Skoro reszta, to i koziek. Niedojrzałe słowa młodego autora.
1 i 2 to oddzielne twory.
1
Wiedz też, że ulica Magnoliowa, której znaczna część chodnika wstydliwie skrywa się w miejskim półmroku niemal cały dzień, ma jedną porę, kiedy słońce w całej okazałości szybuje nad nią, wyławiając z cienia wszystkie szczegóły, topiąc w świetle przechodniów, napełniając blaskiem tak, jak ciecz wypełnia naczynie. Jeśli jesteś dość duży, możesz rozłożyć ręce na boki i odbyć podróż, dotykając koniuszkami palców szorstki, drapiący kamień, czując pod stopami żółty bruk, wdychając stęchłe, nieruchome powietrze stojące w letnim skwarze. Idąc naprzód, śmiało zajrzyj przez kwadratowe okna, półotwarte przeszklone drzwi, wyrwy w bramach zalanych kurzem, pojedyncze witryny sklepowe. Nie patrz długo na starszych panów ocierających pot z czoła chustkami schowanymi w kieszonkach podniszczonych marynarek, którzy znów rozłożą stolik szachowy, gdy tylko ostatnie struny światła opuszczą ulicę. Z daleka omiń wdowę. Przygnieciona wiekiem niemal do ziemi, niczym drzewo z placu, pcha swój straganik z kwiatami pobladłymi i chudymi jak jej twarz. Dziesięć kroków za rogiem, zza którego niespodziewanie wyskoczy, są schody – popękane, postawione prostopadle do linii ulicy, skręcające delikatnie do budynku niewyróżniającego się niczym. Tylko poręcz, zdobiona ornamentyką z dawnych lat, zapowiada miejsce poważne, gdzie wkrótce uda się staruszka zrywająca kwiaty. Za niepozornymi drzwiami mieści się mieszkanie, gdzie surowo ciosana sosna – bo tak właściwie lepiej nazwać te meble - zakrywa ściany o tym samym kolorze co bruk. Wrażenie wszechobecnej żółci potęgują długie, wskroś przecinające całe pomieszczenie krążki światła, wpuszczane do domu przez drewnianą roletę wyciętą w kółeczka.
Teraz nie ma tu nikogo.
Na końcu mieszkania, zdawałoby się, w miejscu, gdzie powinien kończyć się budynek, umieszczono kotarę. Nie była to dekoracja zawieszoną z próżności czy chęci upiększenia domu. Zwiewna tkanina chowała następne schody, prowadzące gwałtownie niemal pionowo w dół, ku piwnicy, a także izolowała niepokojący chłód przenikający z podziemi.
Pusta kostnica. W niej również nie było nikogo – żywego – rodzeństwo pracujące tutaj, Marko i Abram udało się na krótki, zaledwie dwudniowy urlop. Jutro rankiem wszystko wróci do normalności i razem z tobą zejdą po skrzypiących stopniach, gdy bracia zaczną pracę.
Zapadła noc. Bezdomne koty biegały ulicą szukając pożywienia. Pojedynczy pisk i chrzęst znaczyły sukcesu. Zaspokojone, wspięły się na dachy, nieruchomo wpatrując się przerażonymi oczami w gwiazdy. Po północy nocną wartę przejął wiatr i samotnie czuwał aż do świtu, rozrzucając sterty śmieci, gładząc umorusane kocie futra, wypełniając sny mieszkańcom jednostajnym szumem. Źle zamknięte okiennice klekotały jak bociany, bijąc skrzydłami w zakryte mrokiem pastelowe ściany. Białe, sierpowate oko nieba zerkało spokojnie. Zachowało dystans aż do ostatniej chwili, póki nie przykrył je błękit.
Noc, jak zawsze najczarniejsza tuż przed świtem, powoli ustępowała. Promienie słońca wstydliwie roztapiały ostatnie plamiste rozproszenia półmroku. Ludzie wstawali, w pół przytomni szli do swoich zajęć. Nie zauważyli jednego drobiazgu, który na zawsze miał zmienić kolaż miejski.
Kwiaty na zielonych terenach stały. Kwiaty – jak to one – pachniały, lecz kto odczuł tę zmianę w rannym pośpiechu? Nikt nie dostrzegł, że po raz pierwszy od wypadku męża tą nocą starsza pani nie wymknęła się ze swej rudery, by uzupełnić straganik. Jedynym znakiem śmierci były kolorowe punkty na uboczach, kołyszące się delikatnie w rytmie zapowiadanym przez synoptyków. Ona leżała tymczasem wyciągnięta na kawałku deski przykrytym derką, z dłońmi znaczonymi niebieską siateczką żył rzuconych na piersi ostatnim westchnieniem, ze szklanym wzrokiem lalki wbitym w nagą ścianę.
Marko i Abram wrócili dzień później. Kiedy ich walizki przeciskały się przez ciasne przeźrocze mieszkania, a zastygły kurz zebrany na meblach pierzchał na wszystkie strony w panice, sąsiadka z naprzeciwka zmarłej pani, czytając nudną gazetę dla kobiet, poczuła nieprzyjemne skrobane w uchu, okazujące się być starym kotem drapiącym pazurkami o drzwi – tak ostatni towarzysz życia kwiaciarki poinformował, że został sam na świecie i nie ma już nikogo, kto dałby mu mleka. Bez słowa wstała, wpuściła zwierzę do pomieszczenia, przebiegła kawałek ulicy, stanęła na krętych schodach, zadzwoniła.
Otworzył jej wysoki mężczyzna z krótką, przystrzyżoną bródką i wichurą włosów bliżej nieznanego koloru. Marko.
- Stara Anastazjowa umarła – rzuciła krótko.
- Rozumiem – przytaknął, trzymając jeszcze pustą walizkę w ręku – zajmę się tym... zaraz.
- Kiedyś musiała – urwała zdanie w połowie, jednocześnie czyniąc bezradny ruch ręką, jakby namawiając Marka do dokończenia.
- To prawda. Pani Mario, proszę się tym nie dręczyć i odpocząć. Proszę także jutro przyjść do mnie załatwić formalności związane z pogrzebem, zgodnie ze starą obietnicą.
- Tak, tak... oczywiście.
Gdy tylko zniknęła zatroskana pani Maria, bracia porzucili porządkowanie pozostawionego domu i zeszli po wcześniej opisywanych schodach, wprost ku podziemiom.
Kafelki, którymi wyłożono podziemny sześcian, niemal ich oślepiły swą bielą i obojętnością.
Tak samo prycze. Są to jedyne stalowe łóżka w mieście.
Marko, od kiedy zaczął czytać książki, wie, że kostnica jest jak dobra literatura – nie musi się nic szczególnego dziać, aby był strach.
2
Nieśmiałe wiosenne promyki tańczyły na szybach. Rzędy zadbanych kamieniczek odbijały oknami słoneczne blaski, topiąc ulicę w drżących plamach białości, gdzie przedmioty traciły naturalny kształt. Wstydliwie podglądałem lśniące igraszki wiosny snując kłęby dymu. Jedno, drugie, trzecie kółko płynęło z ust bezwolnie ku górze tracąc kontur, gdzieś na tle podobnie szarych obłoków nieba. Nie cieszyłem się na widok nieruchomej, majestatycznej małej mieściny chowającej się w zalewającym świetle południa. Dogasająca resztka tytoniu zamigotała muskając chodnik. I ona wkroczyła w zwyciężający wszystko pochód wiosny i atmosferę triumfu. Wróciłem przegrany do pokoju, zasiadłem zniesmaczony w puchu fotela. Zaniepokojony, włączyłem muzykę. Namiętny, powolny, deszczowo melodyjny jazz gasił rozżarzenie świata za oknem. Znowu czekają na mnie trudne miesiące. Ich ciepły, ciężki masyw na horyzoncie odbijał się w kwitnących pędach gałązek. Instrumenty niosły noc nadawaną na falach świata dźwięków. Dryfując, pogrążyłem się - wciąż pełen niepokoju – w cienką powłokę snu.
Nie lubiłem wiosny? To nieprawda… nie potrafiłem tylko znieść przejawów jej życia miejskiego, uznając ją jako element przypisany wsi, naturze. Przecież sto lat temu (pięćdziesiąt? dwadzieścia? pięć? ledwie wczoraj?) trzymałem w okaleczonych dłoniach: i lepkie ciepło rodzącej się na nowo ziemi, i miękką skórkę jabłek, i świeży chłód potoku. Podobnie jak tysiąc innych zwyczajnych obrazów, zalegających w piwnicznych zakamarkach pamięci jak nieużywane rekwizyty pokryte kurzem czasu. I szum słów opisujących myśli pochłonięte mgłą niepamięci, które jednak zdążyłem nauczyć się opisywać. O ile wspomnienie dotyku jeszcze budzi drżenie koniuszków i wydaje się, że powietrze wokół stawia opór, stając się materią, zapachy są tylko pustym słowem. Mówię zdania pełne wonności i czuję, że powietrze nie pachnie. Jest przezroczyste, ja tylko zmyślam literaturę, dorabiam teorię.
Powtarzam sennie: nie lubię wiosny w tym mieście. Razi prostotą jasności, jednostajnością stylu. Wina architektury. Ciągle białej, wszędzie za jasnej. W ciasnych uliczkach nie sposób uciec przed zamknięciem w więzieniu złożonym z tej strony palety barw. Boję się, często mrugam, w dygocącym dysonansie czarno-białego pokonuję przestrzeń. Powietrze nie jest już przezroczyste, stoi, dysząc spiekotą i bielą. Bez żadnych magicznych słów-kluczy. Lato mieni się pełniejszym bukietem kolorów, a ponadto niezliczona ilość dziecięcych strojów rozsadza blady monolit ulicy. Manekiny dorośleją, wymieniają się, ubrania zostają. Kiedyś – dawno temu, jabłek dotykałem jeszcze na drzewach – pary odurzone miłością mknęły wiosną na spacery. Tu nie ma zakochanych. Jest tylko trochę starców w parkach, wdowcy i wdowy po wypadkach różnego rodzaju – choćbym próbował, nie potrafiłbym patrzeć na to trupie umizgiwanie się, pełne zwrotów wyświechtanych jak ich wyniszczone kołnierzyki, ceremonialnego odchylania skrawków kapeluszy… wyniszczone kołnierzyki? Są nadgryzione czasem jak twarze właścicieli tych ostatnich podrygów. Wyliczanka porównań wychodzących od zepsucia to zamknięty obieg. Koło. Czy mnie też to niedługo czeka? Jesień jest niezniszczalna wszędzie, niezależnie od geografii. Nie ma otwartych przestrzeni odpornych na jej czary. Tylko w kałużach bocznych alejek, szeleszczących dywanach liści i przeciągłych, wywołujących dreszcze porywach wiatru umiałem odczuć – a raczej zdobyć możliwość odczuwania – uroku Bouderville. Na brudy zimy nigdy nie narzekałem. Wszystko ma swoją cenę, a ja byłem gotów zapłacić spacerowym zdrowiem za kilka widoków przyprószonych śniegiem, którymi mogłem się leczyć w dni takie jak ten.
1 i 2 to oddzielne twory.
1
Zacznę prosto, bo nie są to kwestie trudne. Jeśli dziwne zrządzenie losu rzuci cię tutaj, wiedz jedno - jeśli idąc główną ulicą skręcisz w niepozorną Magnoliową, schowasz się w ciasnym gąszczu pastelowych barw, z którego przezierają trzy szczeliny znaczone kreską. Jedna, którą właśnie przekroczyłeś, druga, niebieska, wpół zasłonięta rzędami balkonów ze sznurami wybrzuszonymi pod ciężarem bielizny i skomlącego ptactwa oraz trzecia, drżąca odległością, pionowa, wypełniona jednostajnym szumem ludzkich spraw i wstydliwie karłowatym drzewkiem. Jedna myśl od autora - to praca małego dziecka, wyposażonego w bajeczny zestaw kredek i nadmierną ilość czasu. Możesz się ucieszyć, te pstrokate zaułki, małe miejskie wąwozy, przypominające element układanki lub labiryntu to dzisiaj rzadkość.Wiedz też, że ulica Magnoliowa, której znaczna część chodnika wstydliwie skrywa się w miejskim półmroku niemal cały dzień, ma jedną porę, kiedy słońce w całej okazałości szybuje nad nią, wyławiając z cienia wszystkie szczegóły, topiąc w świetle przechodniów, napełniając blaskiem tak, jak ciecz wypełnia naczynie. Jeśli jesteś dość duży, możesz rozłożyć ręce na boki i odbyć podróż, dotykając koniuszkami palców szorstki, drapiący kamień, czując pod stopami żółty bruk, wdychając stęchłe, nieruchome powietrze stojące w letnim skwarze. Idąc naprzód, śmiało zajrzyj przez kwadratowe okna, półotwarte przeszklone drzwi, wyrwy w bramach zalanych kurzem, pojedyncze witryny sklepowe. Nie patrz długo na starszych panów ocierających pot z czoła chustkami schowanymi w kieszonkach podniszczonych marynarek, którzy znów rozłożą stolik szachowy, gdy tylko ostatnie struny światła opuszczą ulicę. Z daleka omiń wdowę. Przygnieciona wiekiem niemal do ziemi, niczym drzewo z placu, pcha swój straganik z kwiatami pobladłymi i chudymi jak jej twarz. Dziesięć kroków za rogiem, zza którego niespodziewanie wyskoczy, są schody – popękane, postawione prostopadle do linii ulicy, skręcające delikatnie do budynku niewyróżniającego się niczym. Tylko poręcz, zdobiona ornamentyką z dawnych lat, zapowiada miejsce poważne, gdzie wkrótce uda się staruszka zrywająca kwiaty. Za niepozornymi drzwiami mieści się mieszkanie, gdzie surowo ciosana sosna – bo tak właściwie lepiej nazwać te meble - zakrywa ściany o tym samym kolorze co bruk. Wrażenie wszechobecnej żółci potęgują długie, wskroś przecinające całe pomieszczenie krążki światła, wpuszczane do domu przez drewnianą roletę wyciętą w kółeczka.
Teraz nie ma tu nikogo.
Na końcu mieszkania, zdawałoby się, w miejscu, gdzie powinien kończyć się budynek, umieszczono kotarę. Nie była to dekoracja zawieszoną z próżności czy chęci upiększenia domu. Zwiewna tkanina chowała następne schody, prowadzące gwałtownie niemal pionowo w dół, ku piwnicy, a także izolowała niepokojący chłód przenikający z podziemi.
Pusta kostnica. W niej również nie było nikogo – żywego – rodzeństwo pracujące tutaj, Marko i Abram udało się na krótki, zaledwie dwudniowy urlop. Jutro rankiem wszystko wróci do normalności i razem z tobą zejdą po skrzypiących stopniach, gdy bracia zaczną pracę.
Zapadła noc. Bezdomne koty biegały ulicą szukając pożywienia. Pojedynczy pisk i chrzęst znaczyły sukcesu. Zaspokojone, wspięły się na dachy, nieruchomo wpatrując się przerażonymi oczami w gwiazdy. Po północy nocną wartę przejął wiatr i samotnie czuwał aż do świtu, rozrzucając sterty śmieci, gładząc umorusane kocie futra, wypełniając sny mieszkańcom jednostajnym szumem. Źle zamknięte okiennice klekotały jak bociany, bijąc skrzydłami w zakryte mrokiem pastelowe ściany. Białe, sierpowate oko nieba zerkało spokojnie. Zachowało dystans aż do ostatniej chwili, póki nie przykrył je błękit.
Noc, jak zawsze najczarniejsza tuż przed świtem, powoli ustępowała. Promienie słońca wstydliwie roztapiały ostatnie plamiste rozproszenia półmroku. Ludzie wstawali, w pół przytomni szli do swoich zajęć. Nie zauważyli jednego drobiazgu, który na zawsze miał zmienić kolaż miejski.
Kwiaty na zielonych terenach stały. Kwiaty – jak to one – pachniały, lecz kto odczuł tę zmianę w rannym pośpiechu? Nikt nie dostrzegł, że po raz pierwszy od wypadku męża tą nocą starsza pani nie wymknęła się ze swej rudery, by uzupełnić straganik. Jedynym znakiem śmierci były kolorowe punkty na uboczach, kołyszące się delikatnie w rytmie zapowiadanym przez synoptyków. Ona leżała tymczasem wyciągnięta na kawałku deski przykrytym derką, z dłońmi znaczonymi niebieską siateczką żył rzuconych na piersi ostatnim westchnieniem, ze szklanym wzrokiem lalki wbitym w nagą ścianę.
Marko i Abram wrócili dzień później. Kiedy ich walizki przeciskały się przez ciasne przeźrocze mieszkania, a zastygły kurz zebrany na meblach pierzchał na wszystkie strony w panice, sąsiadka z naprzeciwka zmarłej pani, czytając nudną gazetę dla kobiet, poczuła nieprzyjemne skrobane w uchu, okazujące się być starym kotem drapiącym pazurkami o drzwi – tak ostatni towarzysz życia kwiaciarki poinformował, że został sam na świecie i nie ma już nikogo, kto dałby mu mleka. Bez słowa wstała, wpuściła zwierzę do pomieszczenia, przebiegła kawałek ulicy, stanęła na krętych schodach, zadzwoniła.
Otworzył jej wysoki mężczyzna z krótką, przystrzyżoną bródką i wichurą włosów bliżej nieznanego koloru. Marko.
- Stara Anastazjowa umarła – rzuciła krótko.
- Rozumiem – przytaknął, trzymając jeszcze pustą walizkę w ręku – zajmę się tym... zaraz.
- Kiedyś musiała – urwała zdanie w połowie, jednocześnie czyniąc bezradny ruch ręką, jakby namawiając Marka do dokończenia.
- To prawda. Pani Mario, proszę się tym nie dręczyć i odpocząć. Proszę także jutro przyjść do mnie załatwić formalności związane z pogrzebem, zgodnie ze starą obietnicą.
- Tak, tak... oczywiście.
Gdy tylko zniknęła zatroskana pani Maria, bracia porzucili porządkowanie pozostawionego domu i zeszli po wcześniej opisywanych schodach, wprost ku podziemiom.
Kafelki, którymi wyłożono podziemny sześcian, niemal ich oślepiły swą bielą i obojętnością.
Tak samo prycze. Są to jedyne stalowe łóżka w mieście.
Marko, od kiedy zaczął czytać książki, wie, że kostnica jest jak dobra literatura – nie musi się nic szczególnego dziać, aby był strach.
2
Nieśmiałe wiosenne promyki tańczyły na szybach. Rzędy zadbanych kamieniczek odbijały oknami słoneczne blaski, topiąc ulicę w drżących plamach białości, gdzie przedmioty traciły naturalny kształt. Wstydliwie podglądałem lśniące igraszki wiosny snując kłęby dymu. Jedno, drugie, trzecie kółko płynęło z ust bezwolnie ku górze tracąc kontur, gdzieś na tle podobnie szarych obłoków nieba. Nie cieszyłem się na widok nieruchomej, majestatycznej małej mieściny chowającej się w zalewającym świetle południa. Dogasająca resztka tytoniu zamigotała muskając chodnik. I ona wkroczyła w zwyciężający wszystko pochód wiosny i atmosferę triumfu. Wróciłem przegrany do pokoju, zasiadłem zniesmaczony w puchu fotela. Zaniepokojony, włączyłem muzykę. Namiętny, powolny, deszczowo melodyjny jazz gasił rozżarzenie świata za oknem. Znowu czekają na mnie trudne miesiące. Ich ciepły, ciężki masyw na horyzoncie odbijał się w kwitnących pędach gałązek. Instrumenty niosły noc nadawaną na falach świata dźwięków. Dryfując, pogrążyłem się - wciąż pełen niepokoju – w cienką powłokę snu.
Nie lubiłem wiosny? To nieprawda… nie potrafiłem tylko znieść przejawów jej życia miejskiego, uznając ją jako element przypisany wsi, naturze. Przecież sto lat temu (pięćdziesiąt? dwadzieścia? pięć? ledwie wczoraj?) trzymałem w okaleczonych dłoniach: i lepkie ciepło rodzącej się na nowo ziemi, i miękką skórkę jabłek, i świeży chłód potoku. Podobnie jak tysiąc innych zwyczajnych obrazów, zalegających w piwnicznych zakamarkach pamięci jak nieużywane rekwizyty pokryte kurzem czasu. I szum słów opisujących myśli pochłonięte mgłą niepamięci, które jednak zdążyłem nauczyć się opisywać. O ile wspomnienie dotyku jeszcze budzi drżenie koniuszków i wydaje się, że powietrze wokół stawia opór, stając się materią, zapachy są tylko pustym słowem. Mówię zdania pełne wonności i czuję, że powietrze nie pachnie. Jest przezroczyste, ja tylko zmyślam literaturę, dorabiam teorię.
Powtarzam sennie: nie lubię wiosny w tym mieście. Razi prostotą jasności, jednostajnością stylu. Wina architektury. Ciągle białej, wszędzie za jasnej. W ciasnych uliczkach nie sposób uciec przed zamknięciem w więzieniu złożonym z tej strony palety barw. Boję się, często mrugam, w dygocącym dysonansie czarno-białego pokonuję przestrzeń. Powietrze nie jest już przezroczyste, stoi, dysząc spiekotą i bielą. Bez żadnych magicznych słów-kluczy. Lato mieni się pełniejszym bukietem kolorów, a ponadto niezliczona ilość dziecięcych strojów rozsadza blady monolit ulicy. Manekiny dorośleją, wymieniają się, ubrania zostają. Kiedyś – dawno temu, jabłek dotykałem jeszcze na drzewach – pary odurzone miłością mknęły wiosną na spacery. Tu nie ma zakochanych. Jest tylko trochę starców w parkach, wdowcy i wdowy po wypadkach różnego rodzaju – choćbym próbował, nie potrafiłbym patrzeć na to trupie umizgiwanie się, pełne zwrotów wyświechtanych jak ich wyniszczone kołnierzyki, ceremonialnego odchylania skrawków kapeluszy… wyniszczone kołnierzyki? Są nadgryzione czasem jak twarze właścicieli tych ostatnich podrygów. Wyliczanka porównań wychodzących od zepsucia to zamknięty obieg. Koło. Czy mnie też to niedługo czeka? Jesień jest niezniszczalna wszędzie, niezależnie od geografii. Nie ma otwartych przestrzeni odpornych na jej czary. Tylko w kałużach bocznych alejek, szeleszczących dywanach liści i przeciągłych, wywołujących dreszcze porywach wiatru umiałem odczuć – a raczej zdobyć możliwość odczuwania – uroku Bouderville. Na brudy zimy nigdy nie narzekałem. Wszystko ma swoją cenę, a ja byłem gotów zapłacić spacerowym zdrowiem za kilka widoków przyprószonych śniegiem, którymi mogłem się leczyć w dni takie jak ten.