Psy Ogrodnika - oficjalna forumowa proza

+
Cóż, z uwagi na to, że dopadły mnie rozmaite zawirowania zwane zwykle nieco wulgarnie

życiem

dopiero teraz zaznajomiłem się z całością tekstu (bo fragmenty - nieliczne bo nieliczne, ale jednak - znałem wcześniej via Steam).
Oczywiście, proces czytania poprzedziło staranne przygotowanie: muzyka, kobiety, wytrawne napoje, widok na zachodzące słońce etc.

Oczywiście, całość (tekstu, nie przygotowań) bardzo strawna. Teraz tylko pisz dalej i nie czaj z wrzucaniem kolejnych części na forum jak REDzi z gameplayem W3.

E: Oczywiście, pisząc posta na szybko musiałem palnąć stylistyczną głupotę. Oczywista oczywistość.
 
Last edited:
Wszyscy muszą zostać zbanowani.

O tym wie każde dziecko, każda gospodyni domowa, każdy starzec.
O tym wiedzą Jarko i patronujący mu bogowie Derp.
Wiedzą, że jedni wezmą na klatę ban-hammera z powodu słusznego nawarstwienia się warnów, inni dlatego, bo mają więcej punktów reputacji od admina. Wiedzą, że to jedyna nutka sprawiedliwości wspólna dla wszystkich userów.
Wiedzą, że jedni zostaną zbanowani sztyletem i trucizną, a inni będą prosić się o to sami.

Psy Ogrodnika: Preludium, Vol. 2 - 01.06.14, dziatki.

MEATIER.
BLOODIER.
SEXIER (i nie tylko dlatego, że w jednej scenie Und zdmuchuje z oka niesforny lok).
LONGER (2x, 'cause c'mon now).
DIRTIER.
EVEN MORE BADASS.
AND YET JUST AS !@#$%^& RETARDED.

ALL-MEN-MUST-BE-BANNED.
*BUM DUM BUM DUM BUM BUM DUM*
 
Znalazła go o świcie, przyszpilonego do drzewa.
Potrzebowała zaledwie pobieżnej lustracji, by stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że dłonie zamarłe na zdobieniu cisowej lancy sterczącej z jego trzewi najzwyczajniej w świecie nie mogły należeć do osobnika, którego szukała.
Drugi leżał zaplątany w pobliskie konary niczym niedbale ciśnięta maskotka z paprochami wywalonymi na zewnątrz.
W liściach szumiała marcowa mżawka.
Posłuchała przez chwilę, by w końcu sięgnąć za pazuchę w poszukiwaniu fajki i pudełka zapałek.
Okruchy ognia buchnęły jej przed oczyma.
Mogła tylko parsknąć na widok tlącego się cybucha. Sama nie wiedziała, kiedy i jak nauczyła się palić w ten sposób. Otrzepała dłonie, pławiąc się w promieniach słonecznych. Smugi światła prześwitywały przez zroszone gałęzie, odbijały się w kroplach wody i tańczyły na jej odsłoniętych ramionach.
Jutrzenka zadomowiła się tutaj na dobre.
Najwyższa pora, by wrócić na ścieżkę.

Czuła cel swojej tułaczki w powietrzu, słyszała, jak szepcze o nim wiatr, śpiewają drzewa, cykają owady, a zwierzęta wstrzymują przez niego oddech w pełnym napięcia oczekiwaniu.
A potem potknęła się o jego piszczel zaraz po wyjściu na leśną drogę, niemal kwadrans później.
Poza, w jakiej go znalazła wydawała się wyjątkowo nie na miejscu mierzona nawet przez rumuńską dezynwolturę.
Jakże to ludzkie. Chrapać w najlepsze, kiedy świat pożerają płomienie.
Kiedy świat potrzebuje oczyszczającego deszczu hurf-durfności jak nigdy przedtem.
Wiesz, chłopcze?
Odbierasz mowę.
W jednej chwili zdajesz się drzemać jak suseł, wolny od wszelkich kłopotów tego świata, by po chwili sprawiać wrażenie torturowanego koszmarami; twoim obliczem wstrząsają paroksyzmy i głośne chrapanie. Do twarzy ci z brakiem konsekwencji. Może śnisz o kadetach, których strofuje właśnie Zi3lona? Te prawiczki nie wiedzą jeszcze, że za kilka dni wojskowa karkówka zacznie smakować zupełnie inaczej. Jesteś bezładnym chaosem. Pozbawionym litości dla swojego krążenia bałaganem niezgrabnie wystającym z bagażnika tico.
Hm. Ciekawe.
Ciekawe, jakie to uczucie, gdy przenajświętszy rumuński asfalt kłuje cię w rzyć.
Spoczywasz na nim, pogrążony w ambiwalentnym śnie. Teraz targają tobą niepokoje i wątpliwości. Być może nawet wyrzuty sumienia. Nic dziwnego, przecież usta pieką cię od ilości pytań. A co, jeśli zrobiłbym to. A co, jeśli postąpiłbym tak, a nie inaczej. Pokazał kręgosłup moralny. Postawił się. Widzisz, nigdy nie było mi dane czuć. Nie wiem, jak to jest zmagać się z gwałtownością i namiętnościami. Bo i skąd miałabym wiedzieć.
Myślę w zbyt odległych kategoriach.
Nie wiem. Zawsze tak było. Chyba. Kiedyś. Może. Wstań więc.
Wstańże.
No, dalej. Wstawaj. Chcę usłyszeć, jak wyglądały twoje dni, zanim zostałeś wciągnięty w to całe wariactwo. Chcę usłyszeć o twojej rytualnej wręcz repetycji porannych ceremoniałów. O komfortowej rutynie. Rozpierającym cię poczuciu bezpieczeństwa związanym z normalnością, jakie wykwitało w tobie każdego ranka. Wszak co innego może odczuwać młody mężczyna, który dzień po dniu zmaga się z uwolnieniem spod jarzma tej samej poduszki, a jego dłoń z identycznym impetem i dramatycznym klapnięciem ląduje na rozbrzmiewającym alarmem smartfonie? W geście, który być może ma w sobie rozczarowanie samym sobą, znużenie, irytację?
Bo przecież nie tak miało być.
Esej wlatujący zamaszyście na biurko profesora, sample code na skrzynce mailowej, wiktuały w koszyku zakupowym, margaryna lądujące na taśmie, pik-pik, dziękuję, zapraszamy ponownie? Szukasz wspólnego mianownika pytając o bilet studencki. Rutyna sprawia, że stajemy się kruchymi istotami. Tracimy czujność. Wiarę w to, że najlepsze wciąż się nie wydarzyło. Wiarę w to, że w przyszłości nadal czają się szanse i perspektywy. Zaczynamy się starzeć, a później…
A później.
Tracicie, tak należy to ująć. Zaczynam już nawet myśleć tak jak wy.
Może powinnam? Przecież nawet nasze dusze nie są wolne od oznak starości.
Przemierzyłam wiele metropolii i skrupulatnie ukrytych miejsc. Widziałam zwierzęta podchodzące pod ludzkie siedziby. Mężczyznę, którego ciało pochłonęła mapa tatuaży. Kobietę, która przekładała towarzystwo zwykłych marchwi nad towarzystwo marchewek Chantenay z Almy. Wszyscy oni byli jednak osobliwościami pośledniego sortu. Takimi, które wygrzebać możesz ze sterty produktów objętych dyskontowymi cenami.
Bo potem, dostałam gorący towar spod lady.
Bo potem, odnalazłem ciebie.
Milczysz. Toniesz w spamie, ale milczysz, tylko te twoje kaprawe oczka szepczą “nie; za żadne skarby świata”. A teraz, co zgubi mnie najbardziej?
Hej. Przecież wiesz.
Chcę posłuchać. Mamy tyle do zrobienia, ale i tak chcę posłuchać.
Wstawaj, do diaska. Świat może i jeszcze się nie skończył, ale na horyzoncie już widać dziwne rzeczy.
Wstawaj!
Siedziałam na Żelkowym Siedzisku, imprezowałam z Charmingiem Potato, leżałam skacowana na Dachu Świata, czołgałam się na łokciach po leśnym runie otoczona przez królestwo drobnych ssaków, nurkowałam w zbiorniku w przetwórni jogurtów. I wtedy dotarło do mnie, którą cegiełką w planach moich pobratymców jestem.
Jak myślisz, czy bogowie śnią o przenicowym fraktalu?
Jak myślisz, o czym marzy ich potomstwo mieszanej krwi?
Bo i owszem, nam także wolno żywić sny, wiedziałeś o tym?
Ujrzałam w wizji chłopca, który nie zdołał zdusić w sobie neurologicznego przymusu spamowania. Mogłam tylko patrzeć bezradnie, jak popełnia takie same występki. Jak nie uczy się na własnych błędach. Jak inkasuje kolejne warny od Strażników Czerwonej Twierdzy.
I wtedy postanowiłam, że tak po prostu być nie może. Wtedy stwierdziłam, że to sie po prostu nie godzi.
Wtedy postanowiłem to zmienić.
Bo przecież muszę. Przysługuję mi niezbywalne prawo, ale i tak liczy się tu i teraz; jest tylko i wyłącznie kawałek ciasta, które jest kłamstwem. A teraz pozwól, że z ceremonialną wręcz troskliwością spełnię jedno ze swoich marzeń.
Pozwól, że dam upust temu, co usiłuję zagłuszyć w sobie od tak dawna.
Pozwól, że usiądę ci na twarzy.


Psy Ogrodnika: Preludium, Vol. 2.1


Piasek.
Piasek tętniał i przewalał się między jego chłopięcymi palcami.
Wdech, wydech. Gula w gardle. Skurcz tutaj, podrażnienie tam. Pulsujące bólem skronie i dokuczliwie podrażniona pachwina.
I ja.
Kłębek bólu i splątanych myśli w ciele spamera.
Wdech, wydech.
Rozbudził się gwałtownie i natychmiast przewrócił na plecy.
Jego dłonie odruchowo powędrowały do powiek podrażnionych ziarenkami piasku.
Wdech, wydech.
Wydma rozstąpiła się i rozsunęła na boki, gdy tylko poddźwignął się i niepewnie ruszył przed siebie plażą.
Wdech.
Draństwo skrzypiało pod podeszwami w życzliwej harmonii z bryzą morską ożywczo pieszczącą uszy, gdy spienione fale rozbijały się o brzeg, niemal podmywając stopy. Gdzieś wysoko na niebie nadmorski akompaniament komplementowało skrzypienie mew.
To mogła być równie dobrze Łeba, jak i gdyńskie Orłowo.
Horyzont zaczął blednąć na jego widok zupełnie jakby w mechanizmie obronnym.
Plaża miała osobowość. Plaża nie była mu przyjazna.
Nie chodziło nawet o zbielałą czaszkę konika Pony, na którą nieopatrznie nastąpił, ani nawet reklamówkę Kaufrealmu, którą wwiało mu w twarz.
Przecież wystarczyło przystanąć i wsłuchać się dobrze. Podnieść głowę i popatrzeć.
Gdy na twoją głowę z zawrotną prędkością spada pikujący jastrząb, niemal rozmazując się w oczach, to zazwyczaj nie pozostawia to obojętnym, a najczęściej robi spore wrażenie. Jarko nie był chwalebnym wyjątkiem od tej reguły, o czym niezawodnie świadczył jego wyraz twarzy.
Mógł tylko zamknąć oczy i oczekiwać tego, co nieunknione.
No, gwoli ścisłości mógł także wykręcić się w piruecie, zmieść spod stóp pękniętą muszlę, wykręcić tyłkiem półwoltę i przeprowadzić błyskawiczną dekapitację.
Po cóż jednak.
Piaskowa czapa eksplodowała przed nim z gracją złoża gazu łupkowego.
Adiutant zmarszczył brwi i nieufnie otworzył lewe oko.
Dynastia znanych mu już świetnie flamingów runęła gderliwie w Jarkowe objęcia i wypełniła jego rozmywające się w przerażeniu źrenice różową patyną, by w mig rozsypać się w czarodziejski pyłek.
Pyłek, z którego wynurzyła się kobieta.
Wydech.
Była smukła i wysoka.
Wyglądała tak, jakby ktoś zmiksował w kotle szlachetne słowiańskie rysy z egzotycznym temperamentem i pociągnął je nutką nonszalancji.
Po to, by szybko wsadzić wszystko w bananowy komplet bikini i opatulić ezoteryczną aura.
- Ha - rozjaśnił się natychmiast Fetta. - Wiedziałem, że proroctwo Ketha było do bani, ani słowa o spotkaniu z gorącą dzierlatką!
Wysoko urodzona plażowiczka zatrzymała się, skrzyżowała ręce i zmierzyła go uważnym spojrzeniem.
- Czy to naprawdę język, którym zwykłeś zwracać się do damy? Zwłaszcza takiej, która jest więcej, niż śmiertelniczką?
- Hę?
- Nieważne.
- Nie jesteśmy we wspomnieniu Narsa, prawda? - stropił się, opuszczając wzrok.
Przestąpiła z nogi na nogę i oparła podbródek na splecionych dłoniach.
- Widzisz gdzieś tutaj ścianę kursywy?
- Uch?
- Wybacz, nadal zdarza mi się zapomnieć, że nie wszyscy mają w zanadrzu Oko-widzące-przez-czwartą-ścianę.
- Ech?
- Nieważne.
Jarko doskonale wiedział - i wnet przypomniał sobie - które bliskie mu istoty cieszą się biegłością w takiej zdolności, nie mówiąc o powinowactwie z nieśmiertelnymi.
- Jesteś… należysz do starszyzny Redów?
- Naaah - wzruszyła ramionami. - Ptasie trelele może i mają podobną manierę brzmienia w miejscach, z których pochodzimy, ale zarazem nie mogłyby chyba różnić się bardziej. Jesteśmy z tej samej spirali miejsc, ale z niezwykle odległych krain. Musisz mieć wiele pytań, chłopcze.
- Czy to oznacza, że Redzi są bogami? Albo chociaż półbogami? A może są chociaż spokrewnieni z wyrocznią z Delf?
- Jeszcze się okaże, czym są. Przekonamy się, gdy tylko na Metancritic wpłyną pierwsze recenzje Wieśka 3. Grałabym już - rozmarzyła się. - “11/10, would bang”, tyle zdążę napisać.
- Erm, huh?
- Mniejsza. Należę do kapituły pół-bogów Derp. A ty wyglądasz jak niedbale zrolowane burrito rozpaczy, chłopcze. A może powinnam rzec, nasz czempionie. Czempionie, na którego facjacie grzeję właśnie tyłek właśnie w rzeczywistości. Czempionie, którego zaprosiłem na plażing-smażing w moim umyśle. Czempionie, który przełożył okazję do schowania się w bagażniku tico nad szansę na oswobodzenia towarzyszy.
- Pochwycili ich. Wszystko wydarzyło się tak szybko, Nars zdzielił mnie kopniakiem i wepchnął do bagażnika przez tapicerkę. Ledwo zdążyłem się ukryć.
- No i?
- Zostałem sam. Porzucony przez kompanów. Nie wiem, co dalej.
- Nigdy nie zostajemy zupełnie sami - rozpromieniła się. - Według badań rumuńskich naukowców, nie zdajemy sobie nawet sprawy, że w dowolnej chwili do twarzy jednej osoby przylega średnio pięć tyłków duchów, które próbują pokazać, jaki mają stosunek do żywota śmiertelnych. To słodka zemsta za to, że żywi się martwią.
- Tyłki duchów to żadna kompania - jego wyraz twarzy niezbicie dowodził, że półbogini pogarsza tylko sytuację. - Życzyłbym sobie kogoś bardziej namacalnego!
- Zatem masz chociaż mnie - nie ustępowała, zbliżając się do niego ponętnie. - Moich braci i siostry. Tytani Derp to bóstwa całkiem-dość-w-dechę, nie zostawiające swoich wybrańców i piewców na pastwę kapryśnego losu czy wichrów przeznaczenia, ‘miast tego rozwijając nad nimi całun troskliwej opieki.
- Jesteście tylko potłuczonym panteonem prawilnych ciot - wzdrygnął się z powodu jej bliskości. - Marzę o prawdziwych przyjaciołach, którzy tolerują moje spamerskie inklinacje ze zwyczajną ludzką cierpliwością!
- Och, znam doskonałe remedium na twoje zszargane chłopięce nerwy - ujęła delikatnie jego podbródek i uniosła go lekko. - Wiele sposób na to, byś choć na chwilę zapomniał. Służysz nam wiernie, z elegancją worka rzepaków rozpalając kolejne płomienie hurf-durfności w sercach ludzi. Możesz zrobić ze mną cokolwiek zechcesz. Stanę się instrumentem twojej woli i powierniczką twych pragnień. Wystarczy jedno słowo, rychło udowodnię ci mistrzostwo w licznych dziedzinach. Mogę spełnić wiele twoich snów i marzeń na jeden raziczek. Zastanów się dobrze.
Zastanowił się, a potem otworzył usta.

[1/2]
 
Ściągnęli im z głów worki dopiero w sercu obozowiska.
Rozpaczliwy kłus przez zarośla trwał ładne parę godzin, a poprzedzający go półdniowa posiadówka również dała im kość; kawaleria uznała za słuszne schować się na moczarach i przez kolejne pół doby przeprowadzać rekonesans pobliskich krzaczorów, zamieniając ich niewolę w prawdziwą katorgę. Nars zachował jako taką przytomność przez cały czas jej trwania.
Ktoś przeciął mu więzy i pchnął go na ziemię.
Porucznik zaklął i wstał powoli, przeciągając się tak, że aż zatrzeszczały stawy. Kątem oka złowił odprowadzaną gdzieś parkę jeleni; samica puściła do niego oko, gdy jej partner ograniczył się do grzecznego, pożegnalnego targnięcia głową.
Stał na spopielałym płaskowyżu, który zdawał uginąć pod ciężarem chałturniczych fortyfikacji.
Rozciągające się pod nim połacie ziemi mieniły się płachtami dziesiątek - a może i setek - pawilonów wojskowych, które najwyraźniej pociągnieto wszystkimi barwami tęczy, przy okazji wpadając na trop nowiutkich pstrokatych kolorów. Eskortujący zwierzęta lami samurajowie po chwili wrośli w gwarny koloryt hałastry. Gdzie by nie spojrzeć biesiadowała najdziwniejsza i prawdopodobnie najbardziej niekoherentna zbieranina żołdaków, jaką widzieli na oczy.
Widzieli, ponieważ uwolniony spod jarzma sakwy Jimp zdążył dać upust swojemu zdumieniu, a jego wargi skomponowały przeciągły gwizd.
Nars miał ochotę wyrwać się z okowów moralnego niepokoju i biurowego stresu.
Wyrazić obawy i wątpliwości, które rozrywały mu czaszkę przez ostatnie kilkanaście godzin. Wyrazić, jak bardzo ma nadzieję, że Jarkowi nic nie jest. Dać cynk, że tamta niegodziwa dzierlatka jest zainteresowana tylko pieniędzmi zdeponowanymi na szwajcarskim koncie Jimpa, nim będzie za późno. Chciał także przypomnieć o tym, że misja trwa i pod żadnym pozorem nie mogą zejść z obranej ścieżki.
Przypomnieć, że nie wrócił do życia i czynnej służby po to, by zostać wymiętolonym przez kosmatą drużynę leniwców.
I powiedzieć, jak bardzo czuje się teraz jedynym porucznikiem na świecie.
Jak bardzo nie wie, co dalej, ale i tak pozostaje twardy i dziarski.
Niewzruszony, indyferentny.
Niezachwiany, nieugięty, niezłomny.
Nim jednak dane mu było powitać blady poranek słodko-gorzką tyradą, za ich plecami rozległo się słynne chrząknięcie no-ja-bardzo-przepraszam-ale-jednak-niewróżące nic dobrego.
- Panowie życzą sobie wypłukać buziaczki?
Pedantyczny alt należał do filigranowej driady wciśniętej w bluzę z kapturem i legginsy.
Skóra o zabarwieniu oleju lnianego, oczy niczym warstewka rozpuszczonego w wodzie tuszu i spiczaste uszy wydawały się wręcz dostrojone do wysoko upiętego koka bordowych włosów.
Była jak zamazany nadjeziorny krajobraz.
Jej obecność wydawała się jakby zupełnie naturalna i oczekiwana, a wrażenie niezwykłości tej chwili rozmyło się momentalnie wraz z okrzykiem przypominającym ryk godowy lewiatana, który wyrwał się ze ściśniętego żołądka Jimpa.
Nars nie przerwał kontaktu wzrokowego ani na sekundę: zważył i nieufnie obejrzał podaną mu manierkę, odkorkował ją, ostrożnie pociągnął łyki, przetarł usta nadgarstkiem i przekazał rację wody podopiecznemu.
Jeśli driada poczuła się urażona tym środkiem ostrożności, to nie dała tego po sobie poznać, była bowiem zbyt zajęta oględzinami poszarpanego odzienia żołdaków, które podsumowała pełnym uznania dygnięciem.
- Widzę, że potrafią panowie dotrzymać wierności etykiecie. Nie zapomnieliście garniaków, mimo iż sprokurowaliśmy wasze porwanie! Swoją drogą, proszę o wybaczenie niedogodności, zleciliśmy to niełatwe zadanie nowej niesprawdzonej ekipie, kolejnym razem uprowadzą was profesjonaliści, słowo.
Faktycznie, chłopaki założyli na siebie schludne garnitury na modłę agentów CIA, które starannie ukrywali pod pancerzami.
Przynajmniej do chwili, gdy zostali rozbrojeni przez leniwce.
- Zdajesz sobie sprawę, że nawet w nadszarpniętych surdutach możemy wyrżnąć sobie drogę przez twoich kolegów i przerzedzić wasze szeregi? - porucznik pozwolił sobie na cień uśmiechu. - Nie wiem, komu służysz, ale ktokolwiek to jest, nie zachęca do przełożenia rozsądku nad hołdowanie prawom i obowiązkom gościa.
- Zdaję sobie sprawę, że jesteście na to zbyt roztropni i rozważni.
- Komu zawdz…
- Proszę o wszczepienie się paznokciami w swoje nieskończone pokłady cierpliwości jeszcze przez chwilę - dygnąła niedbale pani oficjel, wślepiając się w wężyk wody leniwie spływający po krtani Jimpa. - Jako notariusz i szambelan, nie-pytajcie-okejka-chłopaki, Jego Miłości Justyniana XIII Bejbera pragnę powitać naszych czcigodnych gości na Przystani Zemsty. Nasz miłościwy władca oczekuje przybycia panów, takoż zaprowadzę was teraz do niego, by popiół obiekcji został rozgoniony na wszystkie strony przez wiatr.

Deptak łączący skalne wysepki skrzypiał pod ich butami.
Najpierw były nieprzyjazne spojrzenia, niespokojne gesty, a potem pohukiwanie i gardłowe przekleństwa.
I orzechowy Kat-Kit, który zaśpiewał w powietrzu, przelatując nad ich głowami.
Trzymali dumnie podniesione głowy przez całą wędrówkę.
Ich droga wiodła kolejno przez uprawę rzodkiewek, której doglądała grupa rozwrzeszczanych niziołków-nudystów, oślą łączkę wypełnioną przez ćwiczące musztrę minotaury, a nawet dygoczącą od podskoków strefę jogi, na której terenie wygibasy pod dyktando instruktora wykonywała grupa niezbyt kumato wyglądających jaszczuroludzi. Nars skrzywił się na widok beatboxu emanującego death-dubstepową energią.
No bo w końcu co, kurcze blade.
Zatrzymali się, pozwalając na przejazd objuczonemu pękatymi sakwami mamutowi.
Rezolutny jegomość w żupanie, który gotował w pobliskim kotle kapustę potęgował tylko wrażenie o eklektyczności zbieraniny - obóz zdawał się pachnieć nawet kartami prozy Sękewicza.
Impreza była, jakby to schludnie ująć, grubaśna.
Nie dane im było jednak zapomnieć choćby na chwilę, że są na terytorium wroga, co do tego nie było dwóch zdań.
Ale i tak było wesoło.
W końcu dotarli do celu, stając pod dziwacznym konglomeratem przywodzącym na myśl domek działkowy skrzyżowany z bielutką jurtą.
Wysłannicy Czerwonej Twierdzy nie próbowali nawet udawać zaskoczonych faktem, że w dmuchanym różowym basenie u progu królewskiego gniazdka pluskały się trzy syreny - opalony rudzielec z piegami, smukła blondynka i pulchniutka brunetka.
- No i co to za wspólne płukanko? - Jego Niedźwiedziowatość raz jeszcze dał wyraz swojej nieuleczalnej bezpośredniości.
- Odpowiedź może być tylko jedna - wymruczał porucznik, ostentacyjnie masując kark. - Podpowiem, że zaczyna się od “misiu”.
- Och, dzielni wojowie - opalona syrena uśmiechnęła się lubieżnie na widok Jimpa, gdy dwie inny zaczęły piszczeć i podtapiać się wzajemnie z donośnym bulgotem, gdy tylko w ich pole widzenia wkroczył porucznik. - Pieśni o waszych śmiałych czynach dotarły nawet do Rowu Mariańskiego. Pamiętam dzień, w którym do naszego podwodnego miasta dotarła karawana z Bałtyku, do której przyczepił się ten przystojny tryton Jaca, co to brząkał sobie na lutni. Po raz pierwszy usłyszałam wówczas pieśń o Jimpie-Misiaczku, który poskromił chutliwe skłonności i ocalił licealną młodzież przed arcy-sukkubicą. Ja bym się jednak chciała tak w imieniu koleżanek dopytać, czy to prawda, że najpierw ją…
- ALRIGHT, ALRIGHT, ALRIGHT, GURLZ.
Obyło się bez fajerwerek, ale faktycznie było wesoło.
Justyś Bejber wyszedł im naprzeciw, wyplątując się z zawojów królewskiego namiotu.
Najpierw zobaczyli roziskrzony tors. Gdy jednak przyjrzeli się bliżej, z ulgą odkryli, że to tylko roznegliżowana chłopięca klata smagająca gałki oczne aż nadto wyraźnym odblaskiem keratyny.
- No i proszę, proszę, legendarny porucznik Nars Ereg, cały i żywy - powitał ich bardzo przytomnie, kręcąc kościstym tyłkiem. - Rzecz jasna doczłapał się tutaj także jego przydupas, Jimp. Witajcie w moim obozie. Jestem Justynian XIII Bejber, ale przyznam, że trochę ze mnie Justyś. Heh.
Gwiazdor w żadnej mierze nie okazał się być rozczarowankiem. Wszak jak z oczekiwaniami rozminąć mógł się osobnik, który był włosami usztywnionymi żelatyną, oczyma zasłoniętymi przyciemnanymi szkiełkami, gładko ogolonym licem oraz nisko opuszczonym dresem zwieńczonym wypolerowanymi vanso-lakierkami?
- Och, bejbe, bejbe. No i jak tam, biedaki-cebulaki? Jak się miewacie, wy moje łamliwe wafle z nadzieniem kakaowym?
Temperatura irytacji Jego Niedźwiedziowatości osiągnęła stan wrzenia
- Oho. To jakiś ponury żart? Rączki na kark, za moment zaaresztujemy was wszystkich za obrazę majestatu prawa. Co tu się, u licha, wyprawia? Pozwolonko na wyprawianie masowej imprezy jest? Nie! Ha! Zaraz rozgonimy tę swołocz! Inspektor Jimp i porucznik Nars, wydział wewnętrzny Czerwonej Twierdzy!
- Oni to wiedzą, kocie - Nars był zajęty swoim karkiem tak bardzo, że nie zdołał nawet odgadnąć, jak blisko mrocznego sekretu Jimpa właśnie się znalazł.
- Oho, a co to? - Justynian XIII podszedł do Niesłusznie Zwanego Grzesiem i dźgnął go w podbródek. - Powinieneś zwracać się do swojego prawowitego władcy nieco inaczej, nie sądzisz, ancymonie? Przyjechali sobie na wczasy z warszawskiego skanseniku i co, wydaje wam się, że zawojujecie cały świat? Mieliśmy tutaj takiego jednego, który lubił fikać koziołki. W końcu zjedliśmy mu rzepkę i już nie fika!
- Stokrotne dzięki za przeniesienie ostatnich godzin naszego życia do krainy najczystszej abstrakcji - ruszył w sukurs porucznik, ściskając przedramię towarzysza. - Swojego czasu przyjąłem bez zdziwienia ksenomorfa w monoklu i surducie tańczącego z Cylonką walca wiedeńskiego, ale to, co spotkało nas wczoraj było jednak zupełną nowością. Czym zasłużyliśmy sobie na ten bezdyskusyjny… zaszczyt?
- Och, czy to nie oczywiste?
Nars przewertował myśli w starannym rozrachunku.
- Nie. Prawdę powiedziawszy, stanowi to dla mnie gargantuiczną - kocham używać tego słowa w zdaniu - oraz nieodgadnioną zagadkę.
- Stań na tym pagórku, poruczniku Ereg, a potem powiedz mi, co widzą twoje gałki oczne Strażnika Czerwonej Twierdzy.
Młody dowódca przeszedł kilka kroków, spiorunował wzrokiem łypiącego na niego Jimpa, wspiął sie na niewielkie wzniesienie i przyłożył do oka podaną przez Justysia lunetę.
Zamazane szkło zyskało na ostrości po kilku sekundach. Wyregulował obraz, a potem westchnął zmieszany.
Szkiełko bardzo usilnie próbowało go przekonać, że oto patrzy na dwa bardzo zajęte sobą nieumarłe jednorożce.
- A więc, jaki jest werdykt? Co tam dostrzegłeś?
- Er, um, takie tam.
- Ano, moja bejberowatość również poczuła się zgorszona widząc obozy, które wyrosły nieopodal niczym grzyby na deszczu.
Nars zaklął cicho i natychmiast przesunął wizjer w odpowiednie miejsce.
Surowe i posępne, typowo wręcz militarne obozowisko Głogu zajmowało miejsce po przeciwległej stronie pobliskich wzgórz, gdy gdzieś przy zachodnim krańcu puszczy powiewały chorągwie z różowymi trupimi główkami zdobiące i wyróżniające namioty Tajemnego Bractwa. Gdzieś pomiędzy dwoma obozami jaśniała przyczepa campingowa Pogan, którzy najwyraźniej biwakowali w najlepsze, obracając nad paleniskiem serdelki.
Niedzielny grill jest tylko jeden, ptysie.
- Jak tuszę - Ereg oderwał od źrenicy luntetę, wzdychając - będziesz teraz łaskaw zdradzić nam, co się tutaj najlepszego wyprawia.
- Hę? Że niby nie wiecie? Co to za słabiutki fortel? Spodziewałem się po was więcej!
- Przyjmijmy, że nie mamy zielonego pojęcia i chcemy poznać twoją wersję.
Złożył urządzenie jednym płynnym ruchem i dziarsko zsunął sie po skarpie.
- Noż kurczę blaszka - Justyś zbył go machnięciem dłoni. - Majeranek napisała dobę temu na waszym forum - przynajmniej póki działało…
- Ejże, nowy silnik jest cacy!
- … że jest w posiadaniu pendrive’a, przy pomocy którego zmieni losy świata. W związku z tym zaprasza wszystkich pretendentów do wykolejenia współczesnej historii, by spróbowali jej go odebrać aktem śmiałości i brawury. Choć jakiś Vatt szybko przeniósł temat do odpowiedniego dziełu (“Czy to, do diaska, jest miejsce na newsy i aktualności?”), media niezawodnie podchwyciły ten wątek, uznając to za całkiem duperaśne zaproszenie do LARP-u, przez co światowe mocarstwa zignorowały te rewelacje i tym samym zleciało się nam maniackie plemię, tfu tfu. Mamy też wymiataczy udający maniaków, którzy wiedzą, że w tej grze albo się wygrywa albo ginie. Bo i powiedzcie mi w moje świetliste lico, no jest jakiś środkowy punkt czy niet?
- Widzę, że wiele nas ominęło.
- Głóg, Tajemne Bractwo, pogańskie ścierwo, wszyscy są tacy sami - wycedził gwiazdor, słuchając tylko na poły i przyodziewając iście marsową minę. - Wszyscy chcą położyć łapska na kawałku tortu. Tortu, który należy się tylko i wyłącznie mi! Pendrive należy do mnie, ponieważ jestem w pokrewnej linii jego producenta. Włodarze Czerwonej Twierdzy nie mają do niego żadnego prawa. Stefania także zostaje daleko za mną, jako że zdobyła go przy pomocy prawa podstępu i podboju. To ja jestem prawowitym właścicielem tego kawałka plastiku i odzyskam co moje, a użyję do tego waszej braterskiej więzi! Och, bejbe, bejbe!
Nars i Jimp spojrzeli po sobie, wzdychając ciężko i zarazem niezwykle fachowo.
- Jak więc rozumiem - podjął porucznik - gdy tylko twoje radary zarejestrowały, że rozbiliśmy się nieopodal, postanowiłaś podbić nasze serca ekstrakcją, by w zamian oddelegować świeżo pozyskanych żołdaków do wykonania czarnej roboty i zdobycia dysku w twoim imieniu?
- Jak już zdążyliście zauważyć, należy do mnie cały świat! Jestem władcą wielu serc, także tych należących do tybetańskiego szogunatu. Zdołałem zjednoczyć pod jednym sztandarem wszystkie klany uroczych kudłatych zwierzątek, które mogliście dopiero co poznać - jeszcze nikomu nie udała się ta sztuka!
Oczy Jimpa rozbłysły szczyptą zdrowego sceptycyzmu.
- Nie może to być.
- A właśnie, że może.
- Szogunat ma to do siebie, że występuje tylko i wyłącznie w Japonii. Poza Japonią to już nie szogunat. Poza tym, leniwców nie ma w Tybecie, zarozumiały jamochłonie.
Nars już wypełniał w imieniu Jimpa płótno wyobraźni szkicem przyciemnianych, zdolnych do artykułowanej mowy okularów, które czadowo opadały na jego oczy, nucąc świergotliwie “handluj z tym”, gdy ni stąd, nie zowąd jego wizja została do cna wytarta z impetem zacinającej się w gramofonie płyty.
- Ale lamy owszem, lamo cukrowana. Chyba nie myślałeś, że jakieś tam leniwce grają tutaj pierwszy beat, źą?
- Skończyli już? - Nars stłumił ziewnięcie. - Jeśli nie, to powoli kończcie, hę?
- Co to w ogóle za brak szacunku, Polaczki? Co to za brak poważnego traktowania mnie? Powinniście dziękować mi na kolanach za to, że to moje honorowe futrzaki znalazły was pierwsze, zapewne ratując przed prawdawnym złem pełzającym gdzieś w rumuńskich gąszczach. Cóż za barbarzyński kraj! Gdy już zostanę prawdziwym królowcem, zamierzam...
- Kochanie, ubierz koszulkę! - serdeczny kobiecy głos rozbrzmiał nagle gdzieś za ich plecami i zawibrował w powietrzu. - Nie przystoi paradować z odsłoniętym pępuszkiem, gdy przyjmujesz gości!
Nadobna, skromnie wyglądająca dama wyrosła nagle obok niech bezszelestnie, rozświetlając siny poranek ujmującym uśmiechem. 45 lat na karku co najmniej, ani chybi.
- Matka, co ty, u licha, wyprawiasz? - Bejbera zalała nagła bladość. - Przecież prosiłem!
- Martwiłam się, że nie poczęstowałeś niczym swoich uroczych i sympatycznych kolegów, którzy zapewne są strudzeni wielogodzinną, zesłaną przez ciebie niewolą!
- Tak jest - ożywił się natychmiast Jimp. - Chętnie bym coś przekąsił, pani dobrodziejko.
- Kłaniamy się pani do stóp - Nars ukłonił się dystyngowanie. - Mówię “brawo” pani kordialności, jak i palącej się w pani dłoniach sztuce kulinarnej, której musi być pani wizjonerką.
- Och, proszę, ależ dobrze wychowani chłopcy - uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Patrzeć na takich to przyjemność! Synku, czy ty też masz ochotę na karmelowy przysmak?
- Nie teraz, mamo; nie widzisz, że planuję, jak podbić świat?
- Och, robisz to od przedwczoraj, twój organizm potrzebuje odrobiny posilenia!
- Mamo, daj mi spokój !@#$% Jak ktokolwiek ma traktować mnie poważnie, skoro zwracasz się do mnie w ten sposób? !@#$% ^&*()!
Instynkt rodzicielski podyktował Narsowi i Jimpowi zasłonić uszy adiutanta. Wnet posmutnieli jednak, przypominając sobie, że zostawili go w tyle, a ich dłonie bezszelestnie przecięły tylko powietrze.
- Dobrze, kochanie - ujmujące ciepło nie opuściło oblicza pani Bejber. - Jak sobie życzysz, mój pluszowy misiaczku! Wrócę teraz do namiotu i przyszykuje naleśniczki dla twoich milusińskich!
Oddaliła się z wdziękiem, lekko kołysząc biodrami.
Nars poczuł, jak ciężar emocjonalny ostatnich wydarzeń zbiera swoje żniwo w postaci rozgorączkowanego impulsu.
- Prawdziwy mężczyzna winien okazywać swojej pani matce należyty szacunek.
- Gdyby to, co właśnie powiedziałeś było ziemniakiem - mruknął Jimp - byłby to bardzo uroczy i szykowny ziemniak.
- Najbardziej smakowite zdanie, jakie udało mi się ostatnio usłyszeć - pochwalił go skwapliwie przełożony. - Trudnimy się robotą dla urodzonych dżentelmenów. Nie zrobisz z nas swoich pachołków.
- Nie zrobisz - zawtórował mu podwładny. - Czujemy się zobligowani grzecznie odmówić.
- Och, to wasza ostateczna odpowiedź?
- Jedyna odpowiedź.
- Wobec tego - powiódł po nim wzrokiem zdołowanej wiewiórki - czeka was śmierć przez bongo-bongo.
- Szefie, to nie do końca styka z kodeksem - mruknęła driada-szambelan. - Zgodnie z lokalną tradycją, nawet złoczyńcom przysługuje prawo gościa sięgające możliwości pokojowego opuszczenia wrogich sideł po pomyślnym przejściu próby.
- Szczać na zwyczaje, mają umrzeć z dyndającymi na wierzchu trzewiami!
- Odmówienie tego prawa grozi potępieniem w oczach bogów!
- Przecież wszyscy właściciele liczących się wytwórni i tak spisali mnie już na straty, zapomniałaś aby, dlaczego zostałem utrzymankiem?
- Ech, szefie, chyba nie do końca tych bogów miałam na myśli.
Młody władca natychmiast sposępniał i splótł ręce na piersiach.
- Życie to twardy kawałek orzecha do zgryzienia - ton Justyniana XIII zapowiedział małe solilokwium. - Orzech wypełniony, ten, no, sprzecznościami. Przyrzeczenia, obowiązki, przysięgi, zwyczaje, wszystko prędzej czy później zaczyna się mieszać i nieładnie zazębiać. Podpisujesz umowę z jedną wytwórnią płytową, bo tak dyktuje serce artysty, tylko szkoda, że rodzinna tradycja nakazuje ci konszachty z drugą. Idziesz do jednego programu śniadaniowego, by pomachać wiernemu paszte… wiernym fankom z widowni, ale przecież kontrakt z producentem nakazuje ci udać się do konkurencji. Obiecujesz swojej dziewczynie nowe lamborghini, ale przecież wydałeś cały budżet na błyskotki dla wiernej kochanki. Masz iść z kumplem z show-bizu na browara, ale przecież przyrzekłeś już jego narzeczonej, że udowodnisz jej na ich łożu, że wcale nie jest oziębła. Lądujesz w Rumunii, powinieneś hołdować przodkom-producentom, przez co jesteś zmuszony odwołać transę koncertową i ta banda jeł… moi wierni fani są niepocieszeni. Wreszcie, przyjmujesz gości i nie możesz ich z zimną krwią zamordować, choć się o to proszą. Czuję się umoczony i uwikłany. Powiem wam jednak, co stanie się teraz. Jako wasz gospodarz potraktuję was z najwyższym szacunkiem. Niniejszym skazuję was na próbę walki. Jeden z was zmierzy się w uczciwym pojedynku z moim czempionem. Jeśli chcecie, możecie wygrać to starcie, ale jeśli zadacie mu obrażenia klasyfikowane choćby jako lekkie i niegroźne, to nie wyjdziecie stąd żywi, wszak naruszycie dobrobyt mojego człowieka; “krew z mojej krwi” i tak dalej. Oto, jak należy rozwikłać każde uwikłanie - wpieprzając się w nie jeszcze bardziej. Mój notariusz potwierdza - kondu… kondu… konduita, mająca tutaj niebag… bag… bagietkalne znaczenie, pozostanie na swoim miejscu.
Nars i Jimp znowu wymienili spojrzenia, poprzedzając piętnaście sekund ciszy. Niedoszły Grześ podrapał się w płatek ucha.
- Możemy to przedyskutować w namiocie biesiadnym?

CDN za tydzień.
 
Last edited:
Top Bottom