie tu nie powinno być, mały - powiedział Galen. - Czmychaj do domu. Babcia na pewno cię potrzebuje...
- Ale ja chcę pomóc.
- A jak ty chcesz pomóc? - rybak uśmiechnął się delikatnie w reakcji na dziecięcą propozycję.
- Wiem, co robić - odpowiedział chłopak. Oczy błysnęły mu entuzjazmem. - Do człowieka z lasu trzeba iść!

Cała gromada spojrzała na dziesięciolatka wzrokiem, którym karze się dzieci, kiedy powiedzą coś niedorzecznego. Człowiek z lasu stał się w ostatnich miesiącach postacią niezwykle tajemniczą dla mieszkańców wioski. Nie wiedzieli, kiedy tam przybył, nie mieli też pojęcia, gdzie dokładnie żyje. Co jakiś czas ktoś natykał się jednak na niego. Ze zlepku kilku relacji i opinii powstało wiele niewiarygodnych historyjek. Choćby taka, że człowiek ten jest wampirem i czycha na krew niewinnych. Ta teoria osłabła ostatnimi czasy, kiedy okazało się, że żaden mieszkaniec wioski nie znajdował na szyi śladów po ugryzieniach. Inni mówili, że ów człowiek jest wygnanym z cesarskiego dworu czarodziejem, który nie mógł znieść bezwarunkowego podporządkowania się władzy i wybrał życie samotnika. Ten osobnik nie szukał kontaktu z wioską, nie chciał handlować, ani nawet rozmawiać. Nikt z mieszkańców nawet nie zamienił z nim słowa. Żył w gęstwie leśnej i wydawało się, że był tam samowystarczalny. A żeby być samowystarczalnym w lesie, musiał być w jakiś sposób wyjątkowy. Od czasu rozpoczęcia wojny, w okolicy namnożyło się potworów, zwłaszcza trupojadów i prosty człowiek nie przeżyłby tam tygodnia.

- Człowiek z lasu - myślał na głos Ernest. - Nie znamy go. Paru z nas go widziało, jak na polowaniach bywali w gęstwinie. Nie wiemy, czy nie groźniejszy on, niż bandyci...
- Po co w ogóle gadamy o nim - powiedział młynarz. - Radzić trzeba na poważnie, a nie bajkom dziecięcym wiarę dawać.
- Nie bajka to - powiedział rybak Galen. - Ja jestem z tych, co widzieli tego człowieka. Groźny to on jest na pewno. W lesie sidła jakieś zaczarowane zastawia na zwierzynę. Duże sidła, kto wie, czy nie na ludzi. Poza tym moja baba, jak chrustu szła nazbierać i pobłądziła, to widziała, jak on jakieś rośliny zbierał. To czarownik musi być, pewny jestem.

- Może mag jakiś, uciekinier?
- Morderca na pewno!
- Wilkołak!
- Mag, morderca, uciekinier... Ludzie, spokój! - wójt trzasnął pięścią w stół, przerywając ożywiającą się dyskusję. - Pójdę w las jutro z rana. Kto ze mną pójdzie?
Wszyscy patrzyli po sobie.
- Ja pójdę! - krzyknął Adam.
- Jesteś odważny, chłopcze, ale musisz zostać ze swoją babcią. Ona naprawdę cię teraz potrzebuje - Galen pogłaskał chłopca po głowie. Wziął głęboki oddech i powiedział: - Ja pójdę z tobą, Ernest. Tylko co my mu powiemy, jak się nam uda go znaleźć? Co zaoferujemy?
- A żebym to ja wiedział... - wójt wychylił kufel z piwem.
- To szaleństwo - zaprotestował kolejny z rybaków. - On was tam zabije i zje pewnie. Ugotuje i zje, mówię wam! To musi być jakiś wariat, że tam żyje. Jakieś sześć miesięcy temu pierwszy raz go ktoś widział. Nawet jeśli był normalny, to teraz na pewno ześwirował. Nikt nie wytrzyma tyle czasu w samotności i ciągłym zagrożeniu.
- Jeśli masz jakikolwiek inny pomysł - mówił Ernest łamiącym się głosem - to podziel się z nami, proszę cię... Jeśli to potężny mag, to na pewno będzie w stanie nam pomóc. Magowie prawdziwe cuda potrafią zdziałać. Masz inny pomysł? Ktokolwiek ma?

Odpowiedziała mu przeciągła cisza, przerywana bzyczeniem przelatującej nad stołem muchy. Po kilku chwilach wójt zakończył dyskusję:
- Więc decyzja zapadła. Jutro z samego rana ja i Galen wchodzimy w gęstwinę i poszukamy tego czarownika.

KONIEC ODCINKA PIERWSZEGO
Będę wdzięczny za wszelkie opinie :)
 
@ dzięki, kotowy :)

Drugi odcinek, ponownie w spojlerze. Zapraszam :)

--------------------------------------------------------
POWRÓT

ODCINEK II

SPOTKANIE

I

Las był dziki, pełen niepokojących dźwięków. Galen i Ernest szli bok w bok, stąpając ostrożnie. Wyruszyli o świcie, słońce było coraz bliżej najwyższego punktu swojej codziennej wędrówki - wyprawa przeciągała się. Szukali człowieka, który żył w gęstwinie co najmniej od kilku miesięcy. Przypuszczali, że trudno będzie go znaleźć, ale musieli spróbować. Nie widzieli innego wyjścia, innej opcji obrony przed bandycką szajką, która napadła ich społeczność poprzedniego dnia. To, że wybrali zwrócenie się do zupełnie im nieznanego człowieka z prośbą o pomoc, wcale nie sprawiało, że uważali tę decyzję za dobrą. Po prostu nic więcej nie przychodziło im do głowy. Bali się, tym bardziej, że wokoło owego osobnika narosło mnóstwo mitów; niektórzy uważali, że nie jest człowiekiem, że może być wampirem, wilkołakiem albo innym, śmiertelnie groźnym monstrum. Ernest, wójt wioski, szczerze liczył jednak, że obcy jest potężnym czarodziejem-banitą, który byłby w stanie pokonać całą grupę bandziorów przy pomocy ognistych kul i tym podobnych sztuczek. Galen natomiast dawał wiarę jednemu ze swoich kolegów rybaków, który podczas dyskusji w karczmie twierdził, że nieznajomy jest po prostu samotnikiem o morderczych skłonnościach, który poluje na wszystko, co żyje w lesie, w tym również ludzi. Podczas marszu do uszu chłopów docierało mnóstwo dźwięków, często zupełnie im nieznanych. Wiedzieli, że w okolicy występowały drapieżniki, które nie pogardziłyby ludzkim mięsem. Mieli tylko nadzieję, że osoba, której szukają, ma odmienny gust kulinarny.

- Boisz się, wójcie? - powiedział Galen drżącym głosem, wspomagając swoje kroki grabiami, którymi podpierał się niczym laską. Był jednym ze starszych mieszkańców wioski, nawet wśród tych, którzy mieszkali w niej teraz, w czasie wojny.
- A kto by się nie bał? - odrzekł mu Ernest. Miał przy boku krótki wyszczerbiony miecz, który dyndał mu swobodnie za paskiem i uderzał w lewe udo, coraz mocniej je siniacząc. Nie przywykł do noszenia broni, ale wiedział, że na taką wyprawę nie można iść z gołymi rękoma, przynajmniej pod względem oręża. Wciąż jednak nie miał pojęcia, co mógłby zaproponować obcemu za pomoc. Powiedział: - Słuchaj, Galen. Lepiej, żebyśmy mieli jakąś ofertę dla tego samotnika, nagrodę jakąś, rozumiesz? Myśl.
- Ryby możemy mu dać i piwa trochę, jak uprosimy naszą karczmareczkę, bo cóż więcej mamy?
- Nic. - Ernest zwiesił głowę. - Musimy liczyć na to, że ten ktoś jest... dobry i pomoże, ot tak, z serca. Naiwne to, wiem, ale co innego nam pozostaje.

Usłyszeli jakiś dźwięk, jakby rzężenie. Bali się, ale powoli zmierzali w stronę, z której dochodził. Galen wychylił się zza drzewa i zobaczył niecodzienny widok. Sporych rozmiarów sieć wisiała na grubej gałęzi jednego z drzew, a w środku wiercił się niewielki stwór. Podeszli bliżej pułapki, którą zapewne zastawił człowiek z lasu. Stwór wisiał na wysokości półtora metra i wyglądał obrzydliwie, był niewielki, gdyby stał, sięgałby chłopom nieco powyżej pasa. Miał sporych rozmiarów głowę, przynajmniej porównując ją z resztą jego plugawego ciała. Zaczął szarpać mocniej, kiedy dostrzegł dwóch ludzi.
- To musi być trupojad! - powiedział Galen i otworzył szerzej oczy. Zaczął obchodzić pułapkę.
- Trupojad? Znaczy się truposzy pożera? - Ernest skrzyżował ręce i przyglądał się z ciekawością uwięzionemu potworowi.
- Wojna jest, ale daleko na północy - zastanawiał się rybak i wciąż chodził wokoło pułapki. - Nie spodziewałem się trupojadów tutaj, w naszych lasach... One zwykle w dużych grupach występują podobno. Skoro ten jest tutaj, to...

Nagle trawa pod jego nogami poruszyła się, a z pod powierzchni leśnego mchu wyskoczyła naprężona linka, która błyskawicznie pofrunęła do góry i uniosła zaskoczonego człowieka na wysokość podobną do tej, na której wisiał potwór. Noga mężczyzny była mocno ściśnięta pętlą solidnej liny, poczuł przeszywający ból w kostce.
- Aaa - jęknął chłop. - Na bogów, Ernest, pomóż mi!
Wójt zerwał się do biegu w stronę kompana, ale po chwili przystanął, na co Galen odpowiedział krzykiem, jeszcze głośniejszym. Trupojad zaczął ujadać niczym głodny pies, kłapiąc szczękami.
- No, do jasnej cholery, pomóż mi! Chyba mnie tu nie zostawisz?!
- Cicho, Galen. - Wystawił przed siebie obie ręce, jakby jego podświadomość chciała zatrzymać ciało. Myślał. - Złapałeś się w pułapkę. Uwolnię cię, ale ostrożnie, krok po kroku... Jeśli i ja w coś wpadnę, to obaj skończymy martwi.

- Ech - rybak ponownie stęknął. Próbował sięgnąć dłońmi do schwytanej nogi, ale nie był w stanie unieść ciężaru swego ciała. Zrezygnowany opadł i wisiał bezwładnie jakieś dwa metry od trupojada. - Błagam, nie zostawiaj mnie! Mówiłem, że ta bestia na ludzi poluje. Ten morderca, psychol! Kto wie, ilu ludzi już złapał w ten sposób i zjadł.
Wójt nie odpowiedział. Szedł powoli w stronę kolegi, który dyndał teraz niczym zegarowe wahadło. Gdy przechodził obok trupojada, ten błyskawicznym ruchem wyciągnął zza sieci oślizgłą rękę, drapiąc człowieka pazurami, nim ten zdążył się odsunąć. Stwór ujadał jeszcze mocniej i wyciągnął oba, strasznie chude ramiona w stronę człowieka.
- Ach, ty podła kreaturo - syknął, łapiąc się za ranne ramie, na którym widniało kilka zadrapań. Wydawały mu się niegroźne, chociaż mocno szczypały.
- Nie giń teraz, nie giń, proszę, Ernest! Zdejmij mnie!
- A jak cię zdejmę, to już mogę ginąć?
- Nie, nie. Nie to miałem na myśli. Pośpiesz się, bo nie czuję już tej stopy.

Wąsaty wójt odwrócił się od Galena; najpierw spojrzał w górę, na gałąź, na której wisiał jego kompan. Potem zlokalizował wzrokiem drzewo, do którego przytwierdzona była lina. Szedł powoli, zamierzał wejść na górę i odciąć linkę swoim mieczem.
- Ostrożnie, Ernest - przestrzegał go Galen. - O ile dobrze pamiętam, to większość czasu spędzałeś ostatnio siedząc na tyłku, udając poważnego urzędnika, albo nosiłeś z przystani sieci z rybami.
- Może i do gibkich nie należę, ale za młodu po drzewach łaziłem. Zawrzyj na chwilę gębę i pozwól mi się uratować, dobra?

Nie dotarł nawet do pierwszej gałęzi, kiedy noga ześlizgnęła mu się z wilgotnej kory. Stracił równowagę i upadł na ziemię. Upadł pechowo, na plecy, uderzając potylicą o wystający z ziemi korzeń. Zamroczyło go, stracił przytomność.

II

Otworzył oczy, obraz był zamazany. Czuł wielkiego, pulsującego siniaka z tyłu głowy. Był w jakimś ciemnym pomieszczeniu, do którego światło wdzierało się tylko przez jedno okno, jednak i ono przysłonięte było porwaną firanką.
- Obudził się! Obudził! Spytaj się go, on potwierdzi wszystko!

Poznał głos Galena. A więc jakoś wydostaliśmy się z lasu, ale jak? - myślał. Wzrok wyostrzył mu się na tyle, że widział wnętrze pomieszczenia wyraźniej. Jego towarzysz siedział w kącie chaty, drżał ze strachu. Przy dłuższej ścianie, obok stołu, siedział ktoś jeszcze, mężczyzna. Robił coś, a do uszu Ernesta dobiegał dźwięk szkła obijającego się o szkło. Pod stołem leżała skrzynia sporych rozmiarów, na blacie był otwarty drewniany kuferek, znacznie mniejszy, pokryty jakimś rodzajem zdobień. Dokładnie nad stołem wisiały dwa miecze ustawione równolegle w stosunku do siebie. Jeden miał głowicę w kształcie jakiegoś zwierza, Ernest nie mógł dostrzec, jakiego. Ostrze błyszczało intrygującym blaskiem, nawet mimo kiepskiego oświetlenia. Obie bronie wyglądały w oczach wójta na oręż najwyższej klasy. Jego wyszczerbiony miecz zapewne rozpadłby się w zwarciu z którymś z tych. Po chwili znów odezwał się Galen.

- No obudził się! Pytaj i krzywdy nie rób, błagam, czarowniku.
- Mówiłem ci już, żebyś się uspokoił - odrzekł nieznajomy. Głos miał spokojny i zupełnie zwyczajny, mówił jednak z jakimś obcym akcentem, na pewno nie pochodził z okolicy. - Nie mam zamiaru zrobić wam krzywdy. Po co inaczej wyciągałbym was z tarapatów, które poniekąd sam na was sprowadziłem. Przypadkiem, oczywiście.
- Przypadkiem? - głos Galena wciąż drżał.
- Od miesięcy rozstawiam przeróżne pułapki i sidła. Z dwojga złego, mieliście szczęście, że trafiliście na zwykłą linę. W lesie czekają rzeczy dużo wymyślniejsze. Ostatnimi czasy jestem dość kreatywny.

Obcy wstał od stołu i podszedł do Ernesta leżącego na niewygodnym, wyłożonym sianem łożu. W dłoni miał niewielką szklaną buteleczkę z czerwonawą substancją. W chwili, gdy przechylał ją w stronę ust rannego, ten zobaczył oczy mężczyzny. Przeraził się, to nie były zwyczajne oczy.
- Więc to prawda - wystękał Ernest, krzywiąc się z bólu. - Jesteś potworem.
- Chcesz go otruć, tak? I zjeść... - dorzucił od siebie Galen, który wciąż nie podnosił się z podłogi.
- Potworem? - nieznajomy parsknął. - Nie, nie jestem potworem, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Słuchaj, w tym naczynku jest coś, co sprawi, że dożyjesz jutra. Jeść was nie zamierzam, nie jestem jeszcze tak zdesperowany. Zostałeś zaatakowany przez trupojada. Jeśli chcesz jeszcze chodzić po tym świecie, pij.

Ernest spojrzał na swoje lewe ramię - widniał na nim opatrunek z nie najlepszej jakości tkaniny. Rana piekła jak diabli. Zaczął się zastanawiać, jakim cudem się tu znalazł.
- Co się stało po tym, jak straciłem przytomność?
- Byłem pewien, że martwi jesteśmy - odpowiadał Galen. - Godzinę jakąś wisiałem jak gruszka na wierzbie, krzyczałem, płakałem, ale musiałeś konkretnie rąbnąć o ziemię, bo nie budziłeś się. Wtedy pojawił się on...
Galen zamilkł i zwrócił głowę w stronę nieznajomego. Rybak wciąż sądził, że niedługo będą martwi. Obcy o dziwnych oczach znów nachylił eliksir do ust Ernesta, mówiąc:

- Uratowałem was. Nie przeżylibyście w tym lesie za długo. Twój przyjaciel powiedział mi, w jakim celu wybraliście się w las. Jesteście strasznie nierozważni. Albo zdesperowani. Jedno i drugie nie wróży niczego dobrego, ale skoro już tu jesteście, to znaczy, że mocno wam zależy. W miejscu, gdzie was znalazłem widywałem sporo trupojadów, stąd pułapki. Im szybciej to wypijesz, tym większa szansa na wyzdrowienie i omówienie sprawy, z którą przyszliście.
- Ale jak to? - Ernest przymykał oczy ze zmęczenia. - Przecież to tylko draśnięcie było. W domu, jak mięso biłem na kotlety, to zdarzało mi się mocniej krwawić.
- Trupojady to plugawe stwory - mówił obcy. - Każdy kontakt z nimi może spowodować zatrucie. Nie musi, ale może, zależnie od tego, co konkretny osobnik porabiał wcześniej. A, wierz mi, trupojady są stworzeniami, które w każdym gównie będą grzebać bez wahania. Widocznie kiepsko trafiłeś, bo twoje objawy wyraźnie sugerują zatrucie, które może doprowadzić do śmierci. Pij, a potem pogadamy o interesach.

Wypił.

III

Minęła noc.

Siedzieli nad strumykiem o szerokości ledwie kilku metrów, około pół godziny drogi od miejsca zamieszkania człowieka z lasu. Galen i Ernest przysiedli z jednej strony ogniska, obcy z drugiej. Rzucił im skórzany bukłak wypełniony jakimś płynem. Spojrzeli na niego podejrzliwie.
- Nie bójcie się, to przegotowana woda - powiedział obcy. - Nie mam niczego innego, żeby was ugościć.
Ernest spojrzał na bukłak, który trzymał w prawej dłoni. Lewa była za słaba, mocno zdrętwiała. Po wypiciu eliksiru zapadł w głęboki sen. Galen opowiadał mu potem, że trząsł się jak opętany, z ust strumieniami ciekła mu ślina, a po czole ściekały stróżki potu. Po upływie nocy objawy ustąpiły, a wójt obudził się. Teraz cała trójka siedziała nad brzegiem malutkiej rzeczki i miała rozmawiać o interesach, jak to sformułował ich gospodarz o dziwnych oczach.

Teraz, w pełnym słońcu, mogli przyjrzeć mu się bliżej. Poza oczami nie wyróżniał się niczym szczególnym. Był postawnym, dobrze zbudowanym mężczyzną, brunetem o dość daleko posuniętych zakolach. Nosił na sobie szarą koszulę, na którą nałożył skórzaną kurtkę bez rękawów, która odsłaniała ponadprzeciętnie zbudowane mięśnie ramion. Na klatce piersiowej krzyżowały się dwa pasy spinane klamrami, obiegające plecy. Tam właśnie było miejsce na dwa miecze, które chłopi widzieli wcześniej. A jednak wariat - myślał Galen. Nikt przecież nie nosi mieczy na plecach.

- Podobno przyszliście z niezwykle ważną sprawą. Milczycie jednak - zagadał mężczyzna, rozpalając ognisko w sposób, jaki sprawił, że jego goście otworzyli usta w niemym zdziwieniu i przerażeniu. Złożył dłonie i wykonał gest, który sprawił, że chrust, który wcześniej nanieśli, zapłonął i można było zacząć opiekać jelenie mięso, które przynieśli nad brzeg.
- Mówiłem, że czarodziej! - zachwycił się Ernest. - I to taki, co nas nie zabił.
- Ha - zaśmiał się obcy. - Czarodziej, mówisz? To żadna magia, dobry człowieku. W moim fachu, umieć coś takiego, to obowiązek.
- Żarty, miły panie - uśmiechnął się Galen. Pierwszy raz od dwóch dni. - To jaki fach wasz, jak nie czarodziejski? Przecieśmy widzieli, czegoś właśnie dokonał.
- Źle sformułowałem wypowiedź. Miałem na myśli mój były fach. - Spojrzał skupionym wzrokiem na półmetrowy kij, na który nabił fragment mięsa i wysunął go nad ognisko. - Taką sztuczką można, jak widzieliście, zapalić suchy chrust, świeczkę. Tyle. Powiedzcie w końcu, o co chodzi.

Spojrzenia chłopów z wioski spotkały się i, kiwając głowami, podjęli decyzję o wyłożeniu sprawy.
- Mości panie czarodzieju - zaczął Ernest. - Galen już co nieco wam powiedział, prawda? Jak nieprzytomny byłem.
- Nie użyłbym słowa powiedział, raczej wydukał, bardzo nieskładnie. Ktoś napadł na waszą wioskę i chcecie zemsty. Jeśli tak, to możecie już wracać do domu, bo ode mnie pomocy nie uzyskacie.
- Panie wielki... - Ernest spuścił głowę. - Nie o zemstę chodzi nam, jeno o to, żeby nas w spokoju zostawili. Oni wszystkie świecidełka wartościowe zabrali nam, córkę młynarza zhańbili i rzekli, że wrócą po więcej, za tydzień, dwa. My jak bronić się nie mamy, bo cała młodzież nasza, wszyscy chłopcy na wojnę ruszyli. Na północ, walczyć za Cesarza.
- Za Cesarza, mówisz. Więc o co dokładnie chcecie prosić? - spytał nieznajomy, obracając patyk ze skwierczącym od temperatury ognia mięsem.
- Przemówić im do rozsądku, tym bandytom, hersztowi ich. Diego się nazywa. Wielki chłop, jak dąb. Młody i silny, a do tego co najmniej pięciu pomocników ma. Dla was, czarodzieju, to żaden problem na pewno. Ogniem możecie ich zwalczyć.

Ernest pomyślał o wielkich kulach ognia toczących się na grupę bandytów i uśmiechnął się pod wąsem.
- Co dajecie w zamian? Jeśli przekonam ich do odpuszczenia, to co dostanę?
Rybak i wójt spuścili głowy
- Jakeśmy mówili - odpowiadał wójt - wszelkie kosztowności nam zrabowali... Nie mamy z czego zapłacić. Jedyne, co możemy zaoferować, znajdziecie przy nich, o ile jeszcze to mają.
- A więc chcecie - nieznajomy spojrzał na Ernesta swoimi zwierzęcymi oczami - żebym narażał życie dla was i waszych ludzi i nie oferujecie niczego w zamian? Typowe.

Wśród ciszy, która nastała, chłopi zastanawiali się, czy jest jakiś sposób, aby przekonać rozmówcę do udzielenia im pomocy, ale absolutnie nic nie przychodziło im do głowy. Nagle nieznajomy zerwał się na nogi, schylił, podciągnął nogawkę ciemnych lnianych spodni i wyjął krótki sztylet. Rozglądał się.
- Co się stało? - pytał zaniepokojony wójt.
- Zabić nas chce jednak, mówiłem - szeptał Galen, nieporadnie odsuwając się od ogniska.

Po kilku sekundach z leśnej głuszy wybiegł chłopiec o włosach żółtych niczym siano.
- Adam! - krzyknął Ernest. - Co ty tu robisz, dzieciaku?
Szczęśliwy ze znalezienia wójta chłopiec uśmiechnął się szeroko. Chwilę później spojrzał na nieznajomego i uśmiech ustąpił miejsca zachwytowi. Spodziewał się raczej kogoś w długiej szacie i z magicznym kosturem, ale widok kogokolwiek nieznanego wystarczył, by wlać w jego serce otuchę. Taki widok oznaczał bowiem, że znaleźli człowieka z lasu, osobę o mocy czarodzieja, wampira, wilkołaka i wielu innych stworzeń, a przynajmniej tak widział to chłopak. Może znaleziony mężczyzna nie wyglądał na wcielenie tych wszystkich stworów, ale w końcu to on był człowiekiem z lasu. Adam był zachwycony. Podszedł do obiektu swoich zachwytów.

- Nie podchodź, dzieciaku! - krzyknął Galen. - On ma nóż!
W tej chwili czarownik ponownie schylił się, tym razem chowając sztylet na swoje miejsce. Patrzył się na chłopca, przybierając dość dziwny, trudny do rozszyfrowania wyraz twarzy.
- Jak nas znalazłeś? Kto ci pozwolił iść w las? - Ernest zadawał chłopakowi pytania.
- Sam pobiegłem! - odpowiedział krnąbrny chłopak. - Jak nie wróciliście rano, po nocy całej, to w karczmie się znowu wioska zebrała. Mówili, czy iść was szukać i nikt nie chciał iść. To ja pobiegłem! I znalazłem was, ha!
- Nie chcieli nas szukać, co za ludzie. - Kiwał głową Galen. - A my dla nich życie narażamy. Szczęście miałeś, dzieciaku, dużo więcej go miałeś, niż myśmy mieli.

Nieznajomy czarownik wciąż patrzył na chłopca swoim przenikliwym wzrokiem. Zmienił wyraz twarzy. Młody chłopak, blondyn... - myślał. - Co ja zrobiłem... Przypomniał sobie przeszłość i swoje niecne czyny. Krzywdził ludzi, a innym pozwalał krzywdzić dzieci. Żałował, ale czy to cokolwiek znaczy? Był wtedy niespełniony, zbuntowany, buntował się przeciw światu, przeciw temu, kim był i przeciwko tym, którzy byli jak on. Zdradził ich tajemnice wrogom. Zrobił to, bo czuł się oszukany, pozbawiony możliwości wyboru ścieżki, którą podążałby w życiu. Miał wrażenie, że to miejsce, odosobniony las, było pierwszym, które wybrał sam, w pełni świadomie. Chciał tu zacząć od nowa, chociaż wiedział, że przeszłość będzie wracać. I wróciła pod postacią tego chłopaka. Jedno małe skojarzenie, a on znów miał przed oczami wydarzenia z przed kilkunastu miesięcy. Znów widział małego chłopca o jasnych włosach, na którym zależało wielu osobom. I on pomógł jednej ze stron. Zrobił to ze strachu, z obawy o własne życie. Żal niczego nie zmieniał, bo przeszłości zmienić nie sposób. Jedyne, na co mamy wpływ, to teraźniejszość i przyszłość. Czy można odkupić grzechy przeszłości teraźniejszością? Czy można sprawić, by przyszłość była wolna od żalu przeszłości? Nie wiedział, ale chciał uzyskać odpowiedzi na te pytania. Uniósł głowę.

- Pomogę wam - powiedział, zaciskając dłonie na kiju, który trzymał nad ogniskiem.
Całą trójka uśmiechnęła się. Najmocniej mały Adam, który aż podskoczył z radości. Galen odetchnął głęboko. Jedynie Ernest zachował trzeźwy umysł.
- Jak chcesz pokonać sześciu ludzi? - spytał. - A może i więcej ich jest, bo tak mówili.
- Najpierw z nimi pogadam, sprawdzę, czy mają trochę oleju w głowach.
- A jeśli będą chcieli walczyć? - drążył temat Ernest. - Jesteś czarodziejem, prawda? Pokonasz ich ogniem, tak?
- Mówiłem już, że nie jestem żadnym czarodziejem. Jeśli będą chcieli walczyć, to pokonam ich. Mieczem.
- Nikt nie pokona w walce sześciu wyszkolonych ludzi - zdziwił się Galen. - Oni z wojska uciekli, jakieś szkolenie pewno mają, umiejętności. Nawet jeśliś dobry, panie, z mieczem, to siła złego na jednego, nie masz siły, żeby z sześciorgiem wygrać. A ich herszt, Diego, to potężne chłopisko, choć gołowąs.
- Pojęcie jakieś macie, gdzie oni są?
- Jechali w stronę gościńca. - Adam włączył się do rozmowy. - Tam jest małe miasteczko na rozstaju dróg. Część wojska cesarskiego tam przed wymarszem stacjonowała. I mój tata też.
- Hm, tak - myślał na głos wójt - to jedyne miejsce, które może robić im za bazę. Nie uwierzę, że mogliby po lasach żyć. Bez urazy, panie czarowniku. Oni świecidełka lubią, popić też na pewno, więc tam będą. Gospoda duża tam jest, tam bym ich szukał.

- Dobrze więc. Miasteczko, o którym mówicie, to Haen Dor, tak?
- Tak, panie. Skąd wiecie?
- Nie myślicie chyba, że ja tu siedzę kilka miesięcy w drewnianej chatce i nic poza tym nie robię, co? - Obcy zaśmiał się. - Po drodze nawet mi będzie. Zlecenie na trupojady dostałem od tamtejszego władyki, dlatego siedzę tu. Siedzę dłużej, niż sądziłem, bo mnoży się to plugastwo co niemiara ostatnio, ale przynajmniej zarobek mam. Truchło przywożę i handluję co nieco. Macie konia w wiosce? - Wójt kiwnął głową twierdząco. - W takim razie oczekujcie mnie jutro z rana. Konno pojadę i pogadam z tym hersztem.

Zlecenie na trupojady. Przyjął je od człowieka sprawującego władzę w Haen Dor. Chciał rzucić swój fach, bo czuł, że został mu odgórnie narzucony. Kilka miesięcy zajęło mu dojście do wniosku, że jest w tym po prostu dobry, a niczego innego nie potrafi. Musiał zarabiać na życie, a czego jak czego, ale potworów podczas wojen nie brakuje. Podczas podróży na południe trafił za Jarugę, jednym z przystanków miało być to niewielkie miasteczko. Mnożące się w okolicy trupojady miały być chwilową robotą, zleceniem, które pozwoli mu odbić się finansowo. Trupojady jednak mnożyły się na potęgę i, mimo ciężkiej pracy, nie widział większych efektów. A nie ma nic gorszego, niż nie widzieć efektów swojej harówki.

Nieznajomy wstał od ogniska i zgasił je odwróconym znakiem ignii. Adam aż pisnął z zachwytu, gdy zobaczył tę magię. Już wyobrażał sobie, tak jak wójt, wielkie kule ognia, które zmiażdżą bandycką szajkę następnego dnia. Oczyma wyobraźni widział wielkie widowisko, w którym ludzie, którzy zabili jego dziadka, dostaną za swoje.
- Idźcie wzdłuż strumyka - mówił obcy. - Wpada do morza jakieś dwie mile od waszej wioski. Po prostu, gdy dojdziecie do morza, skręćcie w lewo i idźcie wzdłuż brzegu.

Po tych słowach skierował się w stronę lasu. Ernest i Galen głęboko odetchnęli i już zbierali się do marszu. Adam krzyknął jednak w stronę nieznajomego:
- Jak masz na imię, czarowniku?!
Wiedźmin odwrócił się. Znów popatrzył w oczy chłopca, na jego krótkie włosy koloru słońca, które lśniły teraz podwójnie.
- Berengar - odpowiedział cicho, spuścił głowę i odszedł w gęstwinę lasu.

KONIEC ODCINKA DRUGIEGO

Zachęcam do komentowania :)
 
Super, że się zdecydowałeś, opowiadania w uniwersum MassEffect były naprawdę dobre, zabieram się więc do lektury. :)
 
A więc to Ty. Dopiero teraz, po odczytaniu mejla, zidentyfikowałem Cię. Nie wiedziałem, że jesteś i tu. Fajnie :)
 
Z racji na ograniczenie wielkości postów na nowym forum do 10 000 znaków, odcinek trzeci wrzucam w częściach, jedna pod drugą :) . Jeśli ograniczenie "zniknie", to poedytuję w miarę możliwości :)

ODCINEK III 1/3
NEGOCJACJE

I
Wyruszył z wioski jeszcze przed południem. Wójt Ernest - zgodnie z tym, co mówił dzień wcześniej - użyczył wiedźminowi konia. Najemny zabójca potworów nie wziął jednak pod uwagę faktu, że większość zdatnych do służby koni była rekwirowana w celach militarnych. W związku z tym, w mniejszych wioskach zostały najwyżej stare, schorowane zwierzęta, które z rzadka były jeszcze w stanie pracować w polu. Klacz, na której Berengar zmierzał do Haen Dor, była właśnie taką chabetą; starą, ospałą, a przede wszystkim nieprzyzwyczajoną do dźwigania na swym grzbiecie człowieka. Z tej racji, zarówno klacz, jak i wiedźmin, cierpieli niewygodę.

- Ach - skrzywił się jeździec i, stając na chwilę w strzemionach, pomasował dłonią obolałe pośladki. - Ciekawe, czy masz jakieś imię? Z braku laku, na czas naszej współpracy, powinienem ci jakieś nadać. Co ty na to?

Klacz wciąż szła, topornie i ospale, a na głos jeźdźca nawet nie zareagowała. Próbował zmusić ją do przyspieszenia, ale nawet o kłusie nie miał co marzyć. Zastanawiał się, czy nie dotarłby szybciej na piechotę. Z daleka mógł już dojrzeć sylwetki niewysokich domów Haen Dor, nad nimi widniały ponure chmury deszczowe, a niebo było co jakiś czas przyozdabiane złowróżbnymi błyskami. Berengar skoczył w strzemionach, chcąc zmobilizować swoją leniwą towarzyszkę do nieco szybszego tempa. Zareagowała prychając i nerwowo kręcąc łbem, ale nie przyspieszyła.
- Ach... Co za udręka - wypuścił z ust powietrze, nadymając policzki. - Hmm... Nawet pasuje. Nazywasz się Udręka.

Wiedźmin podróżował w swojej skórzanej kurtce odsłaniającej ramiona. Jego korpus oplatały dwa pasy krzyżujące się na piersi. Zza pleców wystawał stalowy miecz - solidna konstrukcja bez żadnych ozdób. Jelec tworzył kąt prosty z trzonem, upodabniając go do zwykłych mieczy wojskowych. Ostrze było jednak dłuższe, a broń nieco lżejsza niż te będące na wyposażeniu armii. Tuż za siodłem przymocował juki, w których schował kilka eliksirów - na wszelki wypadek, chociaż nie zamierzał prowokować walki z Diego i jego bandą. Wiedźmin zawsze musiał spodziewać się najgorszego. Nie sądził, że zdoła przemówić im do rozsądku i wybitną elokwencją nakłonić do oddania zrabowanych kosztowności mieszkańcom wioski. Chciał po prostu zobaczyć, z kim ma do czynienia. Miał świadomość, że podczas wojen wszędzie mnożą się takie bandy. Dezerterzy, którym zachciało się rabować, albo drobni hultaje, którzy w czasie wojennej pożogi upatrują szansy na wzbogacenie się kosztem słabszych. Zwykle rozrabiają, dopóki nie natkną się na inną, silniejszą bandę. Jedni wyrzynają drugich, potem przychodzą trzeci, silniejsi i radzą sobie z drugimi. Trzecich wyrzynają czwarci. Tak to się kręci, aż z frontu powróci armia, a zwycięzcy bandyckiej rywalizacji odbiorą ostateczną "nagrodę" - zadyndają na szubienicach, zdobiąc place miast i miasteczek. Drugim powodem wyprawy wiedźmina do miasta było odebranie pieniędzy za zabicie kolejnych kilkunastu trupojadów. Ich serca wrzucił do worka, który podczas jazdy był przywiązany do jego pasa i wydatnie wzmagał uczucie niewygody.

Kiedy wjeżdżał do miasta, zdawało się, że zapadł już wieczór. Z ponurych, szarych chmur zaczęły spadać na ziemię krople chłodnego, jesiennego deszczu. Ludzie pospiesznie chowali się pod dachy murowanych budynków. Kobiety podwijały długie suknie w kolorach czarnym i szarym, po czym drobiły w stronę zadaszonych miejsc. Wiedźmin zdążył poznać miejscową modę, bardzo skromną i stonowaną, zupełnie inną niż ta panująca na północy, za Jarugą. Zatrzymał się przy niewielkiej stajni, z której dochodziło niespokojne rżenie koni. Grzmiało coraz częściej i bliżej. Przed wejściem stał garbaty staruszek, gładko ogolony i w miarę zadbany. Zobaczył klienta, podszedł, złapał klacz za uzdę i podprowadził do samego wejścia, nie odzywając się. Wtedy wiedźmin zeskoczył na ziemię.

- Witam - przywitał go stajenny. - Sprzedać to to chcecie, panie? Za dużo, to ci nie zapłacę za tę szkapę. Ale z braku laku...
- Sprzedać? - odrzekł Berengar, odczepiając od pasa worek z truchłem potworów. - Nie, a czym bym wrócił tam, skąd przyjechałem, dobry człowieku?
- Hm... A wymienić tego czegoś, to byś, panie, nie chciał? - Mężczyzna odsunął się nieco w tył, dzięki czemu klient mógł dostrzec "asortyment".

W środku było kilka młodych koni, które w niedługim czasie miały powędrować na front, by zastąpić inne, te, które padły podczas wojny. Najlepiej prezentowała się kasztanka o grzywie ciemnej niczym smoła. Tuż pod jej skórą mocno rysowały się mięśnie, a z nozdrzy wydobywała się gorąca para.
- Wymienić, mówisz? - Wiedźmin spojrzał przenikliwym wzrokiem w oczy rozmówcy. - A ja myślałem, że dla armii cesarskiej te konie szykujecie.
- Na majętnego mi wyglądasz, panie. - Staruszek uśmiechnął się, wietrząc interes. W obliczu potencjalnego zysku wcale nie przerażały go przedziwne oczy klienta. - Tu w stajni mamy parę klaczy, które dla wojska szykujem, tak. Tutejszy nie jesteś, widać to. Jeśli zaoferujesz mi... pięćset florenów i tę swoją kobyłę, będziesz mógł wybrać sobie dowolną z tych czempionek.
- Ha! Pięćset? Mogę dać trzysta. A po co ci ten koń pociągowy, którym przyjechałem?
- Ich liczba musi się zgadzać i tyle. Inaczej mogę mieć nieprzyjemności. Czterysta pięćdziesiąt, niżej nie zejdę.

Wiedźmin podrapał się po brodzie, którą porastał kilkudniowy zarost. Przy sobie miał ledwie sto florenów. Za trupojady miał dostać dwie setki. Wciąż za mało.
- Mam tu parę spraw do załatwienia - powiedział, zarzucając worek z truchłem na plecy. - Pogadamy, jak wrócę.
- Oczywiście, panie - staruszek ukłonił się przesadnie głęboko. - Do zobaczenia.

.​

Szedł wąską uliczką. Była pusta. Ludzie pochowali się do domów i czekali na koniec burzy, chociaż nie zapowiadało się na prędkie rozpogodzenie. Drobna mżawka zmieniła się w mocny deszcz. Po wyjściu z uliczki trafił na główny plac miasteczka, który, w przeciwieństwie do miejscowej mody, nie różnił się od odpowiedników z królestw północy. W czasach wojen główną dekoracją miejsc publicznych była szubienica, więc i tu nie było inaczej. Chwilowo nikt nie wisiał, ale wiedźmin wiedział, że taki stan rzeczy nie utrzyma się zbyt długo. Większość kupieckich kramów, do których zmierzał, była już zamknięta. Już od kilku dni miał tu wstąpić, by uzupełnić zapasy - teraz miał okazję. Szczęśliwie dla Berengara, zielarz dopiero składał towar do niewielkich drewnianych skrzyń. Przemoknięty kupiec dostrzegł swojego stałego klienta, obrócił się, zdjął z głowy kaptur swojego długiego granatowego płaszcza i odezwał się, drżąc z zimna:

- Nie marzniesz tak w samej kurtce, Berengar? Ja marzę tylko o tym, co by pod kołdrę wskoczyć. I za parę chwil ten plan zrealizuję.
- Witaj, Yarri - odrzekł wiedźmin, delikatnie skłaniając głowę. - Nie, nie jest mi zimno. Powiedzmy, że tam, skąd jestem, bywa znacznie chłodniej.
- Dobra, nieważne - kupiec rozcierał coraz bardziej zmarznięte ręce. - Zamykam właśnie. Co tym razem, kolego? Streszczaj się, proszę.
- Jaskółcze ziele, werbena, tojad i wilczy aloes - wyrecytował szybko, zgodnie z prośbą. - Tyle, ile masz.
Kupiec wyjął z kieszeni pęczek kluczy, wybrał jeden z mocniej zardzewiałych i otworzył nim jedną z zamkniętych już skrzynek.
- Tojad, werbena... - mówił do siebie, grzebiąc w pojemniku i co chwilę przygryzając wargi. - Jaskółcze ziele. Wilczego aloesu nie mam. Może za tydzień będzie, wybacz. Dostawy ostatnio przychodzą, jak chcą. Wierz lub nie, ale nie mam na to wpływu. Może zamienniki jakieś, co?
- Hm... Dwugrot? Albo zwykła jemioła?
- Trzeba było tak od razu. Pytasz się o jakieś rzadkie roślinki, a jemiołę wymieniasz na końcu. Jasne, że mam jemiołę... Jemiole - zaśmiał się, ukazując zadbane zęby. - Spakować wszystko?
Wiedźmin skinął głową.
- To będzie siedemdziesiąt florenów.
- Nie będzie zniżki dla stałego klienta, Yarri?
- Nie będzie. Trudny czas jest, wiesz przecież.

Berengar wyliczył ustaloną kwotę i odebrał woreczek z niezbędnymi mu ziołami. Pożegnał się i skierował kroki w stronę siedziby Yannicka aep Aerla, miejscowego rządcy, który zlecił mu polowanie na trupojady.

II​

Yannick aep Aerl siedział w swoim gabinecie. Pomieszczenie było małe, lecz imponująco urządzone. Potężne, szerokie regały stały przy dwóch ścianach bocznych. Wypełnione były przeróżnymi wazami, zdobnymi dzbankami, kielichami oraz wszelkimi naczyniami służącymi do spożywania płynów. W kącie sali stał stół, a na nim kilka karafek wypełnionych różnymi rodzajami win. Solidne biurko z najwyższej klasy drewna było dokładnie na przeciw drzwi wejściowych, w których zaraz miał pojawić się wiedźmin. Kiedy przybył parę miesięcy temu, rządca nie wiedział nic, ani o tym konkretnym wiedźminie, ani w ogóle o tej tajemniczej kaście. Na ziemiach opanowanych przez Nilfgaard wiedźmini nie pojawiali się od wielu lat, a jeśli już gdzieś się zjawili, to szybko znikali, przegnani przez władze lub ludowe przesądy. Władający Haen Dor człowiek nie miał wcześniej styczności z żadnym z nich. Miał jednak problem - plagę trupojadów, potworów, które przed przybyciem Berengara zabiły kilka osób. Wtedy w okolicy miasta przybito zlecenie na owe stwory. Po paru tygodniach ciszy i kilku kolejnych ofiarach, zjawił się on - człowiek o przedziwnych oczach. Przytargał ze sobą resztki trupojadów i wspomniane zlecenie. Wtedy zarządca widział go po raz pierwszy. Od tego czasu wiedźmin przychodził regularnie, donosząc serca potworów i kolekcjonując kolejne sakiewki z florenami. Ten układ wydawał się być korzystny dla Yannicka i miasteczka, więc Berengarem się nie interesowano. Aż do dzisiaj.
 
Last edited:
ODCINEK III 2/3​
II​
Wiedźmin, dzierżąc w dłoniach worek z truchłem, wszedł do gabinetu w eskorcie dwóch strażników. Przy ozdobnym biurku siedział Yannick aep Aerl. Za jego plecami, za oknem, widać było kolejne błyski, po których następowały potężne grzmoty. Przed nim, tuż obok tlącej się słabym płomykiem świecy, leżał zwitek papieru. Rządca, widząc gościa, rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu i zastukał palcami o powierzchnię blatu. Strażnicy nie wyszli. Berengar był zaskoczony - zawsze wychodzili. Coś musiało się zmienić. Zdziwienie jeszcze wzrosło, gdy kazali mu oddać miecz. Usłuchał.

-Słuchaj, zabójco potworów - zaczął Yannick. - Po co tu jesteś? Ale tak naprawdę. Mów szczerze, bo za kłamstwa, to u nas, w Nilfgaardzie, końmi się rozrywa.
- Nie bardzo rozumiem - Berengar przechylił głowę i zmarszczył brwi. Był autentycznie zaskoczony. Położył worek z truchłem przy biurku. - Przyniosłem serca trupojadów, jak zawsze.
Rządca skrzywił się i gestem ręki rozkazał jednemu ze strażników zabrać worek. Potem, kolejnym gestem, nakazał wiedźminowi usiąść na krześle naprzeciwko biurka. Sam patrzył na dokument leżący przy świecy.
- Okazuje się, że wy, wiedźmini, wcale nie jesteście tacy, jakimi was przedstawiałeś wcześniej.
- Panie Yannicku. Ja naprawdę nie rozumiem. Zaoszczędziłby pan swój cenny czas, jeśli powiedziałby mi pan wprost, o co chodzi.

Yannick aep Aerl wstał z fotela, przeszedł kilka kroków, do stołu, z którego zabrał karafkę wina i dwie szklanki. Kiedy wrócił, napełnił obie i wypił zawartość swojej. Czekał, aż Berengar zrobi to samo. Jednak wiedźmin nie kwapił się do tego.
- Boisz się, że chcę cię otruć? - gospodarz spojrzał w oczy gościa. Początkowo się ich bał, teraz już tylko podziwiał. - Powiedz, mam powód, żeby cię otruć, mój ty zabójco potworów?
- Mnie nie można otruć. Mam immunitet na trucizny.
- Immunitet na trucizny? No proszę. Przydałoby mi się coś takiego... Niejedna osoba na cesarskim dworze hojnie by zapłaciła za coś takiego. Heh, nieważne, słuchaj więc. Przyszła do mnie wiadomość. Nie tylko do mnie. To ostrzeżenie dla wszystkich miast i miasteczek w północnych rejonach Cesarstwa. Mówi o tym, że należy uważać na pewnego wiedźmina, który podąża na południe, ku stolicy kraju. Niemal wszędzie, gdzie się pojawi, trup ściele się gęsto... Nilfgaardzki trup, Berengarze. To niedobrze. Bardzo niedobrze.
- Wciąż nie rozumiem, co to ma do mnie. To nie ja, przecież to oczywiste, a za innych, takich jak ja, nie odpowiadam. Doskonale pan wie, że od kilku miesięcy żyję w okolicznych lasach i poluję na trupojady, strzegąc waszych miast i miasteczek, do których tak naprawdę nie powinienem mieć wstępu.
- Zrobiłem dla ciebie wyjątek - Yannick aep Aerl wydął wargi - ale teraz mam wątpliwości. Wiem, że to nie ty, ale liczę na to, że podasz mi pewne informacje. Tak się składa, że w tej chwili wiem o dwóch wiedźminach, jest tamten i jesteś ty. Tamten macha mieczem, mordując naszych, a z tobą można pogadać, pomagasz. Gadaj więc. Podali rysopis. Wysoki, szczupły, świetnie obchodzi się z mieczem...
- To nic nie da - zarzekał się Berengar. - Znałem tylko kilku wiedźminów, więc...
- Białowłosy - skończył opis Yannick. - To dość charakterystyczna cecha. Mówią na niego Biały Wilk.

Wiedźmini potrafili dobrze ukrywać swoje emocje. Wielu ludziom wydawało się, że w ogóle takowych nie mają, ale nie do końca tak było. Reakcja Berengara na podany rysopis była mało wiedźmińska, wyraźnie uniósł brwi i lekko rozchylił usta. Yannick aep Aerl domyślił się, że jego rozmówca znał Białego Wilka.
- Mów - powiedział cicho, ale stanowczo.
Berengar zastanawiał się, co może powiedzieć, a czego powinien unikać. Po krótkim rozmyślaniu doszedł do wniosku, że... naprawdę nie wie niczego, co mogłoby się przydać Nilfgaardowi, więc postanowił powiedzieć prawdę. Prawie.
- Tak, znałem go. To było dawno temu, daleko na północy. Pochodziliśmy z tej samej szkoły wiedźmińskiej, od czasu do czasu widywaliśmy się na szlaku. Jego pseudonim, Biały Wilk, jest szeroko znany na północ od Jarugi. Bardowie skomponowali sporo pieśni o jego wyczynach. Teraz już nawet trudno stwierdzić, co z tych pieśni jest faktem, a co fikcją. Jest sławny, swego czasu mieszał się w politykę. Więcej nie wiem.
- Czekaj, czekaj. Rozwiń temat polityki.

Kącik ust wiedźmina uniósł się delikatnie. Tym razem zadbał o to, żeby nikt nie mógł tego dostrzec. Domyślał się, że temat polityki zainteresuje jego rozmówcę. W ten sposób nie musiał opowiadać o Podgrodziu, Alvinie i innych wydarzeniach, w których brał udział. Których się wstydził.
- Mówiło się, że uratował króla Temerii, Foltesta, na którego nasłano zabójcę. Potem stał się kimś w rodzaju jego ochroniarza. Chyba skończył z wiedźmiństwem, nie wiem. Wieści o zamachu na Foltesta dotarły do mnie, kiedy przekraczałem Jarugę. Więcej już o nim nie słyszałem. Wiem tylko, że kiepsko mu poszło ochranianie, bo Foltesta i tak w końcu zamordowano.
- I więcej nie wiesz, Berengarze? - zapytał rządca i oparł łokcie na powierzchni biurka, splatając dłonie. - Dobrze, idź, ale jeśli sobie cokolwiek przypomnisz o tym wilku, to przyjdź od razu do mnie. Jeśli to, co sobie przypomnisz, okaże się ważne, to zostaniesz hojnie nagrodzony.

Wiedźmin wstał i wyszedł z gabinetu. Strażnicy wyprowadzili go przed budynek, gdzie wręczyli mu sakiewkę z florenami - nagrodę za wiedźmińską pracę - oraz oddali miecz, który niezwłocznie powędrował na plecy. Berengar obrócił głowę w stronę karczmy, w której spodziewał się znaleźć Diego, poprawił pasy okalające korpus i ruszył przez wypełniony kałużami plac.
 
ODCINEK III 3/3​

III​

Brodacz z blizną na lewym policzku stał przy ladzie, opierając się na niej łokciem. Drugą ręką wychylał kufel pełen piwa, które ściekało mu teraz przez zarost aż za cienką pikowaną kurtkę. Jego kompani walili rytmicznie pięściami w stół, przy którym siedzieli. Wszyscy głośno się śmiali, gdy brodacz skończył pić. Jednym duszkiem pochłonął całą zawartość obszernego kufla. Na koniec beknął przeciągle i zaśmiał się.
- Zdrowie! - zakrzyknął, podchodząc do stołu. - Nasze zdrowie!
- Zdrowie! Zdrowie! - odpowiadali pijani ludzie, przekrzykując się.

Grupa kilku mężczyzn siedząca przy dużym stole była bardzo głośna. Pili piwo, zajadając się smażonym mięsem. Na blacie leżało tez kilka ogryzionych jabłek, kilkanaście opróżnionych kufli i cztery puste gliniane dzbany. Inne miejsca w gospodzie były puste. Jedynie dwóch starszych ludzi siedziało w kącie i spokojnie piło wódkę, cicho rozmawiając. Do środka wchodził właśnie ktoś jeszcze - mężczyzna ubrany w kurtkę odsłaniającą dobrze zbudowane ramiona. Nieznajomy miał miecz na plecach. Przyciągał wzrok. Brodaty usiadł wśród swoich, na krawędzi ławy, i powiedział do jednego z kompanów:
- Ej, Osen, a ten, to kto?
- A skąd ja mam wiedzieć - odrzekł Osen, szczupły półelf o nieco skośnych oczach i dziwnym wyrazie twarzy. - Nie widziałem go tu.
- Może go przywitamy - brodaty z blizną uśmiechnął się brzydko i wstał z ławy.
- Haren, zapytaj, czy da na piwo - zaproponował półelf. - A jak nie da, to sam weź.

Haren kiwnął głową i wstał, wychylając kolejny kufel. Wytarł usta brodą i podszedł do nieznajomego. Oparł się o ladę i beknął mu w twarz.
- Daj na piwo, przyjacielu drogi.
Wtedy obcy uniósł wzrok i spojrzał w oczy brodacza. Ten odruchowo cofnął się, tracąc równowagę. W ostatniej chwili wyciągnął do tyłu prawą rękę i oparł się o jedno z krzeseł. Zaczął mocno mrugać i marszczyć brwi. Źrenice przybysza nie były pijackim złudzeniem, naprawdę wyglądały zwierzęco.
- Coś ty za jeden?! - krzyknął Haren, prostując się.
- Szukam człowieka o imieniu Diego - odrzekł spokojnie mężczyzna.
- Po co go szukasz? Przekazać mu coś?
- Chcę zamienić z nim kilka słów.
- I ten miecz ma ci w tym pomóc, gagatku?

Brodaty na ułamek sekundy obrócił głowę w stronę ściany. Berengar milczał, ukradkiem rozglądając się po sali. W zaciemnionym kącie, tam gdzie patrzył Haren, dojrzał ludzką sylwetkę. Jego wzrok był znacznie bardziej wyczulony niż wzrok zwykłego człowieka. Półmrok nie był dla niego żadnym problemem. Bez słowa ruszył w stronę Diego. Dwóch bardziej trzeźwych bandziorów siedzących przy stole wstało i sięgnęło po broń. Brodaty szukał swojej obmacując pasek z każdej możliwej strony. Niczego nie znalazł.
- Spokój - zdecydowany głos Diego sprawił, że dwóch zakapiorów odłożyło broń. Herszt zwrócił się do nieznajomego: - Porozmawiajmy.

Przywódca bandytów siedział przy stole. Nawet siedząc, wydawał się Berengarowi wielki. Musiał przewyższać go najmniej o głowę. Jego wielkie dłonie spoczywały na stole, niczym dwie ciężkie cegły. Mężczyzna był młody i gładko ogolony, ale posturą przypominał olbrzyma. Miał na sobie ten sam strój, który opisywali wieśniacy. Brązowa koszula, a na niej kolczuga. Długi czarny płaszcz wisiał na wieszaku tuż obok. Nadgarstki błyszczały od złotych i srebrnych ozdób.

- Masz jaja, że przychodzisz tak do mojej gospody i straszysz mi ludzi - powiedział i stukał swoimi wielkimi palcami w stół, czym wprowadzał go w drżenie. - Co jest z twoimi oczami?
- Kiedyś mocno chorowałem - zełgał, mając świadomość, że Diego nie uwierzy. - To twoja gospoda? Rządca Yannick ma zapewne inne zdanie.
- Yannick aep Aerl? - zdziwił się. - To on cię nasłał? Myślałem, że się dogadaliśmy, kiedy ostatnio mój but miał bliskie spotkanie z jego dupą.

Wiedźmin milczał. Potężna błyskawica uderzyła gdzieś w okolice miasteczka, a grzmot wstrząsnął kuflem stojącym na stole między nimi.
- On już tu nie rządzi - Diego kontynuował. - To teraz nasze miasto, moje. Tych kilku strażników to dla nas żadne wyzwanie. Są tu tylko dla pozoru. Haren i po pijaku by ich rozpłatał na kawałki. Ja nie musiałbym się nawet podnosić z tego krzesła.
Berengar delikatnie się uśmiechnął. Nie był to miły uśmiech.
- Aha... - Diego podrapał się za uchem. - To nie Yannick cię nasłał. Mów kto, o co ci chodzi i zmiataj, bo inaczej pogadamy.
- Chcę, żebyście zostawili w spokoju mieszkańców rybackiej wioski kilka mil na zachód stąd. Tylko tyle.
- Tylko tyle? - Diego zaśmiał się przeciągle. Był rozbawiony i kręcił głową z niedowierzaniem, uśmiechając się. - Ty mówisz serio, czy jednak żartujesz? Chcesz, żebyśmy dali spokój tym prostakom. Po to tu jesteś?
- W ostatnich miesiącach rzadko żartuję. Dajcie im spokój i oddajcie to, co ukradliście.
- A jeśli nie oddamy, to co zrobisz? Sięgniesz po ten brzeszczot zza pleców?
- A jeśli tak - Berengar nachylił się nad stół, mierząc się wzrokiem z Diego - to co?
- Umiem machać mieczem. - Bandyta nagle spoważniał. - Mam kilkunastu kumpli, którzy też to potrafią, nie tak dobrze jak ja, ale potrafią. I nie są na tyle głupi, żeby nosić miecz na plecach.
- Kłamiesz. - Głos wiedźmina był zimny, złowrogi. - Jest z tobą tych kilku pijaków, którym zamarzyło się bogactwo i ładne dziewczyny. Żadna ich nie chciała, a i fortuna im nie sprzyjała, więc postanowili sobie wziąć siłą jedno i drugie. Wyglądasz na mądrzejszego od nich, a jednak brniesz w to, chociaż na końcu tej ścieżki jest śmierć. Jeśli nie od miecza na moich plecach, to od innego. A może zawiśniecie na szubienicy. Wstąpiliście na drogę, która ma jedno zakończenie, a jedyną niewiadomą jest to, w jaki sposób do niego dojdzie.
- Kim ty jesteś? - spytał Diego po chwili ciszy.
- Wiedźminem.

Berengar wstał z krzesła i swobodnym krokiem skierował się do drzwi. Dwóch bandytów ponownie chwyciło miecze, ale przywódca powstrzymał ich kiwnięciem głowy, gdy spoglądali na niego, licząc na pozwolenie, by atakować.
.​

Kiedy obcy wyszedł, Haren i Osen podeszli do szefa.
- Ruszajmy za nim! - krzyczał brodaty Haren. - Zarąbiemy go! Tu i teraz.
- Uspokój się - Diego zacisnął pięści. - W jednym na pewno miał rację. Jesteście pijani. Idźcie spać. Jutro zarżniemy tego wiedźmina i spalimy całą wiochę. Ostrzegaliśmy ich. Nie z nami takie numery.
- A tego wójta to na pal nadziać trzeba - powiedział półelf i wychylił kolejny kufel z piwem. - Dla przykładu! A co to w ogóle jest, wiedźmin?
- Jutro się przekonamy - skończył Diego i uderzył pięścią w blat, łamiąc go w pół.

KONIEC ODCINKA TRZECIEGO

Będę wdzięczny za wszelkie opinie, poprawki, uwagi, komentarze itepe :)
 
Po kilku zdaniach głębszych przemyśleń Berengara, gdy Diego spytał się "kim ty jesteś?", spodziewałem się jakiejś bardziej filozoficznej odpowiedzi wiedźmina, w stylu geraltowym. No cóż, Berengar jednak Geraltem nie jest :)
 
Właśnie nie chciałem robić drugiego Geralta, bo poległbym pewnie. Berengar podczas gry w W1 wydawał mi się bardzo ciekawą postacią, a jego losy dobrym materiałem do rozwinięcia. Taka postać tragiczna REDom wyszła, ale to bardzo fajne, bo mimo tego, że w grze było go mało, to był wg mnie bardzo wyrazisty, a te jego przemyślenia to coś bardzo interesującego. Próbuję to opisać po swojemu w tym 4-odcinkowym opowiadaniu :)
 
A mnie się właśnie podoba, że piszesz po swojemu. Zaletą Twoich opowiadań, zarówno tym jak i w uniwersum MassEffect, jest to, że nie męczysz czytelnika przesadnymi opisami, dlatego całość gładko się czyta, bez pomijania zbędnych linijek. Przed Tobą chyba najtrudniejsza część, konfrontacja i opis walki, powodzenia.
 
Oto, po dłuższej przerwie niż zakładałem, ostatni już, IV odcinek mojego wiedźmińskiego opowiadania.

POWRÓT
ODCINEK IV 1/2
KONFRONTACJA

I​

Wiedźmin. Pierwsze słowo, które przyszło mu do głowy, gdy Diego - przywódca bandyckiej szajki - zadał mu najprostsze możliwe pytanie: kim jesteś? A przecież właśnie od tego uciekał, tym nie chciał być i tego przez długi czas nienawidził. Wielu młodych wiedźminów - ledwie po ukończeniu wszelkich niezbędnych prób, mutacji i testów - była pozytywnie nastawiona do swej profesji. Mieli chronić ludzi przed potworami. Nie oczekiwali w zamian wielkiej wdzięczności, ale ci właśnie entuzjaści najboleśniej zderzyli się z rzeczywistością. Ludzie bali się wiedźminów, bo byli inni. Najczęściej tuż po wykonaniu zlecenia, pogromca potworów otrzymywał zewsząd delikatne sugestie, że nie jest już w pobliżu mile widziany. Berengar nie był jak inni wiedźmini; od początku wiedział, że nie jest to coś, czego pragnął. A czego pragnął? Prostego życia, ładnej żony, zdrowych dzieci i spokojnej okolicy. Zamiast tego został odmieńcem, mutantem, który nigdy nie będzie miał dzieci, a spokojne życie to coś, czego wiedźminowi nie przystoi praktykować, a wręcz żaden z nich, po wieloletnim szkoleniu, praktykować nie potrafi.

Berengar musiał przyznać - i stąd też odpowiedź, jakiej udzielił hersztowi bandytów - że jest wiedźminem. Nie z wyboru, ale w wyniku wieloetapowego szkolenia, którego już nie sposób cofnąć i wykorzenić, bo ta profesja stała się częścią tego, kim jest. Kucharz może któregoś dnia rzucić w kąt fartuch i czapkę, chwycić wędkę i zostać rybakiem. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby lekarz, znudzony zakładaniem szwów obijającym się w karczmach drabom, został kupcem, albo i właścicielem przybytku rozkoszy i rzeżączki. Wiedźmin jest jednak wiedźminem. To nie tylko jego zawód, to jego... rasa? Członkowie tej kasty nierzadko mówili, że nie są już ludźmi. Po części dlatego, że ci właśnie ludzie wyganiali ich ze swoich miast, obrzucali kamieniami i złorzeczyli. Byli odrzuceni, więc nie mieli potrzeby podpinania się pod rasę, która ma ich za nic. Bezsprzeczny fakt był taki, że wiedźmińskie organizmy funkcjonowały inaczej, niż wszystkie inne. Zdecydowanie większa odporność na trucizny, kilkukrotnie szybsza regeneracja ran, talent do używania znaków i widzenie w ciemności. Berengar był wiedźminem i chociaż nie lubił się tak nazywać, to wciąż działał jak wiedźmin. Jeśli ludziom działa się krzywda, to naturalnym odruchem było im pomóc. Naturalnym czy wyuczonym - czasem się zastanawiał. Tego uczono go w Kaer Morhen i to stało się jego credo, nawet po tym, gdy wyrzekł się wszystkiego innego i zdradził innych wiedźminów.

Pogromca potworów - jak sama nazwa wskazuje - miał zabijać potwory, nie mieszając się do spraw ludzkich i zostawiając kryminalistów władzom. Berengar zostawił jednak ideały swojej kasty za plecami i postanowił pomóc wieśniakom z wioski niedaleko Haen Dor, na północy cesarstwa Nilfgaardu.

II​

Mały Adam zaglądał przez okno do chaty wójta Ernesta, obserwując uważnie każdy ruch czarownika. Widział, że ów człowiek, który ma pokonać bandytów, siedzi właśnie przy stole i uderza w blat rękojeścią sztyletu, rozdrabniając w ten sposób kilka roślin, które przywiózł ze sobą wczoraj z Haen Dor. Następnie wyjął ze swojego kuferka dwie kule, dziwne, których chłopiec nigdy wcześniej nie widział. Mieściły się w dłoniach czarownika, który wsypał starte w proch roślinki do środka, w równych, starannie wymierzonych proporcjach. W chacie był jeszcze wójt Ernest, ale Adam nie słyszał rozmowy, którą mężczyźni prowadzili.
- Cóż to jest, czarowniku...? - spytał Ernest, ale po chwili zreflektował się. Gość powiedział mu zeszłego wieczoru, kim jest. - Eee, wiedźminie, znaczy się.
- Te kulki? - Berengar westchnął. Jak już mają go jakoś nazywać, to niech mówią wiedźmin, a nie czarownik. Nie znosił czarodziejów, co było jedną z niewielu rzeczy łączących go z pozostałymi wiedźminami. - To petardy. Tak zwany smoczy sen.
Oczy Ernesta otworzyły się jeszcze szerzej, a usta złożyły się w dziwny uśmiech. Berengar słyszał wcześniejsze wypowiedzi wójta i Adama. Wiedział, czego się spodziewają. Chcieli ognistych kul, a chociaż rzadko stosował petardy, to pomyślał, że nie stanie się nic złego, jeśli dostaną to, czego oczekują. Delikatnie się uśmiechnął.
- Czy wszystko jest gotowe? - spytał. - Wszyscy na swoich miejscach?
- Tak jest, panie drogi. Paru rybaków obstawiło wioskę dookoła, tak jak mówiłeś. Dowiemy się, jeśli dostrzegą tych bandziorów.
- Baby pochowane? Dzieci pochowane?
- Tak, tak, tylko Adam chciał jeszcze się napatrzeć na was, panie. - Spojrzał z uśmiechem w stronę okna, za którym stał chłopak. - Jakżem miał tego odmówić urwisowi. On podziwia cię, panie wiedźminie.
- Broń macie gotową? Może się okazać, że jednak nie dam rady. Musicie być gotowi i dobić tych, których ja nie zdołam.
Ernest pogładził się po wąsie. Bardzo liczył na to, że nie będą musieli walczyć, ale taka ewentualność istniała. Każdy chłop zdolny do tego, by trzymać broń, miał mieć ją pod ręką. Na całą wioskę przypadały dwa miecze, kilka kos i zaostrzonych wczorajszego wieczoru patyków mających robić za dzidy. Wiedźmin czuł się dość pewnie, ale wolał, żeby mieszkańcy byli przygotowani na wszystko. Po wizycie w karczmie w Haen Dor, gdzie spotkał całą bandę, sądził, że jedynym naprawdę poważnym przeciwnikiem może być przywódca - Diego, człowiek wysoki, muskularnie zbudowany i niegłupi. Reszta wydawała się być po prostu bandą nie mających nic do stracenia szczeniaków, którzy chcą dorobić się na nieszczęściu innych. Berengar wyciągnął z pod stół podłużny pakunek, owinięty rzemieniem. Płynnym ruchem odwinął materiał i pogładził dłonią ostrze. Ernest przyglądał się z zapartym tchem. Widział już ten miecz, ale teraz wydawał się jakby bardziej majestatyczny. Chłop sam nie wiedział, dlaczego.
- Naprawdę myślisz, panie wiedźminie, że oni dzisiaj przybędą do nas?
- Tak. - Wyjął z kuferka buteleczkę z olejem, który począł wsmarowywać w stal. - Jak tylko wytrzeźwieją, przyjadą. Wczoraj byli mocno... urażeni moim brakiem pokory. Takie typy nie zwykły odpuszczać w takiej sytuacji.
Gdy kończył zdanie, postawił na blacie stołu flakonik, chwilę potem następny, a sam zszedł z krzesła i klęknął na kolana.
- Zasuń zasłony - powiedział bardzo poważnym tonem - i zostaw mnie samego. Jak rybacy ich dojrzą, zawiadomcie mnie jak najszybciej, rozumiesz, wójcie? Ale niech nikt nie wchodzi, tylko krzyczy przed drzwiami. Albo niech puka. Rozumiesz?
- No, tak, rozumiem - odrzekł Ernest, nieco zaskoczony. Myślał, co ten czarownik będzie tu wyprawiał, że nie chce, by ktokolwiek mu przeszkadzał. Czarną magię?

III​

Pogoda na zewnątrz była słoneczna, niebo niemal bezchmurne, ale wiedźmin klęczał teraz na kolanach w zaciemnionej chacie wójta. Uspokajał oddech i, medytując, przygotowywał organizm na przyjęcie eliksirów: jaskółki i puszczyku. Nienawidził brać eliksirów, ale bez nich byłby "tylko" lepszy od swoich przeciwników. Same mutacje dawały wiedźminom wyraźnie sprawniejszy refleks i orientację w przestrzeni, ale korzystanie z eliksirów sprawiało, że mało który człowiek był w ogóle w stanie walczyć z wiedźminem jak równy z równym. Z racji tych faktów Berengar wciąż, rzadko bo rzadko, ale korzystał z eliksirów, znosząc wszelkie efekty uboczne, szczególnie silne chwilę po zażyciu. To właśnie sprawiło, że wyprosił Ernesta. Nie chciał, by ktokolwiek widział, jak będzie wyglądał tuż po wypiciu zawartości buteleczek. Wciąż jednak nikt nie nadchodził. Czekał w samotności.
.​
Ernest kilkukrotnie walnął pięścią w drzwi. Krzyczał:
- Jadą, jadą! Są na wzgórzu. Cała szóstka! Będą za kilka minut. Słyszysz, czarowniku?!
- Tak, wójcie, słyszę. - krzyczał z pozycji klęczącej, tyłem do drzwi. - Schowajcie się teraz. Wyjdę za parę chwil.
- Dobrze, panie czarowniku. Ale błagam... Oni spalą naszą wioskę, pomordują nas, jeśli...
- Schowaj się, Ernest! - odkrzyknął zdecydowanie Berengar, przerywając mu.

Usłyszał przyspieszone kroki Ernesta, coraz dalej i dalej. Nadszedł czas. Podniósł się z kolan, usiadł przy stole. Na blacie, obok miecza, leżały dwa flakoniki - puszczyk i jaskółka. Za nimi dwie petardy, po które sięgnął i włożył w skrytki na swoim skórzanym pasie, okalającym jego klatkę piersiową. Wziął głęboki oddech i szybko, zupełnie bezceremonialnie, wypił zawartość obu flakoników, jeden po drugim. Jego głowa zaczęła delikatnie drżeć. Szczęka ścisnęła się do granic możliwości. Czuł, że kruszą mu się zęby. Najgorsze było jednak to, co działo się w jego brzuchu. Picie dwóch różnych eliksirów w tak krótkim odstępie czasu miało swoją cenę. Jego żołądek płonął. Berengar miał wrażenie, jakby w jego wnętrznościach siedział jakiś złośliwy gnom, który wbija dziesiątki tępych igieł we wszystkie organy wewnętrzne. W tej chwili, w najgorszym momencie, do chaty wszedł Adam - uśmiechnięty i zziajany. Chciał zobaczyć swojego bohatera jeszcze przed walką. Stanął w drzwiach, a naprzeciw niego, na krześle, siedział "Człowiek z Lasu", bo tak znała go cała okolica. Siedział tyłem, mocno drżał i ciężko oddychał. Zmartwiony Adam podbiegł i chwycił go za ramię. Wtedy wiedźmin spojrzał na chłopca. Oczy Berengara były całe czarne, ale nie to było najstraszniejsze. Chłopiec o złotych włosach cofnął się instynktownie, a z jego twarzy zniknął uśmiech, kiedy zobaczył nienaturalną bladość cery wiedźmina i wielkie, pulsujące zupełnie nierytmicznie żyły na czole i skroniach. Te po kilku chwilach znikły jednak, zostawiając czarne oczy i marmurową wręcz skórę.

- Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać. - Berengar wstał z krzesła i chwycił miecz. Starał się mówić wolno. Jego ruchy, a także mowa, były teraz wyraźnie szybsze niż przedtem. Najmocniej zmienił się jednak ton głosu. Był niski, głęboki i niezwykle ponury.
- Już są... - wyszeptał przestraszony Adam. W zdumieniu patrzył na twarz wiedźmina. - Ja przyszedłem... powiedzieć. Biją Galena...
- Nie wychodź stąd, chłopcze.
Po tych słowach Berengar wyszedł z chaty, a Adam stanął w drzwiach, skąd widział centrum wioski, czyli teren naprzeciw karczmy, gdzie dwa dni wcześniej zginął jego dziadek, a teraz bandyci katowali starego rybaka - Galena.
Berengar nie mylił się. Słowa Diego o rzekomej większej liczebności grupy były tylko czczym gadaniem. Był on, herszt bandy, i pięciu jego ludzi. Brodaty Haren z wielką blizną na twarzy, półelf Osen, oraz trzech chłystków, szczupłych, wyraźnie przestraszonych. Widocznie jego wizyta w Haen Dor sprawiła, że połowa szajki straciła rezon. Nie zdziwiło go to, bo już wcześniej wywnioskował, z kim ma do czynienia. Za jedyne realne zagrożenie uważał Diego. Musiał też wziąć poprawkę na dość potężnie wyglądającego brodacza, oraz kościstego elfa, który z racji swej budowy był zapewne dość szybki.

Szedł w ich stronę powoli, z mieczem w prawej dłoni. Nie chciał jeszcze pokazywać swej szybkości i wyczulonych zmysłów. Diego rzucił pochodnię na słomiany dach jednego z budynków, który od razu zapłonął potężnym ogniem. Haren i Osen kopali leżącego rybaka, a trójka chłystków próbowała wyważyć drzwi innej chaty. Zgodnie z zaleceniami wiedźmina, ludzie pochowali się do domów i zaryglowali drzwi. Kilku wieśniaków schroniło się w karczmie i zerkali przez niewielkie okna. To oni jako pierwsi dostrzegli Berengara.
- To on? - spytał młynarz, opierając się na ramieniu wójta.
- Bogowie kochani! - krzyknął Ernest. - Tak, to on, ale... ale jakby nie on... Przecie on jak duch wygląda. A jak idzie, jakby płynął!
- Złego ducha żeś przywołał, wójcie! - jeden z rybaków panikował. - Bogowie nas ukarzą, ukarzą, mówię wam. Do czarodzieja złego się zwracać po pomoc, śmierć nas za to czeka.

Druga część w poście poniżej.
 
Last edited:
POWRÓT
ODCINEK IV 2/2
KONFRONTACJA​

IV​

Podszedł na odległość kilkunastu kroków. Teraz nie mogli go nie zauważyć. Haren już chciał otworzyć usta. Cały poranek planował, co powie temu włóczędze, który znieważył ich poprzedniego wieczoru. Pomysłów miał kilka, na przykład: "przyszedłżeś wczoraj, poobrażałżeś nieco, a teraz, przybłędo, zginiesz od miecza". Bardzo mu zależało, żeby były tam rymy, ale nic lepszego nie zdołał wymyślić. Całe planowanie wzięło jednak w łeb, kiedy zobaczył tego włóczęgę. Żaden z członków bandy nigdy nie widział tak wyglądającego człowieka. W gospodzie w Haen Dor mówił, że jest wiedźminem, ale oni nie wiedzieli, co to znaczy. Teraz mieli się przekonać, ale jakby stracili na to ochotę.

- Jesteś. - Diego wysunął się przed szereg. Trzech chłystków odeszło od zaryglowanych drzwi jednej z chat i zaczęli zachodzić wiedźmina od lewego boku. Teraz trzech było z lewej, a trzech, wraz z Diego, przed nim.
- Jestem pod wrażeniem - kontynuował, próbując zrobić wrażenie niewzruszonego, ale Berengar wiedział, że jest pierwszym wiedźminem, z którym ci ludzie się zmierzą, a nikt, kto widzi wiedźmina na eliksirach, nie jest niewzruszony. W dużej mierze dlatego, że do drugiego spotkania już nie dochodzi, bo takowy człowiek odchodzi z tego świata w okolicznościach raczej przykrych. Trzeba było jednak przyznać, Diego był dobrym aktorem: - Muszę wyznać, obstawialiśmy, czy podkulisz ogon i zwiejesz, czy jednak zostaniesz. Nawet karczmarz z gospody się do zakładu przyłączył. I jakiś zielarz, który na rynku handluje. Wszyscy stawiali na to, że zwiejesz. Tylko ja i ten zielarz sądziliśmy inaczej. Podzielę się z nim nagrodą. A może i nie... Ostatnio nie zwykłem się dzielić. Poza tym, zdawał się wiedzieć o tobie nieco więcej, mało rozmowny był, jak pytaliśmy, więc ucięliśmy mu język. Drugiego sobie nie kupi, ale zakład to zakład. Jak już padniesz, to dostanie swoją dolę. Ja człowiek honorowy jestem
- Powiem krótko - odrzekł mu Berengar, ignorując kwiecistą wypowiedź. Wciąż usiłował mówić powoli i starannie. - Zostawicie wioskę w spokoju i oddacie zrabowane kosztowności, jak prosiłem?
- Widzisz, popełniasz jeden bardzo istotny błąd, szczególnie w tych trudnych czasach. Jeśli chcesz czegoś, to nie prosisz, a sam sobie to bierzesz, a jeśli ktoś się stawia, to dostaje w łeb. To proste. Takie są prawa wojny, a to jest czas wojny. My tylko żyjemy zgodnie z tymże prawem, prawem silniejszego. Oczywiście, takie życie nie jest dla każdego, ale wyglądasz mi na kogoś, kto by sobie poradził. Zdaje się, że niezły z ciebie zabijaka. A jeśli wtedy, w karczmie, to tylko przechwałki były, to i tak znalazłoby się coś dla ciebie, jestem tego pewien. Co na to powiesz? Przyłączysz się do nas? Moglibyśmy razem wiele osiągnąć.

Wiedźmin parsknął. Nie tylko z powodu usłyszenia tak kuriozalnej propozycji, ale też dlatego, że podczas jej składania trzech chłystków znalazło się jakieś pięć metrów za jego plecami. Za chwilę byliby gotowi, aby wbić mu sztylet w plecy. Wieśniacy wyglądali z okien swoich domostw, martwiąc się o swój los. Sześciu bandytów na jednego czarownika. Nie sądzili, by było tu możliwe cokolwiek, co uratowałoby ich i cały dobytek.
- Jesteś strasznie blady. To ze strachu? - syknął długowłosy półelf, Osen, uśmiechając się krzywo. Nawet nie wiedział, jak bardzo się mylił.
Berengar, zupełnie bez ostrzeżenia, błyskawicznym ruchem lewą dłonią wyciągnął ze skrytki w pasku petardę, odwrócił się i rzucił ją między trzech chłystków. W górę wzbił się będący w formie gazu brązowy pył. W mgnieniu oka przerzucił miecz z prawej dłoni do lewej, złożył palce w znak. Wtedy obłok eksplodował, mocno raniąc trójkę bandytów i podpalając ich włosy i ubrania, które teraz topiły się na ciałach. Zaczęli krzyczeć, płakać, biegać w różne strony. Jeden po prostu padł na kolana z krzykiem. Zemdlał chwilę później. Drugi podjął najgorszą możliwą decyzję. Skoczył w stog siana, który po chwili stał się miejscem jego bolesnej śmierci. Ostatni z nich zachował odrobinę rozumu i rzucił się w jedną z kałuż, pozostałych po wczorajszych opadach deszczu. Przez kilka sekund turlał się w błocie. Zanim zdołał się ugasić, walka przed karczmą trwała w najlepsze.
Zszokowany widokiem Haren cofnął się aż pod jedną z chat. Wyjął miecz i stał, przyglądając się cierpieniom płonących kompanów. Diego spojrzał na Osena, który natychmiast rzucił się do ataku na stojącego tyłem do niego wiedźmina. Liczył na to, że przeciwnik nie zdąży się odwrócić. Przeliczył się. Ukośny cios mieczem został odbity, a wróg wykorzystał impet ciosu, dodał do tego nagły skręt stóp i tym manewrem zwrócił się w stronę oponenta. To było najkrótsze natarcie w życiu Osena. Uwielbiał być w ofensywie, a atak z zaskoczenia był jego specjalnością. Miał już spore doświadczenie, wiedział, że jeśli nawet wróg jakimś cudem sparował pierwsze uderzenie, zawsze był na tyle zdezorientowany, że można było uderzyć jeszcze dwa, trzy razy. Zabił w ten sposób wielu ludzi, nie dając ofiarom nawet cienia szansy na ripostę. Jednak wiedźmin, zamiast cofnąć się w nieładzie, wykorzystał impet drugiego ataku półelfa i wykonał piruet przez lewe ramię, wyprowadzając cios na niekryty łokieć wroga. Ten zdążył zmienić swój trzeci atak w rozpaczliwy blok, ale jego miecz zsunął się z wiedźmińskiej klingi, a siła natarcia zwaliła Osena z nóg. Stojący nad nim Berengar wyprowadził mało elegancki, ale potężny cios. Zamierzył się, niczym kat wykonujący egzekucję, i uderzył od góry, z całej siły. Osen uniósł swój miecz w próbie bloku, ostrza zderzyły się, ale mocy uderzenia nie wytrzymał jego nadgarstek, wypuszczając broń. Stalowy miecz trafił w jego obojczyk, wbijając się na dobre piętnaście centymetrów w ciało. Wiedźmin szybko wyciągnął ostrze gwałtownym ruchem, a Osen upadł na ziemię w drgawkach.
- Sam walcz z tym potworem - krzyknął przerażony Haren w stronę Diego. - Ja spieprzam!
Ledwo zdążył się odwrócić, a w jego plecy wbił się sztylet, który Berengar błyskawicznie wyjął ze swojego pasa. Brodacz padł na ziemię, plując krwią. Ostrze musiało przebić płuco.

Diego nie mógł uwierzyć w to, co widział. Trzech jego ludzi nie żyło. Haren chciał go zostawić i uciec. Teraz wylądował twarzą w ziemi, krztusząc się własną krwią. Najmłodszy członek bandy leżał w kałuży, cały w błocie. Zdołał zgasić płomienie, uratowało mu to życie, ale leżał teraz w bezruchu, cierpiąc katusze, jęcząc i łkając na przemian. Został on sam, Diego, człowiek, który myślał, że jest kimś, z kim trzeba się liczyć. I liczono się z nim, aż do wczoraj. Ten człowiek, a może raczej potwór, który stał teraz przed nim z mieczem skąpanym we krwi ludzi, z którymi jeszcze wczoraj Diego hulał w gospodzie w Haen Dor. Ten właśnie odmieniec stał teraz wyprostowany po zabiciu kilku ludzi, niewzruszony, jakby to było ubicie bezpańskich kundli. Dokonał tego w nadludzki sposób, a jednak wyglądał tak, jakby nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Oddychał spokojnie. Jego biała niczym marmur twarz przyozdobiona była teraz stróżkami gorącej krwi Osena. A jego oczy... Były czarne, puste. To nie mógł być człowiek, w żadnym razie.
- Przeklęty zielarz - powiedział bandyta, szeptem, sam do siebie.

Bez słowa ostrzeżenia, potwór ruszył na Diego, który uniósł miecz, parując cios. Siła tego natarcia była znacznie potężniejsza, niż się spodziewał, a przecież był potężnym, dwumetrowym olbrzymem. Ten o dwie głowy niższy wiedźmin, bo tak się przedstawił dzień wcześniej, dysponował niebotyczną siłą. Herszt musiał improwizować, więc od razu wyprowadził kontrę, mierząc w nogi przeciwnika. Widział, że jest to ryzykowny manewr, odsłaniał w ten sposób swój korpus. Tylko na ułamek sekundy, ale zorientował się już, że wróg jest nadludzko szybki. Miał nadzieję na zadanie mu poważnej rany, spowalniając go i dając sobie samemu szansę w tej walce. Wiedźmin zareagował jednak na cios w nogi. Takie podejście mocno go zaskoczyło. Na tyle mocno, że nie zdążyłby sparować tego uderzenia. Wyskoczył więc w górę, niemal dotykając kolanami swej klatki piersiowej. Równo z wylądowaniem na ziemi, ciął zamaszyście, od lewej do prawej. Źle wyliczył jednak odległość, bo Diego zdążył się cofnąć o dobre pół metra. I tak, zamiast uciąć bandycie głowę, rozciął mu tylko skórę na policzku samym sztychem. To była chwila, którą Diego, jak sądził, musiał wykorzystać. Doskoczył krok w przód, zadając cios od góry, mierząc potężnie prosto w głowę wiedźmina. Zdarzyło mu się już niemal rozpłatać człowieka na pół podobnym ciosem. Gdy z impetem opuszczał ramiona, zadając śmiertelny cios, dostrzegł, że rywal ukląkł na jedno kolano i wyprowadził oburęczne pchnięcie. Diego poczuł ostrze przebijające mu brzuch. Miecz wypadł mu z dłoni. Gigant stał przed klęczącym Berengarem, ale to on był pokonany. Wiedźmińska klinga przebiła go na wylot, a jej właściciel bezceremonialnie wstał, uniósł nogę na wysokość brzucha Diego i kopnął go, wyciągając jednocześnie miecz. Dwumetrowiec padł głucho na ziemię, łapiąc się za brzuch.

V​

Mieszkańcy wioski - kobiety w przeróżnym wieku, dzieci oraz starcy - w większości nie wychodzili ze swoich domostw. Kilka osób z karczmy zdecydowało się na to, idąc pospiesznym krokiem w stronę swoich chałup. Mijali makabryczne obrazy. Wszyscy widzieli z okien przebieg zdarzenia, ale dopiero z bliska, mijając ciała bandytów, widzieli skutki pracy wiedźmina. Dwie młode kobiety odwracały wzrok, gdy mijały młodego chłopaka leżącego w błocie. Miał straszne poparzenia. Ubranie, które nosił, stopiło się w jedno z jego skórą. Jęczał i unosił rękę w stronę kobiet, błagając o pomoc. Przyspieszyły kroku. Jeden z rybaków biegł w stronę swojego domostwa. Minął szerokim łukiem wciąż płonący stóg siana z jednym z bandytów w środku. Spoglądał ukradkiem na wiedźmina, szepcząc wielokrotnie: "potwór, potwór".

Berengar spojrzał w stronę domu wójta. W drzwiach wciąż stał Adam. Z jego ekscytacji i radosnego uśmiechu nie pozostało już nic. Jego usta drżały, a sam mocno trzymał się klamki. Wiedźmin zrobił kilka kroków w stronę chłopca, ale ten, gdy to dostrzegł, natychmiast wbiegł do środka i zamknął drzwi. Kule ognia, których oczekiwało parę osób, najwyraźniej nie były tym, czego chcieli, a może raczej efekty były czymś innym. Berengar stał teraz między karczmą i domem wójta, sam. Znowu sam. Znowu liczył na to, że zrobi coś dla ludzi, a oni będą mu wdzięczni. Tak typowo, po ludzku. Że uśmiechną się do niego, podziękują, po prostu okażą sympatię. Nic takiego się jednak nie działo. A on przeklinał się w myślach, bo przecież wiedział, że tak to się skończy, bo bywało tak nie raz. To właśnie przez takie chwile nienawidził być wiedźminem. Drzwi karczmy uchyliły się, a ze środka wyszedł Ernest. Trzymał w dłoniach małą sakiewkę. Szedł powoli i ostrożnie, cały czas obserwując Berengara.
- Oto sto florenów. - Wójt nie patrzył mu w oczy. Wzrok miał wbity w ziemię. - Więcej nie mamy, przysięgam...
- Mówiliście, że nic nie macie. Coś się zmieniło?
- Proszę, weź, czarowniku.
Mieszkańcy wciąż byli przerażeni i wyglądali z karczmy, oraz z okolicznych domostw, z niepokojem obserwując sytuację.
- Konia waszego - pytał Berengar - tę starowinkę, co na niej jechałem do Haen Dor, mogę zabrać?

Nie zamierzał już zostawać w okolicy. Yannick aep Aerl, zarządca miasta, płacił mu co prawda za zabijanie trupojadów, ale ostatnio był mocniej zainteresowany jego przeszłością i znajomościami. Berengar doskonale wiedział, że jeśli władze Nilfgaardu zechcą go pojmać, to czeka go los nie lepszy, niż człowieka dogorywającego teraz w błocie. Siły specjalne cesarza Emhyra nie mają skrupułów. Podjął decyzję, a przynajmniej połowicznie. Wiedział, że zajedzie do Haen Dor i kupi klacz o ciemnej grzywie, którą ostatnio sobie upatrzył. Cena pięciuset florenów i wymęczonej klaczy z wioski nie była czymś, co by go teraz powstrzymało. Druga część decyzji, czyli kierunek, w którym ruszy, wciąż pozostawała niewiadomą. Na północy toczyła się wojna, na południu rozciągało się wielkie imperium cesarza Emhyra, a na wschodzie wznosiły się nieprzebyte góry. Ernest kiwnął głową, zgadzając się na prośbę wiedźmina. Spuścił wzrok jeszcze niżej, przyglądając się swoim dziurawym butom.
Berengar poczekał, aż Adam wyjdzie z domu wójta, wszedł, pospiesznie zgarnął swój ekwipunek. Kilka chwil później opuścił chatę i zarzucił wszystko na podstawionego przez Ernesta konia. Spojrzał na wąsacza. Ten uniósł wzrok na ułamek sekundy.
- Bądź zdrów, czarowniku - powiedział i cofnął się w stronę karczmy.

Wiedźmin ruszył. Wiedział, że ta chabeta pomagała starszym mieszkańcom wioski i miejscowym kobietom podczas żniw w czasie nieobecności młodych mężczyzn, ale w końcu... był potworem. A potwory nie mają uczuć.

KONIEC

I tak kończy się moja opowieść o wiedźminie. Mam nadzieję, że Wam się podobało. Będę bardzo wdzięczny za wszelkie komentarze, konstruktywną krytykę, wskazówki na przyszłość. Co się podobało, a co nie. Wszystko, co komentującemu może przyjść do głowy :)
 
Last edited:
Raz zamiast "półelf" napisałeś "pół elf" - więcej błędów nie zauważyłem :)

Podoba mi się zakończenie. Bardzo dobre. Bardzo wiedźmińskie.:hatsoff:
View attachment 2410
 

Attachments

  • ASemot.png
    ASemot.png
    16.6 KB · Views: 61
Na początek mała literówka, II rozdział.
...Reszta wydawała się być po prostu bandą nie mających nic do stracenia szczeniaków, którzy chcą dorobić się na nieszczęściu innych. Berengar wyciągnął z pod stół podłużny pakunek, owinięty rzemieniem. Płynnym ruchem odwinął materiał i pogładził dłonią ostrze. Ernest przyglądał się z zapartym tchem. Widział już ten miecz, ale teraz wydawał się jakby bardziej majestatyczny. Chłop sam nie wiedział, dlaczego.
- Naprawdę myślisz, panie wiedźminie, że oni dzisiaj przybędą do nas?...

Tradycyjnie muszę napisać, że całość bardzo fajnie się czytało, myślałem że trochę przeciągniesz ostatnią walkę, coś ala Kmicic-Wołodyjowski, "kończ waść, wstydu oszczędź" :)
Jak już kiedyś wspominałem, pisz dalej, stałych czytelników już paru masz :)
 
Last edited:
No no, 27 stron we Wordzie, trzeba kiedyś zasiąść :) Jeszcze nie przeczytałem, ale ogromny szacunek za stworzenie czegoś takiego ;)
@dikajos A tam chciało, powklejałem i tyle :p Nawet se wydrukuję powiem Ci :D Potem jakoś ładnie złożę w LaTEXu, bo się go uczę, zobaczę ile zajęłoby to w książkowym formacie. Ruscy mieli Swój zbiór opowiadań, dlaczego Polacy jeszcze nie mają? Można by pomyśleć o tym, zebrać prace kilku osób.
 
Last edited:
Chciało Ci się to składać w wordzie? :) No cóż, jak już przeczytasz, to zachęcam do wyrażenia opinii :)
 
Top Bottom