Powieść na podstawie gry "Wiedźmin"

+
@SMiki55, serio? :p chyba nie jest aż tak dobry... A muzyki niestety nie mam. To było wymyślone na poczekaniu, bardziej jako zwykły wiersz niż pieśń.
A jeśli chodzi o powieść to coś tam naskrobałem, ale niewiele. Mam mało czasu przez ciągłą naukę, a gdy wracam późno do domu to nie mam już ochoty na pisanie :sleep: Myślę że może na początku maja wstawię coś nowego. Lub pod koniec kwietnia.
 
Dzisiaj lub jutro wstawiam ciąg dalszy, mam tylko takie pytanie... Jak to było z glejtem do Wyzimy? Kto w końcu te glejty wydawał, komu i w jakich okolicznościach? Bo jak sobie przypominam, to nie było jasno powiedziane, ale mogę się mylić :p
 
Dzisiaj lub jutro wstawiam ciąg dalszy, mam tylko takie pytanie... Jak to było z glejtem do Wyzimy? Kto w końcu te glejty wydawał, komu i w jakich okolicznościach? Bo jak sobie przypominam, to nie było jasno powiedziane, ale mogę się mylić :p

Jeden zdobywasz od Wielebnego, gdy zabijesz Bestię, bądź wydobywasz z jego trupa. Inny dostajesz w Wyzimie Handlowej w trzecim akcie, ale okoliczności nie bardzo pamiętam.
 
A to nie tak było, że tylko Ci od Wiecznego Ognia mogli go dostać? No i oczywiście ważne osobistości.
 
Ja zawsze widziałem to tak, było kilka rodzai glejtów (dla wojska/straży, mieszkańców, oraz zakonne, dla zakonników, lub osób zaprzyjaźnionych z zakonem), natomiast w grze wymienione były tylko dwa (zakonny, i chyba mieszkalny). Geralt początkowo zdobył glejt zakonny gdyż nie miał możliwości zdobycia innego (zdobył go po rozwiązaniu sprawy bestii), drugi glejt dostał chyba po tym jak zameldowała go u siebie Triss. Kto je wydawał? Zapewne grododzierżca lub inny urzędnik, ewentualnie zakon...
@solan7
Moim zdaniem wydawali go urzędnicy z miasta, po wcześniejszym rozpatrzeniu wniosku. Nigdzie w grze w każdym razie nie było o tym mowy.
 
Last edited:
@Nundran, @SMiki55, ale chodzi mi o to, kto był upoważniony do WYDAWANIA tych glejtów poza miastem...? Napisałem że Wielebny i kapitan strażników przy bramie, myślicie, że może tak zostać?
I na pewno nie tylko ci od Ognia, bo Shani, Leuvardeen, Zoltan, Jaskier i Kalkstein mogli wejść. Tzn, Shani była medyczką i miała pomagać w szpitalu, ale reszta...?
 
Pisząc ważne osobistości, miałem na myśli właśnie ludzi, którzy wnoszą coś w życie Wyzimy oraz tych wyżej usytuowanych. Shani pomagała walczyć z zarazą. Lekarzy zawsze wpuszczą. Leuvardeen miał pozycję, więc nic nie było dla niego przeszkodą. Kalkstein był uczonym, więc też problemu pewnie nie miał. Jaskier mógł się powołać na swój tytuł lub sławę. Zoltan... tutaj nie mam pomysłu. Łowczy Królewski też się przedostał i nic dziwnego :p.

Jeśli o wydawanie idzie to zapewne zakon, bo oni właśnie wiedli wtedy prym w Wyzimie. Stąd też glejt u wielebnego. No i oczywiście Velerad :) Tak myślę.
 
Aha, jeszcze jedna prośba.
@solan7
Naprawdę, ja rozumiem i bardzo szanuję inwencję twórczą i twórcze podejście do uniwersum. Bardzo, bardzo.
Ale wszystko ma swoje granice. O ile w planszówce przejdzie strzyga wyglądająca jak skrzydlaty kościotrup, to w powieści już nie bardzo :harhar:
 
Dzięki za szybką odpowiedź nt. glejtu, myślę, że jakoś sobie z tym poradzę :) Poniżej wstawiam dalszy ciąg powieści, a za chwilę zaktualizuję pierwszy post. Na początku pierwszego rozdziału wprowadziłem trochę zmian, usunąłem wzmiankę o bliźnie i dodałem cytaty na wstępie. Zachęcam do czytania i proszę o dalsze opinie /porady ;)
- Vesemirze! – zawołał, ujrzawszy przed sobą dolny dziedziniec. – Mamy gości!
Stary wiedźmin zareagował natychmiast. Gdy Lambert przebiegł pod archiwoltą, rzucił się do kołowrotu i zwolnił blokadę. Opadła ciężka, żelazna krata, jej kolce z hukiem uderzyły o kamienie dziedzińca.
Trzej bandyci, którym jakimś cudem udało się przebiec razem z Lambertem, stanęli teraz blisko siebie. W ich oczach odmalowało się przerażenie.
- Za Salamandrę! – wrzasnął wreszcie jeden z nich i skoczył na Eskela, który stał najbliżej.
Chwilę później wszyscy trzej nie żyli.
- Geralt, biegnij do manekinów i bierz miecz! – Vesemir spojrzał na Lamberta… A potem na kratownicę, za którą nie było żywego ducha.
- Gdzie pozostali? Było ich więcej.
- Nie mam pojęcia. Zniknęli.
- Cholera. Ktoś wie, co to za jedni?
- Zwykli bandyci nie odważyliby się zaatakować Kaer Morhen – zauważyła Triss. – I nie byliby w stanie tutaj trafić. To ściśle zaplanowana akcja.
- Tyle to i my wiemy, Merigold – wzruszył ramionami Lambert.
- Wystarczy. Trzeba sprawdzić, czy nie przedostali się inną drogą. Idziemy na górny dziedziniec!
Geralt skoczył ku manekinom treningowym, stojącym pod murem. Z jednego z nich wyszarpnął miecz. Stary i lekko wyszczerbiony, ale ostry. Zacisnął mocno dłoń na rękojeści i razem z pozostałymi wbiegł po schodach. Ruszyli wzdłuż blank, kierując się ku kolejnym schodom, ale nagle biegnący z przodu Eskel zatrzymał się.
- Co znowu?
- Spójrzcie na dół. Wrócili. Próbują wyważyć bramę!
Lambert roześmiał się w głos, zerknął we wskazanym kierunku.
- Bez tarana, mogą sobie prób…
Żelazna brama zatrzęsła się, po czym z muru posypał się gruz i pył. Kratownica runęła na dziedziniec, wydając potworny hałas.
Triss westchnęła głośno.
Leo krzyknął.
- O w mordę! Co to za bydlę?!
Coś, co weszło na dziedziniec, przestępując próg zwalonej bramy, było wielkie, zielone, i wyglądem przypominało modliszkę. Tyle tylko, że powiększoną do rozmiarów konia.
- Przeraza – Vesemir zaklął pod nosem. – Psiakrew, będzie ciężko. To jeden z najgroźniejszych potworów, z jakimi miałem do czynienia.
Tuż za modliszką z cienia barbakanu wyłonił się ogolony na łyso mężczyzna, dolną połowę twarzy zakrywający chustą. Z jego rozcapierzonych palców trysnęły strumienie bladoczerwonego światła, oplatając przerazę niczym węże. Bestia zakwiliła, poruszyła potężnymi żuwaczkami.
- Znam go! – Triss przecisnęła się obok Geralta, by lepiej widzieć to, co działo się w dole. – To Savolla. Chorobliwie ambitny, amoralny magik. Uciekł z Ban Ard jakieś dziesięć lat temu, mieli go usunąć za zamiłowanie do zakazanych praktyk. Musiał stworzyć to ohydztwo.
Przez bramę wbiegli uzbrojeni ludzie. Kolejne zbiry, tym razem w liczbie co najmniej dwóch tuzinów. Savolla spojrzał w górę, prosto w oczy czarodziejki. Z jego dłoni ponownie trysnęło światło, a przeraza, jak na komendę, ruszyła swym pokracznym chodem w stronę schodów.
- Zablokuję im drogę – Triss uniosła ręce, wykrzyczała parę słów w Starszej Mowie. – To da nam trochę czasu.
Huknęło, fragment muru okalającego donżon runął prosto na schody, po których już wbiegali bandyci.
- Pięknie, Merigold – powiedział cierpko Lambert. – Ale na przyszłość nie burz fortecy, starając się ją ochronić.
- Jest ich więcej! – krzyknął nagle Leo. – Dostali się na górny dziedziniec!
Wszyscy jak jeden mąż odwrócili się i spojrzeli na schody, biegnące z przeciwnej strony dziedzińca i również prowadzące na górę. Właśnie wbiegało po nich kilku ludzi. Dwaj z nich, jak zauważył Geralt, nie pasowali do reszty. Jeden, chudy i wysoki, ubrany był w czarną, skórzaną kurtę z kapturem, a u jego pasa kołysała się mała, myśliwska kusza. Ulizane, krótkie i ciemne włosy oraz okulary o małych, okrągłych szkiełkach nadawały mu bardzo charakterystyczny wygląd. Drugi jednak, jakkolwiek by nie patrzeć, wyglądał jeszcze bardziej oryginalnie. Ależ cudak, pomyślał Geralt, przyjrzawszy mu się dokładniej. Niech to zaraza, ależ cudak.
Mężczyzna, wielki jak góra i szeroki w barach niczym zawodowy zapaśnik, odziany był wyłącznie w parę skórzanych pasów i krótki kilt z równo ciętych skrawków materiału. Połowę twarzy zakrywała mu dziwaczna, ciasno opięta maska, a nos i uszy poprzebijane były metalowymi kółeczkami, na zerrikańską modłę. Skórę miał ciemnobrązową.
- Ten w okularach to Magister, zabójca do wynajęcia. Miałam już z nim do czynienia.
Geralt zastanawiał się, ilu jeszcze morderców, psychopatów i kryminalistów zna Triss. Wolał nie pytać. Vesemir zaklął, splunął pod mur.
- A ten drugi? Co to za dziwak?
- Wyczuwam… Wyczuwam magię – Triss zmrużyła oczy. – To musi być czarodziej. Kolejny.
- Cudownie. Ciekaw jestem, kto ich tu nasłał. Czyja to wszystko robota.
- Magistra wynajmują tylko najbogatsi i wpływowi ludzie. To kawał bydlaka. Jest ścigany listem gończym w Redanii, Temerii i Kaedwen. Mówią, że więcej ludzi od niego zabiła tylko plaga Catriony. Ale czarodziej, hm… Nie słyszałam o nim, ani nigdy go nie widziałam.
- Bardzo to wszystko ciekawe, Merigold – wtrącił się Lambert. – ale bardziej mnie interesuje, czy możesz unieszkodliwić tego Savollę? Resztę załatwimy po wiedźmińsku.
- Mogę spróbować. Tyle że…
- Uwaga – przerwał im Geralt. – Przekopują się przez gruz. Niedługo tu wejdą.
- Przeraza – Vesemir zerknął na stos kamieni, niedawno jeszcze będący fragmentem donżonu – jest cholernie niebezpieczna. Ale ma jeden słaby punkt. Jest bardzo wrażliwa na hałas. Widzieliście, jak zareagowała, gdy spadła krata? Savolla musiał ją uspokajać za pomocą magii.
- Dzwony na górnym dziedzińcu! – podchwycił natychmiast Leo.
- Dokładnie, chłopcze. Lambert, Triss, pomożecie mi zatrzymać przerazę i bandytów. Eskel z Geraltem otworzą nam bramę.
- Jak to zrobimy? Magister właśnie zablokował ją od wewnątrz. Musielibyśmy…
- Przedrzeć się po murze na drugą stronę, do zniszczonej wieży. Stamtąd też można się dostać na górę. Dobra, koniec gadania. Na początek trochę ich tu wykrwawimy, potem, gdy już droga będzie wolna, wycofujemy się na dziedziniec. Eskel, Geralt, na co czekacie? Biegiem!


Wiedźmini wbiegli na mur. Był wąski i zrujnowany, okrążał fortecę wielkim półkolem. Balansując rękami, pędzili przed siebie, przeskakując nad wyrwami i pęknięciami. Za plecami Geralta świsnęła strzała. Chwilę potem następna. Łucznik stał na drugim krańcu muru. Strzelał wprawnie i szybko.
Ale oni byli szybsi.
Nim łysy drab zdążył naciągnąć cięciwę po raz trzeci, Eskel był już przy nim. Wiedźmin skoczył, zawirował w powietrzu i ciął znad lewego ramienia, rozcinając mu twarz.
- Do wieży. Szybko. Biegną tu następni.
Znajdowali się w zachodniej części zamku. Była opuszczona od dziesiątek lat, więc większość zabudowań zdążyła się już tu zawalić i rozpaść w gruzy. W miarę dobrym stanie zachowały się jedynie resztki wysokiej wieży, prowadzącej na górny dziedziniec. Z jednej strony miast ściany ziała w niej wielka dziura, przez którą było widać spiralne schody. Pod schodami była czeluść. Posadzka zapadła się dawno temu, teraz pod wieżą czernił się wlot do bezdennej studni. Vesemir twierdził, że znajduje się tam labirynt piwnic, lochów i tuneli, do których w dawnych czasach wpuszczano ghule, alghule, cmentary, kuroliszki, wiwerny i różne inne paskudztwa. Każdy młody wiedźmin przed wyruszeniem na szlak musiał przeżyć w podziemiach jeden dzień i noc, by udowodnić, że jest gotów. Teraz jednak korytarze pod Kaer Morhen były puste i ciche. Nie szkolono tu już tylu wiedźminów, co kiedyś. Leo był pierwszym uczniem Szkoły Wilka od kilkudziesięciu lat.
Zasyczała kolejna strzała, stalowy grot roztrzaskał się o mur kilka cali od ucha Geralta. Wiedźmin zaklął.
Wbiegli na spiralne schody. Grupa bandytów deptała im po piętach. Pierwsze oprychy wbiegły już na stopnie, gdy nagle Geralt poczuł, jak grunt umyka mu pod stopami. Schody kruszyły się. Kamienne bloki zaczęły odpadać od ściany wieży, jedne zwalały za sobą w drugie, by zatopić się w ciemności i roztrzaskać gdzieś w dole z głośnym hukiem. Bandyci, którzy byli już na stopniach, nie mieli szans. Nie zdążyli nawet krzyknąć.
Geralt jakimś cudem dotarł na szczyt, stanął na szczycie schodów. Widział, jak pod nogami drugiego wiedźmina, tuż za nim, zapadają się stopnie. I jak spada w dół.
- Skaaacz!
Eskel skoczył. Mocno, sprężyście odbił się od walących się schodów i chwycił wyciągniętą dłoń Geralta. Białowłosy stęknął, wciągnął go z niemałym wysiłkiem. W dole cichł głuchy, dudniący echem pomruk. Z czarnego otworu w ziemi unosiły się kłęby pyłu.
- Mało brakowało.
- Cholerne schody. Gdyby nie ty…
- Podziękujesz mi później. Teraz do bramy.
Przemknęli przez górny dziedziniec, po drodze rozrąbując czterech bandytów. Ostatniego Eskel nie zabił, lecz przystawił mu miecz do gardła.
- Geralt, otwórz bramę. A ty, gadaj. Gdzie znajdziemy Magistra i tego drugiego?
- Ja… – oczy draba wychodziły z orbit ze strachu. – Oni… Weszli do środka. Mówili coś o labu… labo…
Wiedźmin ciął krótko, mężczyzna zwalił się bezwładnie na ziemię.
- Zaraza, są w laboratorium. Geralt, pospiesz się!
Żelazny kołowrót skrzypnął, kratownica zaczęła się podnosić. Po drugiej stronie wrzała walka. Przekopali się szybko, zauważył Geralt, napierając na kołowrót całą siłą. Stanowczo zbyt szybko.
Widział wiedźminów, wirujące, stalowe huragany między wylewającymi się ze schodów bandytami. Ich sylwetki zamazywały się w oczach, miecze ciągnęły za sobą długie smugi krwi, a kamienie tarasu zabarwiły się na czerwono. Triss Merigold skandowała zaklęcia, blokując górującą nad polem bitwy przerazę. Savolli nigdzie nie było widać.
Gdy kratownica uniosła się wystarczająco wysoko, wiedźmini i czarodziejka przebiegli na dziedziniec. Geralt puścił kołowrót. Minie trochę czasu, nim potwór poradzi sobie z tą przeszkodą.
- Uff… - Vesemir otarł czoło. – Stary jestem, za stary. Ale zdrowo ich tam wykrwawiliśmy. Do diabła, co to był za rumor w zachodnim skrzydle? Nieźle nas wystraszyliście.
- Schody w starej wieży. Hm… Już ich nie ma.
- O ile dobrze pamiętam – wtrąciła zjadliwie Triss – Lambert z Eskelem mieli je naprawić.
- Jesteśmy wiedźminami, nie murarzami.
- Hejże, może dość już gadania? Magister i jego konfrater mag właśnie dobierają się do laboratorium.
- Co?! – Vesemir wykrzywił twarz we wściekłym grymasie. – Czego te skurwysyny…
- Czas spojrzeć prawdzie w oczy – głos czarodziejki był suchy i zimny. – Ktoś chce was okraść.
- Okraść? Ależ Triss, nie mamy tu nic…
- Dobrze wiecie, o czym mówię! Chcą ukraść wasze sławne mutageny. I inne wiedźmińskie tajemnice.
- Cholera! Zaraz wyważą bramę! Nie możemy zostawić za plecami silnego maga z przerazą na smyczy.
- Nie możecie też dopuścić, by bandyci dostali się do laboratoriów! Ech, zostańcie tu, ja ich powstrzymam.
- Nie, dziecinko. Przydasz nam się tutaj. Geralt, miałeś już do czynienia z magami, poradzisz sobie i tym razem. Weź ze sobą Leo, niech zaprowadzi cię do laboratorium. Nie pozwólcie, by Magister uciekł! Biegiem!


- Zabiłeś już kiedyś człowieka?
- Nigdy.
- Świetnie.
- A ty?
- Oprócz tych bandziorów? Nie wiem.
Biegli przez wielkie, dudniące echem komnaty Kaer Morhen. Wiatr wył w szczelinach spękanych murów i pustych oknach starej warowni. Pochodnie migotały, rzucając rozchwiane cienie na freski na ścianach. Farba wypłowiała ze starości i odchodziła płatami od kamieni, lecz wciąż dało się rozpoznać przedstawione na malowidłach sceny. Niemniej Geralt nie poświęcił ani chwili, by się im przyjrzeć. Gnał na złamanie karku w kierunku klatki schodowej, nie miał czasu na podziwianie sztuki. Zresztą, wiedźmini zawsze lepiej machali mieczem niż pędzlem.


Podziemia śmierdziały stęchlizną, pleśnią i szczurzymi odchodami. W wąskich, nisko sklepionych tunelach nie było pochodni. Panowała tu taka ciemność, że nawet pomimo rozszerzenia źrenic Geralt nie widział prawie nic. Nic prócz nikłej, błękitnej poświaty w oddali, na końcu korytarza, w który wbiegli.
- To tam – Leo wskazał w tym kierunku. – Ciekawe, skąd to dziwne światło.
- Bądź ostrożny. Tam jest czarodziej, a Magister nie jest jak byle bandyta, o ile Triss mówiła o nim prawdę.
- Nie martw się. Będę… Cholera!
Koniec tunelu blokowała błękitna, przejrzysta zasłona, falująca lekko niby powierzchnia wody. Emanowała własnym światłem, bladym i migotliwym. Za zasłoną znajdowała się niewielka komnata. Trzech ludzi krzątało się w niej niespokojnie. Zajęci byli ładowaniem fiolek, kolb, alembików i zrolowanych manuskryptów do skrzyń ustawionych pod ścianą. Nad nimi stał Magister, widocznie nadzorując pracę. Żaden nie zauważył wiedźminów.
Leo dotknął błękitnej ściany.
- Co to?
- Zaklęcie – za zasłoną pojawił się nagle wielki, dziwacznie ubrany czarodziej. Stanął tuż przed nimi. – Wzmocnione energią waszego kręgu żywiołów. Nie przedostaniecie się tutaj. Wasze Znaki nic nie zdziałają.
- Leo – Geralt zbliżył się do młodzieńca, by czarodziej go nie usłyszał. – Po Triss. Szybko.
Leo usłuchał natychmiast. Puścił się biegiem w stronę schodów. Geralt nie spuszczał wzroku z oczu śniadoskórego olbrzyma.
- Kim jesteś?
- Pochodzę z Zerrikanii, jeśli tak cię to interesuje, Biały Wilku. Imienia rzecz jasna, ci nie zdradzę. Bo i po co?
- Jak widzę, ty znasz moje.
- Owszem. Chociaż nie spodziewałem się twojego widoku. Słyszałem plotki… i nie tylko. Powiedz, Geralt, jak to jest oszukać śmierć? W jaki sposób można wstać zza grobu?
Na twarz wiedźmina wypełzł obrzydliwie paskudny uśmiech.
- Już niedługo sam będziesz mógł spróbować.
- Ha! Wilczek warczy? Może i coś by we mnie drgnęło, gdyby nie dzieliła nas od siebie lita ściana czystej energii. A tak się składa, że dzieli. Jesteśmy już prawie gotowi do teleportacji. Za parę, może kilkanaście minut będę już daleko stąd, razem z waszymi cennymi mutagenami. I ręczę ci, że puste groźby nic nie dadzą. Nawet te wychodzące z ust sławnego Rzeźnika z Blaviken.
- Panie Javed – jeden z ludzi krzątających się przy skrzyniach podszedł do czarodzieja. W rękach trzymał okutą w żelazo szkatułkę. – Tego szukaliśmy?
Olbrzym chwycił szkatułkę, uchylił lekko wieko. Jego usta rozciągnęły się w uśmiechu, który bardzo nie spodobał się Geraltowi.
- Co tam jest?
Czarodziej zatrzasnął wieko, spojrzał mu prosto w oczy.
- Wasze tajemnice.
Nagle gdzieś z tyłu rozległ się odgłos kroków. Zjawił się Leo. A za nim Triss. Twarz czarodziejki zmieniła się w maskę wściekłości. Szła szybko, z rozpostartymi rękami, jej palce świeciły ognistą czerwienią.
- Odsuńcie się!
Geralt chwycił Leo za ramiona i rzucił się z nim do głębokiej wnęki w ścianie. Przyparli do muru. Usłyszeli huk, trzask błyskawicy, a potem łoskot, jakby cała komnata się zawaliła.
- Triss… - wybiegł z niszy, ale zaraz odskoczył z powrotem, gdy obok niego przemknęła, sypiąc iskrami, ognista kula.
- Zostańcie tam, poradzę sobie!
Kolejny huk. I seria oślepiających błysków. Przeraźliwe wrzaski, świszczący jazgot, a po chwili smród palonego mięsa.
- Zawalisz tunel!
- Nie…
Głos Triss gwałtownie się urwał, przerodził w krótki, wysoki pisk. Geralt zobaczył, jak czarodziejka zwala się z nóg, jak sunie po posadzce i uderza potylicą o ścianę.
Ryknął z wściekłości. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza i wyskoczył z ukrycia. Leo tuż za nim.
Posadzka komnaty była zasypana gruzem i potłuczonym szkłem. W rogu leżał osmalony, powyginany kształt, który jeszcze przed chwilą mógł być człowiekiem. Na przeciwległej ścianie płonął regularny owal portalu. Geralt wyszedł z ukrycia akurat na czas, by zobaczyć, jak czarodziej, trzymając pod pachą żelazną szkatułkę, znika w rozbłysku pomarańczowego światła. Zaklął i ruszył w stronę teleportu, chcąc wstąpić weń i dopaść maga po drugiej stronie, ale… zatrzymał się.
Przed portalem stanął Magister. Nie widział dokładnie jego twarzy ani innych szczegółów, jedynie czarną sylwetkę na tle rozjarzonego owalu. I widział kuszę. Napiętą kuszę, wycelowaną prosto w siebie.
Parę kroków od niego stanął Leo. Wzniósł miecz w gotowości do obrony. Geralt dostrzegł strach w jego oczach.
- Słyszałem – odezwała się czarna sylwetka Magistra – że wiedźmini potrafią odbijać strzały w locie. Sprawdźmy…
Przełknął ślinę. Być może kiedyś potrafił odbić lecącą strzałę. Ale obawiał się, że to było kiedyś.
Kusza przesunęła się gwałtownie w prawo.
- Leo!
Szczęknęła cięciwa. Geralt nie zdążył, nie doskoczył na czas. Młody wiedźmin odleciał do tyłu, powalony impetem, z jakim stalowy grot przeszył mu pierś.
- Ha, ha. Wiedziałem, że z tym odbijaniem to bujda.
Magister odwrócił się, wstąpił w portal. Geralt znów wrzasnął, wściekle i rozpaczliwie, w desperackim geście cisnął mieczem. Z całej siły.
I od razu wiedział, że trafi.
Miecz leciał długo, przez całą wieczność. Wirował w powietrzu, mknąc ku portalowi.
I nagle świetlisty owal zniknął. W tym samym momencie klinga wbiła się w szczelinę między kamieniami ściany, aż sypnęło iskrami.
Zaległa ciemność i cisza.
Wiedźmin opadł na kolana. Spuścił głowę, klęcząc nad Leo, który z coraz większym trudem łapał oddech. Klęcząc w rosnącej kałuży krwi.


Nie minęła dłuższa chwila, gdy w tunelu znów rozbrzmiały kroki. Zjawił się Vesemir, z pochodnią i mieczem w ręku.
- Geralt? O, zaraza, co tu się…
- Oberwał od Magistra.
- Psiajucha! Przecież on jeszcze żyje! Czemu nic nie robisz?
- Nie mogę nic zrobić.
Usłyszał, że Vesemir otwiera szafki, przerzuca worki stojące w rogu pomieszczenia, warcząc wściekle.
- Gdzie to jest? Było tu… Flakonik…
Havekarski grot, pomyślał Geralt, ująwszy mocno dłoń młodego wiedźmina. Po wejściu w ciało rozpada się na ostre, pełne zadziorów fragmenty, które robią z organów wewnętrznych krwawy gulasz. Przebite płuco. Serce…
- Gdzie to jest?! – głos Vesemira powoli się załamywał. Siwowłosy wiedźmin przerzucał puste menzurki i strzaskane butelki, w których już nic nie było. – Gdzie… Wszystko zabrali…
- Vesemirze… Leo nie żyje.


Triss była mocno poobijana, ale żyła, co wiedźmin przyjął z olbrzymią ulgą. Nie odzyskała jednak przytomności, więc Vesemir kazał Eskelowi i Lambertowi opatrzyć ją i zanieść do pokoju w wieży. Sam został w laboratorium, razem z Geraltem. Milczał długo. Wreszcie podszedł do jednej ze ścian, przy której ustawiono żeliwny stół. Ze stołu zwisały łańcuchy, a z jednej strony umieszczono długi pręt.
- Leżałeś kiedyś na nim, pamiętasz?
Nie odpowiedział. Pamiętał.
- Leo… Leo również. Po tobie. A ja przed. Ale to, co oni ukradli… Należało do tego zamku od samego początku, odkąd go wzniesiono. Zanim znalazł się tu podziemny ogród, freski na murach, ten cholerny stół… trzymano tu już mutageny i zwoje. Nasze tajemnice. Sekrety. Nigdy nie opuściły Kaer Morhen. Powiedz… - spojrzał na zwłoki młodzieńca. – Jak to się stało?
- Nie byłem zbyt szybki. Mogłem go uratować.
- Nie, Geralt. Jeśli już, to on nie był zbyt szybki. Zresztą, to moja wina. Powinien zostać z nami. Mogłem wysłać z tobą Eskela…
- Miałem go chronić! – Geralt walnął pięścią w kamienną posadzkę, zgrzytnął zębami.
Wstał, odwrócił głowę. Zanim wstąpił w głąb tunelu, zawahał się.
- Vesemirze?
- Tak?
- Co oni mogą zrobić dzięki temu, co ukradli?
Starzec milczał długo. Wreszcie westchnął.
- Nie chcę tego wiedzieć.

Za chwilę ciąg dalszy, nie zmieścił się w poście xD
 

Siedzieli w wielkiej komnacie Kaer Morhen, za długim stołem. Był bezwietrzny wieczór, a przez puste okna można było dostrzec niebo usiane gwiazdami. W wielkim kominku huczał ogień, pachniało mięso pieczone na ruszcie przez Lamberta.
Geralt w każdej innej sytuacji narzekałby. Narzekałby na twardość i żylastość mięsa z przerazy, mówiąc, że wolałby już skosztować bandytów. Vesemir twierdził, że umie wyśmienicie przyrządzić przerazę, jednak okazało się to całkowitą nieprawdą. Narzekałby więc również na przechwałki Vesemira. Narzekałby na liczne siniaki. Na zimno, które wpadało do komnaty przez okna i przenikało do kości, pomimo ognia płonącego w kominku.
Ale tym razem nie narzekał. Jadł w ciszy, wpatrzony ponuro w płomienie, tak samo jak pozostali. Nie dopytywał się, czy udało im się uśmiercić Savollę, nie interesował go przebieg walki z przerazą, ani los reszty zbirów. Milczał. Wspominał. Choć do wspominania miał niewiele.

Było południe. Pogoda nie dopisywała, chmury wciąż zalegały nad pogórzem, choć ustał deszcz i straszliwa wichura z poprzedniej, pamiętnej nocy. Wiedźmini spędzali czas wewnątrz warowni, poświęcając się całkowicie codziennym czynnościom. Geralt wraz z Eskelem zajęci byli szorowaniem garnków, kociołków i stągwi w zamkowej kuchni. Eskel co prawda powinien zająć się naprawą schodów w zrujnowanej wieży, o czym Triss przypominała mu co i rusz, jednak było jasne, że wcale nie pali się do tej roboty. Czyszczenie garów znacznie bardziej przypadło mu do gustu. A że w kredensie znaleźli butlę bimbru, którą najwyraźniej ukrył tu niedawno Vesemir, praca stała się znacznie przyjemniejsza. A wiedźmini bardziej wygadani.
- Zastanawia mnie – Eskel tęgo pociągnął z gąsiora, otarł usta. – Jak wiele pamiętasz. Wiesz w ogóle, kim jesteśmy? Czym się zajmujemy?
- Pewnie. Jesteśmy mutantami, krwiopijcami i oszustami, zdzierającymi z biednych ludzi ostatni grosz, w zamian za mordowanie wymierających gatunków. Nieludzkie zdolności zawdzięczamy konszachtom z biesem, a od naszego dotyku można oparszywieć. Coś pominąłem?
- Sarkazm, jak widzę, ci został. I pamięć ogólna również. To dobrze. Zastanawia jednak fakt, że nie możesz przypomnieć sobie własnych przeżyć, konkretnych wydarzeń… Ech, może tak jest lepiej.
- Lepiej?
- Miałeś ciężką przeszłość, Geralt. I nigdy nie potrafiłeś zacząć od nowa, odsunąć na bok tego, co już minęło. Być może wreszcie przyszła na to pora.
- Hej, Eskel – w drzwiach niespodziewanie ukazała się pociągła twarz.
- Leo? O co chodzi?
- Gdzie odłożyłeś swój ćwiczebny miecz? Nie ma go na dziedzińcu, a chciałem potrenować.
- Znajdziesz na stojaku w mojej komnacie. Pewnie, że możesz. Ale dobrze by było, gdybyś poprosił wreszcie Vesemira o własny.
- Już prosiłem. Ale Vesemir mówi, że zostały już same ostre miecze, a nie chce specjalnie tępić dobrej stali.
- Niech będzie. Tylko pamiętaj, żeby później odnieść go z powrotem do mojej komnaty.
- Jego też nie pamiętam, chociaż rozpoznaję twarze wszystkich pozostałych – rzekł Geralt, gdy drzwi zamknęły się za młodzieńcem.
- Nic dziwnego. Przyjęliśmy go do terminu sześć lat temu. To jeszcze zielony chłopak, ale pali się na Szlak jak mało kto. Nic, tylko by ćwiczył dzień i noc. Myśleliśmy, że wreszcie się wykończy, ale nie doceniliśmy go. Leo ma niebywałą kondycję jak na kogoś, kto nie przeszedł jeszcze pełnej mutacji.
Wziął kolejny łyk, a gąsior powędrował w ręce Geralta.
- Kim on w ogóle jest?
- Sierotą, jakich setki można było znaleźć po wojnie z Nilfgaardem. Zdaje mi się, że pochodzi z Brugge, ale mogę się mylić. W każdym razie ktoś go przygarnął, dał dom, schronienie i może nawet iluzję rodziny. Ale na krótko. Bo wkrótce zjawił się wiedźmin. A fałszywi rodzice stwierdzili, że to idealna okazja na zrobienie interesu życia. Sprzedali chłopca za kilka novigradzkich koron.
- I wiedźmin zgodził się na taką transakcję?
- Zgodził się – Eskel spojrzał mu w oczy, a było to spojrzenie mówiące bardzo wiele. – Zgodził się, bo wiedział, że jest nas coraz mniej. Że każdy potencjalny kandydat może zaważyć na naszej przyszłości. Że potrzebujemy nowych wiedźminów. I że nikt nie powinien dorastać z rodziną, która jest gotowa bez wahania sprzedać go za parę monet.
- Sądzisz, że to jest dla niego lepszy dom?
Eskel nie odpowiedział. Pociągnął z gąsiora kolejny raz.
- Powiedz – Geralt zabrał się za szorowanie największego z kotłów. – Czy bylibyście w stanie przeprowadzić mutację Leo z pomocą Triss?
- Być może… Nie wiem. To trudna sprawa, nigdy nie pokazaliśmy jej laboratorium. A ostatnie mutacje przeprowadzono wiele lat temu. Jeszcze przed bitwą o Kaer Morhen. Mało który mag potrafiłby dziś obsłużyć aparaturę.
- Nie rozumiem, czemu nie pokazaliście Triss laboratorium.
- Wy? Raczej my. Sam byłeś temu przeciwny. Triss chciałaby wykorzystać nasze sekrety, żeby czynić dobro, leczyć ludzi i tym podobne. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Jednak to nie takie proste. Znasz historię o gnomie Alfredzie Nablu?
- Eskel, straciłem pamięć…
- Jak wszyscy z jego rasy, był niezrównanym wynalazcą. Po wielu latach pracy odkrył materiał o niesamowitych właściwościach. Miał on służyć głównie do prac w kopalniach i kamieniołomach. Alfred, mimo że niewątpliwie był geniuszem, nie przewidział, do czego jeszcze może posłużyć jego wynalazek. Inni szybko skojarzyli, że substancja wyrywająca z ziemi najtwardsze skały granitu, może też burzyć mury zamków. Byli też tacy, którzy zastanawiali się nad wykorzystaniem jej w walnej bitwie.
- Pojmuję, do czego zmierzasz. Co się stało z Alfredem i jego wynalazkiem?
- Czarodzieje nie dopuścili do rozpowszechnienia tego cudu. Alfred popełnił samobójstwo, a jego pracownia spłonęła. Tak właśnie kończą się podobne historie.
Geralt szorował kocioł. W głowie już mu lekko szumiało, stągiew była duża, a trunek hardy.
- Tak właściwie, to czym są właściwie te mutacje? Opowiesz mi o wiedźmińskich Próbach?
- Cały proces składa się z trzech etapów. Pierwszym jest Wybór. Polega na ciężkim, morderczym treningu, połączonym z odpowiednią dietą. Leo właściwie już go zakończył.
- Domyślam się, że ta dieta to coś więcej niż zwykła marchewka i sałata.
- I słusznie. W laboratoriach pod zamkiem rosną unikalne grzyby, mchy, trawy i zioła. W połączeniu ich z treningiem jesteśmy w stanie znacznie zwiększyć przyrost masy mięśniowej, przemianę materii, kondycję. Słowem, wydolność organizmu.
- Wszyscy przechodzą Wybór?
- Niestety nie. Najczęściej wysiada wątroba i serce, czasem psychika. Nadmiar agresji, niekontrolowane wybuchy gniewu, depresja… Ale naprawdę ciężko robi się w drugim etapie.
- To znaczy?
- W Próbie Traw. Wymyślono o niej więcej bzdurnych bajek niż o śniegowej królewnie. W laboratoriach trzymamy retorty, piece alchemiczne, receptury, zioła i trawy. Brakuje tylko czarodzieja, który by to obsłużył.
- Widziałeś kiedyś Próbę na własne oczy?
- Tylko jedną… Naszą. Kiedy zbielały ci włosy, myślałem, że wariuję. Trawy wpływają na system nerwowy, proces musi być kontrolowany magicznie. Efektem jest błyskawiczny refleks, tempo reakcji nieosiągalne dla zwykłego człowieka. Przeżywa to czterech na dziesięciu.
- Hm… Ostra selekcja. A ostatni etap?
- Zmiany, czyli mutacja oczu, szpiku kostnego, zmiany hormonalne… nie znam się na tym najlepiej. Dzięki nim widzimy w ciemności. Nasze rany goją się dwa, trzy razy szybciej niż u normalnych ludzi. Do tego dochodzi zwiększona odporność na trucizny, a co za tym idzie, jesteśmy w stanie pić wiedźmińskie eliksiry.
- Brzmi nieźle. Jaka jest tego cena?
- Sterylność. Jesteśmy bezpłodni.
- Nieodwracalnie?
- Całkowicie. Tak samo, jak nieodwracalne są wszystkie inne zmiany.
- Więc może nawet lepiej dla Leo, jeśli nie przejdzie mutacji. Byli już jacyś pół-wiedźmini, jak on?
- Nie, nie przypominam sobie. Chociaż… - głos Eskela nagle się zmienił. – Tak, był już podobny przypadek. Raz. Ale wyjątek jedynie potwierdza regułę. Leo świetnie walczy, jest bystry i szybko się uczy. Nigdy jednak nie będzie tak sprawny w walce jak my, a co za tym idzie… cóż, zginie szybciej.
- Więc po co w ogóle wzięliście go do terminu? Czemu nie zostawiłeś go niekochającej rodzinie? Teraz nie będzie ani człowiekiem, ani wiedźminem. Nie znajdzie swojego miejsca.
Eskel nie odpowiedział. Milczał, trąc ścierką i tak już wypolerowany do połysku dzban. A Geralt nie czekał na odpowiedź. Znał ją.


Mięso przerazy ciągnęło się jak diabli. Geralt musiał szarpać je zębami z całych sił.
Ogólne milczenie przedłużało się tak bardzo, że gdy wreszcie Vesemir się odezwał, wszyscy odetchnęli w duchu.
- Podjąłem decyzję – oświadczył stary wiedźmin. – Opuszczamy Kaer Morhen. Nic już nas tu nie trzyma. Zima dawno minęła, i tak zasiedzieliśmy się znacznie dłużej niż zwykle. Szczęście w nieszczęściu, bo gdyby warownia była pusta, nie wiedzielibyśmy nawet o kradzieży mutagenów. Że też przyszło mi przeżyć to po raz drugi…
- Po raz drugi? – zdziwił się Geralt.
- Mam na myśli atak na Kaer Morhen. Widzisz, Wilku, kiedyś warownia była pełna życia. Na stałe mieszkało tu piętnastu wiedźminów. Przygotowywali i trenowali chłopców mających przejść próby. Tylko oni znali tajemnicę przemian. Na zimę do warowni wracali wiedźmini ze szlaku. Ci, którzy nie znaleźli swojego miejsca wśród ludzi. Przed bitwą w Kaer Morhen przebywało dwudziestu paru wiedźminów i czterdziestu uczniów… Mało, cholernie mało, wziąwszy pod uwagę tłum fanatyków, z którymi mieli się zmierzyć. Nie wiem dokładnie, jak do tego doszło. Później mówiono, że to była reakcja spontaniczna. Nagła i niemożliwa do przewidzenia eksplozja słusznego gniewu, zrodzona przez niechęć do wiedźminów. Faktem jest, że ktoś rozmyślnie podjudzał i szczuł tłuszczę. Rozdawano nawet ulotki, wstrętny paszkwil, który specjalnie wyznaczeni podżegacze czytali chłopstwu. Faktem jest również, że mimo druzgocącej przewagi liczebnej fanatycy nie zdobyliby twierdzy, gdyby nie pomoc czarodziejów.
- Jak widać, nasze salamandry brały przykład z tamtych fanatyków. A co z tobą? Byłeś tu, gdy warownia padła?
- Przeżyłem jako jedyny, przez przypadek, przeoczenie. Nie oszczędzili nawet najmniejszych chłopców… Przejdź się po murach, Geralt, popatrz na szkielety. Może znajdziesz ulotkę, kiedyś były ich tu setki. Przeczytaj ją i zapamiętaj. Jako przestrogę, do czego zdolni są ludzie.
Wiedźmini milczeli. Słychać było jedynie trzaskanie ognia w kominku i wycie wiatru.
- Nie możemy poddać się tak łatwo – podjął Vesemir. – Mutageny w rękach nieodpowiednich ludzi staną się straszliwą bronią. A naszą winą jest, że dopuściliśmy do ich kradzieży. Poza tym śmierć Leo nie może pójść na marne. Trzeba go pomścić.
- Nie wiemy nawet, kim byli napastnicy.
- Nie. Choć obecność czarodziejów i Magistra świadczy, że to nie byli zwykli bandyci. Przeszukaliśmy z Lambertem zabitych, jedyną wskazówką są brosze w kształcie salamandry, mieli je wszyscy.
- A co nam to da? – uśmiechnął się z bólem Eskel. – Mogą być wszędzie, nawet w samym Nilfgaardzie o Złotych Wieżach. Nie wiemy, dokąd prowadził portal.
- Portal był słaby.
Wszyscy zwrócili się gwałtownie ku schodom prowadzącym na piętro. Schodziła po nich Triss. Miała na sobie lekką, lnianą suknię, a jej kasztanowe włosy były zmierzwione i rozrzucone w nieładzie. Utykała lekko.
- Portal był słaby – powtórzyła. – Czarodziej otworzył go sam, i to bardzo szybko, w pośpiechu. Ledwo zdążył go ustabilizować, nie mówiąc już o energii, która była potrzebna do przesłania trzech ludzi i całego ich ładunku.
- Jak więc daleko mogli się przenieść?
- Nigdy nie powiedzieliście mi o kręgu żywiołów w podziemiach. Cholera, jesteście jak dzieci. Ale to już nieistotne. Dzięki niemu mógł nie tylko stworzyć magiczną zasłonę, ale też nieznacznie wzmocnić portal. Na ile mogli się przenieść? Szacuję około trzystu, czterystu mil. Może mniej.
- Więc jednak jest szansa, by ich odszukać.
- Zgadza się, ale musicie się spieszyć… Zresztą, nie minie wiele czasu, a będą mogli otworzyć kolejny portal. Zawsze jednak jest nadzieja, że ukryją się gdzieś niedaleko, zamiast uciekać na drugi koniec świata. Psiakrew, noga strasznie mnie boli – stęknęła, oparła się o ścianę. – Gdzie Leo?
Geralt przełknął nerwowo ślinę. Spuścił wzrok.


Ogień huczał, płomienie buchały wysoko w górę, rozświetlając czarne, nocne niebo tysiącem iskier. Deski stosu pogrzebowego skwierczały.
Śmierdziało.
Vesemir chrząknął cicho.
- Był obiecującym chłopcem – rzekł po chwili. – Miałem wysłać go na Szlak za tydzień lub dwa. Jego przeznaczeniem było walczyć z potworami i zginąć od ich kłów, pazurów i jadu. A zginął tutaj, walcząc z ludźmi. Chwalebnie jak rycerz. Jego śmierć nie pójdzie na marne. Musimy go pomścić. Pomścić za wszelką cenę.
Zamilkł. Zanim odezwał się znowu, minęła długa chwila.
- Każdy z nas uda się w inne miejsce. Podróżując w grupie zwracalibyśmy uwagę, a rozdzielając się, szybciej odnajdziemy ich ślad. Po drodze będziemy pytać. Wypytujcie wszystkich napotkanych ludzi o bandytów noszących brosze salamandry. O Magistra i zerrikańskiego czarownika.
- Wyruszę do Lyrii – zdecydował po chwili Lambert. – To długa podróż, zahaczę o Ban Ard, Dol Blathanna i Vengerberg. Jeśli Salamandry zbiegły na południe, odnajdę je.
- Świetnie. Eskel, pojedziesz do Koviru i Poviss, przez góry pustulskie, Caingorn i Hołopole. Wiem, że masz tam trochę kontaktów. Ty, Geralt, udasz się do Temerii. Kiedyś odczarowałeś córkę króla Foltesta. Ma wobec ciebie dług, być może zgodzi się pomóc w poszukiwaniach.
- A ty, Vesemirze?
- Ja… - stary wiedźmin zasępił się, spojrzenie mu stwardniało. – Wyruszę na wschód, przez góry. Do Haklandu, a może nawet Zerrikanii. Stamtąd pochodzi Javed, a wpływy naszych królów nie mają tam żadnej mocy. Byłem tylko raz w tamtych stronach… Ale to i tak więcej niż którykolwiek z was.
- Jest nas zaledwie kilku – zacisnął wargi Geralt. – Czy są jeszcze jacyś inni wiedźmini?
- Kiedyś były prócz naszej dwie wiedźmińskie szkoły, ale już dawno o nich nie słyszałem. O gryfach słuch zaginął wiele lat temu, a Koty… Jeśli nawet któregoś byśmy napotkali, nie radzę nikomu z was prosić go o pomoc. Wszystkich, o których mi wiadomo, już poznałeś, z wyjątkiem Berengara.
- Znałem go wcześniej?
- Chyba nie. Zawsze był zamknięty w sobie i chodził własnymi ścieżkami. Tak naprawdę nikt z nas nie znał Berengara. Pamiętam, że regularnie uciekał z Kaer Morhen. Ale zawsze w końcu wracał. Dopiero po Próbie Traw zaakceptował swoje przeznaczenie i zabrał się za ćwiczenia.
- Czemu go tu nie ma?
- Nie wiem. Od dawna nie miałem z nim kontaktu. Zapewne nie żyje, lub rzucił dotychczasowy fach i zwyczajnie od nas uciekł.
- Stos się dopala – mruknął Lambert. – Możemy ruszać.
- A więc w drogę.


Uściskali się nawzajem, pozdrowili, życząc szczęśliwej drogi i owocnych poszukiwań.
- Znowu na Szlaku – Eskel pokręcił głową, uśmiechnął się kącikiem ust i zniewolił Geralta w mocnym, braterskim uścisku. – Z fartem, Wilku.
Rozeszli się w cztery różne strony, wśród skalistych pagórków, w szarej bladości poprzedzającej świt. Na północy, niby grzyb przyrośnięty do jednego ze wzgórz, majaczyła ruina Kaer Morhen, Warowni Starego Morza. Geralt szybko stracił ją z oczu. Zasłoniły mu ją skały, gdy zszedł w kręty, porośnięty buczyną parów.
Triss szła obok niego.
- To długa podróż. Będziesz musiał przebyć całe Kaedwen. Mogę ci doradzić?
- Chętnie.
- Udaj się do Temerii mniej uczęszczanymi szlakami. Salamandry z pewnością nie trzymają się głównych traktów i gościńców. Omiń Ard Carraigh. Lepiej będzie, jeśli skierujesz się bardziej na zachód, aż do rzeki Buiny, i z jej biegiem dotrzesz do Pontaru. Taka trasa nie będzie przynajmniej kolidować ze szlakami Eskela ani Lamberta.
- Słusznie – Geralt zdążył zapoznać się mniej więcej z mapą Królestw Północnych, gdy jeszcze byli w Kaer Morhen. Triss miała rację. Najlepszym szlakiem był dla niego brzeg rzeki.
- Idę więc do Rakverelina. Mam nadzieję, że po drodze znajdzie się jakieś sioło, w którym uda mi się kupić konia.
- Z pewnością. Poza koniem, masz wszystko, czego ci trzeba?
- Tak. Prowiant, brzytwa, miecz stalowy i posrebrzany, pieniądze.
- A przepaska?
- Co?
- Kiedyś nosiłeś przepaskę. Na włosach.
- Naprawdę?
- Twierdziłeś, że dzięki niej włosy nie latają ci w walce przed oczami.
- Pies ją trącał. Poradzę sobie bez przepaski.
Szli jakiś czas dnem parowu, las dookoła gęstniał z każdą chwilą. W koronach drzew, wysoko nad nimi, świergotały sikorki, zachęcone do trelów pierwszymi promieniami słońca.
- Na pewno nie chcesz mi towarzyszyć? – spytał wreszcie wiedźmin.
- Chciałabym. Niestety, ważne sprawy wzywają mnie do Montecalvo. Spróbuję uruchomić swoje wpływy. Jak się czegoś dowiem, skontaktuję się z tobą. Może nawet zawitam do Wyzimy, mam tam mieszkanie.
- Triss…
- Nic nie mów, Geralt – zatrzymała się, spojrzała na niego. – Ledwo wróciłeś, a już musimy się rozstać. Nie znoszę pożegnań i jeszcze się rozpłaczę, a nie ma nic bardziej żałosnego jak płacząca czarodziejka.
Podszedł bliżej i objął ją mocno.
- Nie daj się zabić – mruknęła, wtulona w jego ramię. – Drugi raz tego nie zniosę. Żegnaj.
Puścił ją. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, Geralt momentalnie poczuł chęć, by ją pocałować. Ale czarodziejka odsunęła się. Wykonała dłonią skomplikowany ruch, wyszeptała parę słów w Starszej Mowie.
Przed nimi zapłonął pomarańczowy owal. Medalion wiedźmina gwałtownie zatrzepotał na piersi. Geralt wpatrzył się w portal… I ujrzał cień. Wysoką, chudą sylwetkę, stojącą w bezruchu na tle jaskrawego blasku. Ujrzał napiętą kuszę. Kusza celowała prosto w niego. Szczęknęła zwalniana cięciwa, bełt zasyczał w powietrzu…
Otrząsnął się.
- Żegnaj, Triss. Będę na ciebie czekał.
Czarodziejka weszła w portal. Nie oglądając się za siebie.


Biegł przez las. Drzewa, czarne cienie pośród mgły, otaczały go ze wszystkich stron. Lniana koszula przemokła i rozdarły ją niemal na strzępy ostre gałęzie i ciernie. Uciekał. Nie pamiętał, jak się tu znalazł, ani dlaczego nogi same niosą go przed siebie, choć jest już skrajnie wyczerpany.
Tętent kopyt za plecami. Czerwone jak krew płaszcze powiewają na ramionach ścigających go jeźdźców… Nie, nie jak krew. Jak ogień. Bo to nie są płaszcze, tylko płomienie. Las płonie. Ptaki zrywają się szaleńczo z konarów drzew. Wierzchowce nie galopują. Nie dotykają kopytami ziemi. Suną w powietrzu, a za nimi ciągną się języki szalejącego ognia… Na samym przedzie pędzi cień w koronie o kryształowych szpikulcach. Jego oczy lśnią jak gwiazdy, a w wychudłej, trupiej dłoni dzierży zakrzywiony miecz…
Obudził się, cały zlany potem.
Deszcz padał jeszcze, choć już nie tak ostro, jak pod wieczór. Nie sposób było stwierdzić, czy leje wciąż z nieba, czy już może woda ścieka tylko z koron drzew. Między korzeniami potężnej sosny utworzyła się mała kałuża. Geralt przesunął się o parę stóp, oparł o drzewo tam, gdzie było w miarę sucho. Naciągnął kaptur głębiej na głowę.
Z pobliskich zarośli rozległo się ciche parskanie. Koń też się obudził, stwierdził wiedźmin. Musiałem krzyczeć przez sen. Znów ten sam, cholerny koszmar…
Był gdzieś na zachodnim brzegu rzeki Buiny, wśród gęstych lasów Kaedwen. Podróżował od wielu dni, zdążył już stracić rachubę czasu. Wierzchowca, karą, narowistą klacz, kupił w trakcie krótkiej gościny w miasteczku Daevon. Zwierzę, choć wyjątkowo dzikiej natury, radziło sobie świetnie nawet w sercu puszczy, wśród głębokich wykrotów, korzeni i kamieni skrytych pod ściółką. Geralt długo zastanawiał się, jak nazwać klacz.
Wreszcie wybrał imię Płotka.
Nie wiedział dlaczego.
 
Ludzie ze swej natury lubią spierać się między sobą. Pojęcie neutralności zdaje się zupełnie ich nie dotyczyć. Wszczynają spory o byle błahostkę, a gdy tylko dojdzie do konfliktu, opowiadają się po jednej ze stron z całkowicie szczerym i świętym przekonaniem, że to oni, nie ci drudzy, mają rację. Ale nie wiedźmin. W trakcie naszych licznych podróży nie raz i nie dwa powtarzał, że jest neutralny. Że spory i waśnie całego świata znaczą dla niego tyle, co błoto na podeszwie. I rzeczywiście, po wielokroć tego dowodził.
W sumie cała ta neutralność zakończyła się rzezią na tak wielką skalę, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie widziałem.

Jaskier, Pół Wieku Poezji

Wiedźma, jak wiadomo, istotą jest diabelską, a z biesem pakt podpisawszy krwią własną i bezeceństw się z nim dopuściwszy, nieludzkich zdolności nabywa. Latać modą ptasią potrafi, jako wrona czy puchacz, tudzież czary a magie wszelakie wyczyniać, a wszystko to jeno dla krzywdy człekowi niewinnemu. Kobieta jest to występna, zdradliwa i we wredocie swej niedościgniona, a kto spróbuje ubliżyć takiej, wyzwać lub choćby zły gest okazać, rychło w kotle zakończyć żywot może. W., choć stworzeniem jest nieludzkim, wśród ludzi zwykle się kryje, a poznać ją można aby po sińcach podle oczu, nosie długim a zakrzywionym, i kocie czarnym. Bo mus wam wiedzieć, że W. zawżdy kocura ma czarnego, co chodzi za nią a na krok nie odstępuje, jako że w zwierzu bies siedzi i dogląda wiedźmich poczynań.

Physiologus

Rozdział drugi

Ciemność zaległa wokół Wyzimy, oplotła ją niczym gruby, czarny szal. Łuna miejskich świateł była blada i mdła, a tuż za murami zanikała zupełnie. Tam nie było dla niej miejsca. Wśród wysokich drzew, zarośli i chałup podgrodzia panował jedynie nieprzenikniony mrok.
Kobieta szła szybko, niecierpliwie ciągnęła chłopca za rękę.
- Już niedaleko – mówiła półgłosem, nie wiedzieć, czy do chłopca, czy może sama do siebie. – Niedługo dotrzemy na miejsce.
Chłopiec, jasnowłosy i o pyzatej buzi, mógł mieć najwyżej sześć lat. Przebierając szybko nogami, z trudem dotrzymywał kroku towarzyszce. Rozglądał się, próbując dostrzec w otoczeniu coś poza mgłą i ciemnością. Co jakiś czas dostrzegał chaty, małe i kryte grubą strzechą. Kobieta jednak nie zamierzała szukać w nich gościny. Po prawdzie, to starała się omijać je z daleka.
W pewnym momencie coś po lewej stronie przykuło wzrok chłopca. Wpatrzył się w ciemny zagajnik.
- Karolino… Co to za psy?
Kobieta zatrzymała się i drgnęła niespokojnie.
- Psy? Jakie psy?
Podążyła za spojrzeniem chłopca. I natychmiast wciągnęła głośno powietrze.
Pośród krzewów w zagajniku leżał trup. Z tej odległości nie można było dostrzec szczegółów, jednak bez żadnej wątpliwości twarz martwego wykrzywiona była w grymasie przerażenia. Od pasa w dół był całkowicie rozszarpany.
Stały nad nim trzy psy. Nie były to jednak zwykłe zwierzęta. Od straszliwych, wychudłych ciał biła jaskrawozielona poświata, a w pustych oczodołach jarzyły się niczym płomienie świecy czerwone światełka.
- Te psy są złe – szepnął chłopiec, cofnąwszy się o krok.
- Alvin – głos kobiety drżał tak bardzo, że ledwo była w stanie wypowiadać słowa. – Biegnij jak najszybciej do gospody. I nie oglądaj się za siebie.
Upiorne psy zwróciły pyski w ich stronę. Błysnęły ostre jak brzytwa kły. Jeden z nich zawył. Wycie to nie było podobne do niczego, co Alvin kiedykolwiek w życiu słyszał.
- Biegnij!
Pobiegł. Choć był już zmęczony, wiedział, że nie ma innego wyboru, jak wytężyć wszystkie siły, jakie jeszcze w nim zostały. Widział już przed sobą ciemny na tle nocnego nieba zarys palisady otaczającej zajazd.
Tuż za nim biegła Karolina. Słyszał jej kroki i głośny oddech. Słyszał również inny odgłos. Goniącą ich sforę. Przyspieszył, choć zdawało się to na pozór niemożliwe.


- Co do… - strażnik przy bramie zajazdu szturchnął śpiącego kolegę, opartego na halabardzie. – Patrz, Finn, ktoś biegnie w naszą stronę. Dzieciak… kobita jakaś…
- Ueech… Co? Jaka znowu kobita?
- Obudź się wreszcie! A za nią… Na Wieczny Ogień!
- Bestia! – rozdarł się ten nazwany Finnem, widać już całkiem rozbudzony. – Bestia atakuje! Alarm! Zamykaj bramę!
Jasnowłosy chłopiec dopadł bramy. Przebiegł między jej zamykanymi skrzydłami, szturchnął jednego ze strażników, próbując go powstrzymać. Został odepchnięty łokciem. Padł na ziemię, zarówno skutkiem wyczerpania, jak i uderzenia. Brama zawarła się z trzaskiem. Zasunięto wielkie rygle. Po chwili dał się słyszeć przeciągły, rozpaczliwy krzyk Karoliny. Alvin zemdlał.


Pomimo późnej nocnej pory na podwórzu pod gospodą zebrał się mały tłumek. Jednak nikt nie zauważył białowłosego jeźdźca, który nadjechał od strony południowej bramy.
Kopyta zachlupotały w błocie, gdy jeździec przejeżdżał przez wielką kałużę. Za kałużą zeskoczył z siodła, chwycił konia za lejce. Klacz, nagle dziwnie nerwowa, szarpnęła łbem, zarżała.
- Spokojnie, Płotka. Co tu się dzieje, dobrzy ludzie?
- Panie, nie zbliżajcie się lepiej do bramy – odrzekł, spostrzegłszy go, wąsaty strażnik. – Tamój bestie straszliwe… Warczenie słyszycie? Przybiegły tu za jakąś kobitą, ale w czas zamknęliśmy…
Nagle po drugiej stronie palisady rozległ się wysoki, urwany wrzask.
- Tam jest kobieta?! – białowłosy wykrzywił twarz we wściekłym grymasie. – Otwierać bramę, natychmiast!
- Ale… panie, dajcież spokój…
- Otwierać, mówię!
Tłum rozpierzchł się na wszystkie strony, gdy dwoje strażników, przerażonych głosem wiedźmina, chwyciło za skrzydła bramy. Niektórzy skryli się za stosem pustych beczek, inni wbiegli do wnętrza karczmy.
Brama otworzyła się.
Psy wyskoczyły na nich natychmiast, bez ostrzeżenia. Pomimo utwardzonych brygantyn i stalowych hełmów nie mieli żadnych szans. Strażnicy padli na ziemię, wrzeszcząc przeraźliwie. Ich krew wsiąkła w błotnistą ziemię, zabarwiając ją na rdzawoczerwono.
Geralt doskoczył natychmiast, z boku, wirując niczym huragan. Miecz błysnął w ciemności, rozpruł pierwszego psa, pociągnął za sobą czerwoną smugę. Jakaś młoda dziewczyna krzyknęła przeraźliwie.
Dwie pozostałe bestie były bardziej ostrożne. Warcząc i obnażając kły, okrążały wiedźmina. Ich wychudłe ciała, emanujące zielonkawą poświatą, naprężyły się w gotowości do skoku. Ten z lewej strony był bliżej. Geralt nie dał się zmylić prostej sztuczce. Wiedział, że atak nastąpi z prawej.
Zgiął się wpół w momencie, gdy zwierzę skoczyło na niego. Wzniósł miecz nad głowę i ciął. Lekko. Impet załatwił resztę. Na wiedźmina wylało się coś ciepłego i śmierdzącego. Nie przejął się tym.
Ostatni stwór zamarł w bezruchu. Nie wiedział, co robić. Wiedźmin wykorzystał tę chwilę dezorientacji, postępując krok do przodu i kończąc walkę szybkim, poziomym cięciem.
Zapadła cisza. Wiedźmin uspokoił oddech, opuścił miecz. Przyglądał się ciałom psów, półprzezroczystym i emanującym zielonkawą poświatą. Zza sterty beczek wychyliły się głowy. Geralt słyszał nerwowe szepty.
I nagle powietrze drgnęło, a medalion na szyi wiedźmina zawibrował gwałtownie, szarpnął. Psy poruszyły łapami, zawarczały wściekle. Podnosiły się z ziemi, pomimo wnętrzności zwisających z ran na brzuchach.
Tym razem jednak nie zaatakowały. Uciekły w mrok, ciągnąc za sobą upiorną łunę. Gdzieś z tyłu rozległ się zduszony krzyk.
- Na Wiczny Ogień! Spójrzcie!
Geralt odwrócił się.
Na środku podwórza unosiła się świetlista, przejrzysta sfera. Wewnątrz niej, jakieś dwie stopy nad ziemią, lewitował chłopiec. Jego jasne włosy powiewały wokół głowy, a oczy były białe jak mleko. Jedną rękę trzymał wyciągniętą w kierunku bramy, przez którą uciekły psy.
- Strzeżcie się – powiedział nienaturalnym głosem. – Strzeżcie się, albowiem oto nadchodzi czas miecza i topora. Czas wilczej zamieci. Białego Zimna i Białego Światła, Czas Szaleństwa i Czas Pogardy. Tedd Deireadh, Czas Końca. Świat umrze wśród mrozu, a odrodzi się wraz z nowym słońcem. Odrodzi się ze Starszej Krwi, z Hen Ichaer, zasianego ziarna. Ziarna, które nie wykiełkuje, lecz wybuchnie płomieniem.
- To wieszczba Itliny – jeden z przyglądających się ludzi padł na kolana, złożył ręce w ochronnym geście. Inni zaszemrali nerwowo.
- Cichajcie, ludziska. Mówi coś jeszcze!
- Trzy korony, a między nimi trzy węże. A za nimi Pan Światów, w wędrówce z północy na południe. Ze Świata poza Świat i z powrotem… Z Czasu i poza Czasem…
- Zróbcie coś, psiakrew! – zakrzyknął ktoś nagle. – On nie wytrzyma dłużej!
Na środek podwórza wybiegła młoda dziewczyna w jasnozielonym stroju medyczki. Skoczyła w świetlistą sferę i chwyciła chłopca. Syknęło, Geralt poczuł, jak powietrze gwałtownie imploduje, jak sfera zapada się sama w siebie. Wszyscy wciągnęli głęboko powietrze.
Dziewczyna zwaliła się na ziemię, chłopczyk upadł obok niej.
- Brawo. Brawo, idioci – warknęła, podnosząc się ciężko i wycierając błoto z twarzy. – Nie widzieliście, że wpadł w drgawki?
- Ale on… On…
- Wieczny Ogień przez niego przemawiał!
- Tak, Odo dobrze prawi! Wieczny Ogień…
- To źródło! – dziewczyna potrząsnęła krótkimi, rudymi włosami. – Wasz Ogień nie miał z tym nic wspólnego! A teraz nie tłoczcie się już tu, jeden na drugim! Widowisko skończone.
- Ładnie ich pogoniłaś – Geralt podszedł, gdy większość gapiów znikła już wewnątrz gospody. Chłopiec leżał nieprzytomny na ziemi, dziewczyna próbowała go podnieść. – Aż dziw, że posłuchali. Jak ci na imię?
Podskoczyła jak rażona piorunem. Alvin, którego przed chwilą trzymała za ramiona, znów plasnął w błoto. Odsunęła się parę kroków. Jej i tak już wielkie oczy powiększyły się do rozmiaru spodków.
- Geralt…? To naprawdę ty? – wybełkotała wreszcie.
- Znasz mnie?
- Ależ… To ja, Shani, nie poznajesz mnie? Co się z tobą działo? słyszałam, że zginąłeś podczas pogromu w Rivii!
- Niestety nie poznaję. Straciłem pamięć, moje wspomnienia ograniczają się do kilku ostatnich tygodni.
- Niezwyłe – pokręciła głową, wciąż wstrząśnięta. – Ale… Co się z tobą działo przez pięć lat? Nie słyszałam o tobie żadnych plotek, nawet Jaskier był pewien, że nie żyjesz. Widział na własne oczy, jak umierałeś.
- Kimkolwiek jest Jaskier, najwyraźniej patrzył nieuważnie. Bo gdybym rzeczywiście umarł, nie byłoby mnie tu teraz.
- Hm… Chyba masz rację.
- Widzę, że jesteś medyczką. Wiesz coś o przypadkach podobnych do mojego? Jest jakiś sposób, bym odzyskał pamięć?
- Obawiam się, że nie mogę ci pomóc. U nas, na północy, neurologia jest jeszcze w powijakach. Ale słyszałam, że czasami pamięć wraca.
- Sama z siebie?
- Tak. Geralt, wybacz, ale naprawdę nic z tym nie zrobię. To musi być męczące…
- Nie jest tak źle, zaczynam się powoli przyzwyczajać.
- Z niechęcią przyznaję, że czarodzieje są w tej dziedzinie skuteczniejsi. Może któryś z nich mógłby przywrócić ci wspomnienia.
- Dzięki. Popytam, gdy jakiegoś spotkam. Ale dość o tym – spojrzał na chłopca. – Znasz go?
- Nie, nigdy go nie widziałam. Mam nadzieję, że nic mu się nie stało.
- Oby. Wygląda na to, że ocalił nas przed upiorami.
- I porządnie wystraszył miejscowych. To źródło, bez wątpienia, ale nigdy jeszcze nie spotkałam się z tak potężnym… O, chyba już odzyskuje przytomność. Znajdę kogoś, kto się nim zajmie, nie powinien zostawać bez opieki.
- Poczekaj chwilę. W trakcie podróży natknąłem się co prawda na zdziczałe psy, ale były inne niż te tutaj. Mam na myśli coś więcej niż zieloną sierść… Wiesz coś o nich?
- Jestem tu dopiero drugi dzień, wiem niewiele. Zdaje się, że terroryzują wioskę od jakiegoś czasu. Co kilka dni kogoś zabijają. Przewodzi im wielki pies, czy też może wilk. Nazywają go Bestią.
- Hm… Może znajdzie się ktoś, kto zapłaci za zabicie Bestii.
- Wiedziałam, że będziesz chciał się tym zająć. Ale skoro nie wiedziałeś o nich wcześniej, sprowadza cię tu coś innego. Prawda?
- Prawda. Szukam mężczyzn, noszących brosze w kształcie salamandry. Nie widziałaś może kogoś takiego w okolicy?
- Ciii, nie tak głośno! Faktycznie, był tu ktoś taki, ale wieśniacy dostają szczękościsku na samą wzmiankę o nim. Może Wielebny będzie wiedział. W sprawie Bestii też najlepiej udaj się do niego.
- Wielebny?
- Sprawuje władzę na Podgrodziu. Wredny staruch, fanatyczny wyznawca Wiecznego Ognia, a poza tym zrzęda jakich mało. Ale wie o wszystkim, co dzieje się w okolicy.
Geralt zerknął na chłopca, który podniósł się już na nogi i stał obok Shani, lustrując wiedźmina zlęknionym spojrzeniem.
- Jak ci na imię, mały?
- Alvin – odparł chłopiec, spuściwszy wzrok. – Gdzie… Gdzie Karolina?
Wiedźmin zerknął przelotnie na Shani. Skinęła głową.
- Była twoją matką? – spytał.
- Nie. Siostrą. Ona… Nie żyje, prawda? Zabiły ją te psy…
- Przykro mi.
- Co tu robiliście? – dziewczyna uklękła, wzięła Alvina za rękę. – Nie widziałam was wcześniej.
- Gdy umarł nasz tato, zabrali nam dom. Chcieliśmy zarobić trochę w Wyzimie, żeby kupić nowy.
- Rozumiem… Jutro znajdziemy kogoś, kto się tobą zajmie, zgoda?
Pokiwał głową.
- A póki co… chodźmy spać. Jest bardzo późno, a ty musisz odpocząć.
- Poczekaj – wtrącił się Geralt. – Po raz pierwszy od dłuższego czasu trafiłem na trop Salamandry. To dla mnie bardzo ważna sprawa. Na pewno coś o nich wiesz.
Dziewczyna westchnęła, rozejrzała się dokoła.
- To chyba jacyś bandyci terroryzujący okolicę, miejscowi strasznie się ich boją. Wczoraj przynieśli chłopaka, którego te potwory wychłostały lamią. Lamią, Geralt, wyobrażasz sobie? Chłopak bredził coś o wykupnym, pewnie chodziło o jakiś haracz, chciał iść do Wielebnego. Niestety, zmarł w nocy od gorączki.
- Dziękuję, Shani. Być może zabawię tutaj dłużej, niż planowałem.
- Mogę wiedzieć, czemu tak ci zależy na tej Salamandrze?
- Zabili kogoś, kogo zdążyłem polubić… i okradli mnie.
Uśmiechnęła się kącikiem ust.
- W takim razie nie chciałabym być w ich skórze.


Ranek nadszedł szybko, obwieszczony pianiem koguta, świergotaniem sikorek i ostrymi promieniami słońca, które wdarły się do szopy przez dziurę między deskami. Oświetliły widły oparte o stertę pustych skrzyń, przepełzły powoli po stogu siana, aż wreszcie padły na twarz wiedźmina. Geralt poruszył się, otworzył oczy i przeciągnął z westchnieniem. Tak, pomyślał. Ranek nadszedł stanowczo zbyt szybko.
Nie zamierzał jednak wylegiwać się do południa. Wygramolił się z siana, otrzepał i włożył ubranie, sprawdziwszy uprzednio, czy zawartość sakwy nie zniknęła, gdy spał. Najwidoczniej jednak nikt nie próbował obrabować go we śnie. Miecze również leżały tam, gdzie je położył, owinięte w skórę i obwiązane dwoma pasami. Po wczorajszym pokazie wiedzą, że lepiej nie zadzierać z wiedźminem, stwierdził Geralt, zarzuciwszy pasy przez ramiona, na krzyż. Zaciągnął sprzączki, sprawdził, czy rękojeści znajdują się na odpowiedniej wysokości.
- Wszędzie nosisz ze sobą to żelastwo?
Odwrócił się gwałtownie. Nie usłyszał jej wcześniej. Zastanowił się, od jak dawna tu siedzi i mu się przygląda.
- To nie żelastwo, tylko porządna stal i srebro. Co tu robisz?
- Nie mogłam zasnąć – odparła Shani, kołysząc nogami w powietrzu. Siedziała na szczycie sterty skrzyń, piętrzącej się w rogu szopy. – I stwierdziłam, że zaczekam.
- Na co?
- Aż się obudzisz. Wiesz, mówiłeś przez sen. O Ciri. Pamiętasz Ciri, Geralt?
- Nie bardzo – nagle rozbolała go głowa, potarł czoło. – Cokolwiek mówiłem, to był tylko sen. Ostatnio miewam koszmary, Triss twierdzi, że to przez amnezję.
- Spotkałeś już Triss?
- Tak, w Kaer Morhen.
- Czemu więc nie jest tu razem z tobą?
- Chciała załatwić najpierw inne sprawy. Uda się do Wyzimy najszybciej, jak będzie mogła.
- Ech, magicy – Shani pokręciła głową z uśmiechem. – Zawsze mają jakieś „ważniejsze sprawy”. Gdybym była na miejscu Triss, najważniejszą sprawą byłbyś dla mnie ty. Jaskier opowiadał, że czarodziejka często płakała po twojej… twoim zniknięciu. Płakała, wyobrażasz to sobie? A teraz cię odzyskała i stwierdziła, że ma na głowie inne sprawy.
Zachichotała i zeskoczyła na ziemię.
- Tak właściwie to czemu spałeś tu, zamiast w gospodzie?
- Właściciel dał mi jasno do zrozumienia, że gdybym nie zabił upiornych psów, od razu posłałby mnie na stryczek.
- Słucham?
- Wini mnie za śmierć strażników. I szczerze mówiąc, ma trochę racji. Byłem za wolny. Znowu…
- Daj spokój, te gbury pozwoliły zginąć siostrze Alvina, choć w ich obowiązku było ją chronić.
- Ona i tak już nie żyła – wyszedł z szopy, Shani podążyła za nim. – Mogliśmy w ogóle nie otwierać bramy.
- Jak zwykle masz skrupuły – skwitowała. – Zapłaciłeś już za nocleg?
- Tak.
- Więc chodź, zaprowadzę cię do Wielebnego.
- A co z Alvinem?
- Został w pokoju na piętrze, nic mu nie będzie.
- Chciałem zapytać, co się z nim dalej stanie? Stracił dom i całą rodzinę.
- Nie wiem, na razie będę się nim opiekować. Może ktoś z wioski zechce go przygarnąć. Porozmawiam z ludźmi, gdy ty będziesz u Wielebnego.
- To rezolutny dzieciak, na pewno ktoś się znajdzie.
Zależy tylko, czy będzie to ktoś, kto pokocha chłopca jak syna, czy raczej chętnie przyjmie darmowego robotnika. Często zdarzało się, że dziecko przygarnięte przez obcych ludzi harowało dla nich dzień i noc w zamian za odrobinę suchego chleba i ani odrobiny miłości. Przypomniał sobie opowieść Eskela. Być może będzie najlepiej, jeśli zabierze ze sobą Alvina do Kaer Morhen i chłopiec zostanie…
Nie. Potrząsnął głową, wyrwał się z rozmyślań. Alvin zostanie tutaj i będzie żył normalnie, tak, jak powinien żyć człowiek.
Wyszli przez bramę zajazdu, ruszyli w prawo piaszczystą ścieżką.
- Tak właściwie, Shani, co robisz w tej wiosce?
- Jestem w drodze do Wyzimy. Będę walczyć z plagą catriony w Szpitalu Lebiody.
- Plagą?
- To nic nie wiesz? Wszyscy ci ludzie, którzy zatrzymali się w tutejszych gospodach, pragną dostać się do miasta. Panuje kwarantanna. Żeby wejść, trzeba mieć specjalny glejt.
- Cudownie. A kto takie glejty wydaje?
- Wielebny, oraz strażnicy przy Bramie Mariborskiej, ale byle kogo nie wpuszczą. Bez urazy.
- Jak rozumiem, ty masz taki glejt.
- Nie potrzebuję go. Jako sanitariuszka mogę przejść bez przeszkód przez kwarantannę.
- Kiedy więc zamierzasz to zrobić?
- Jak skończę pomagać ofiarom sfory. Nie mogę ich tak zostawić. To zajmie trochę czasu, ale bez pomocy połowa z nich umrze.
- Cóż, jeśli rzeczywiście w mieście wybuchła epidemia, mogą cię tam potrzebować bardziej niż tu.
- Ale tam jest pełno innych medyków. Na podgrodziu nie mają żadnego… Za wyjątkiem Abigail. To dziwna kobieta.
Geralt spojrzał na nią pytająco. Wzruszyła ramionami.
- Zjawiła się w wiosce parę lat temu, przyszła nie wiadomo skąd i dlaczego. Mieszka w małym obejściu niedaleko stąd. Chyba nawet widać je między drzewami, o, tam.
- Widzę. Z dala od pozostałych chat. Boi się ludzi?
- Oni się jej boją – powiedziała Shani. – Bo oprócz leczenia potrafi przyrządzać czarodziejskie mikstury, zna się też trochę na magii.
- Znaczy się, wiedźma – odgadł.
- Tak o niej mówią. Ale powiedz, Geralt, czy spotkałeś kiedyś wiedźmę-uzdrowicielkę?
- Straciłem pamięć. Jednak mam powody, by w to wątpić.
- No właśnie. Według mnie to po prostu zwykła kobieta, możliwe, że uciekła z Aretuzy. Niestety, Wielebny wciąż ją prześladuje. Raz chciał nawet poszczuć na nią podgrodzian i spalić na stosie. Cudem uniknęła śmierci.
- Znasz chyba tych ludzi lepiej niż oni siebie nawzajem. Wiesz o Salamandrze, Bestii, czarownicy… Jakim cudem, skoro jesteś tu, jak twierdzisz, zaledwie dwa dni?
- W gospodzie dużo się rozmawia – znowu wzruszyła ramionami.
Geralt nie sądził, że kiedykolwiek babskie plotki okażą się przydatne. Tym razem jednak się takie okazały.
- Odwiedzę tę Abigail. Być może znajdą się u niej jakieś eliksiry użyteczne dla wiedźmina.
- Całkiem możliwe. Wpadłam do niej wczoraj, na chwilę. Półki z fiolkami piętrzą się aż do sufitu.
Piaszczysta ścieżka była dość kręta i wiodła przez rzadki, brzozowy zagajnik. Po prawej stronie, za zalesionym pagórkiem, majaczyły potężne mury miasta......
 
Weź w pierwszym poście daj linki do wszystkich postów z fragmentami, w kolejności chronologicznej, bo trochę leniem jestem :p

E: @solan7
Pięć długich lat Królestwa Północne leczyły rany po Wielkiej Wojnie. Tysiące istnień pochłonęła zaraza i głód. Ocalałe komanda elfów i krasnoludów zapadły głęboko w lasy i zbierały siły do ostatniego, rozpaczliwego zrywu. Dolinami płynęła krew, a życie było tańsze niż garść miedziaków. Na traktach i gościńcach, na polach dawnych bitew niepodzielnie rządziły potwory. Coraz częściej można było usłyszeć pytanie: Gdzie są wiedźmini?
Jakich pięć lat? Zakończenie wojny - 1268. Akcja gry - 1270. Tego się trzymajmy, inaczej w uniwersum zrobi się bajzel :p
 
Last edited:
@SMiki55, ale nie wiem jak wstawić link do konkretnego posta... poratujesz? :p
@Up, ojtam.... ;) @SMiki55, down, sory, musze to zmienić bo się zasugerowałem obrazkiem który wczoraj czy przedwczoraj ktoś wrzucił z chronologią i zapomniałem że mam w 2 miejscach o czasie akcji....

dobra, zmienie
 
Last edited:
@SMiki55, ale nie wiem jak wstawić link do konkretnego posta... poratujesz? :p

W prawym, górnym rogu każdego postu jest numerek. Klikasz na niego PPM, wybierasz "Kopiuj adres odnośnika" i gitara.

E:
1 maja roku 1273.
Cała fabuła dwójki do zmiany, Filippa została dawno spalona. Chodziło mi raczej o zmianę "pięciu lat" w "dwa lata" bądź "wiele długich miesięcy", a nie daty, kolidującej z AS-ową datą rozpoczęcia Polowań na czarownice.

@SMiki55, down, sory, musze to zmienić bo się zasugerowałem obrazkiem który wczoraj czy przedwczoraj ktoś wrzucił z chronologią i zapomniałem że mam w 2 miejscach o czasie akcji....

Spoko ;) Ten obrazek pewnie zrobili na podstawie Wiki. Podczas robienia porządków z chronologią, ktoś przesunął także daty z gry, co spowodowało mały bajzel.
 
Last edited:
Nooo, na to czekałem :). Klimat ciągle ten sam, tak samo wspaniały :D. Świetna robota.

Czyli jednak laboratorium, nie przeraza :p. Myślę, że to jest lepszy wybór.
 
Pierwszy rozdzialik przeczytany. Parę drobnych uwag:
  • Niech cel podróży Vesemira pozostanie tajemnicą. Fani prześcigali się w spekulacji po premierze gry, więc jeśli nowelizacja dojdzie do skutku, niech czytelnicy zastanawiają się również ;)
  • Buina nie jest dopływem Pontaru. Mapa Orteliusa nie uwzględniała informacji z genealogii, a one dość jednoznadznie sugerują, iż uchodzi ona do morza na północy Redanii (jest południową granicą Jamurlaku). Możesz wymyślić własną rzekę, albo skorzystać z opisu trasy z "Krwi elfów".
  • Miałem jeszcze parę uwag, ale najpierw czytnę rozdział drugi :)

E: @solan7
"Miecze również leżały tam, gdzie je położył, owinięte w skórę i obwiązane dwoma pasami."
:question:
 
Last edited:
Top Bottom