Tropiciel, druidzi i sporo s...synów - to wszystko w moim opowiadaniu!

+
Tropiciel, druidzi i sporo s...synów - to wszystko w moim opowiadaniu!

Zapraszam do przeczytania mojego opowiadania. Możecie się po nim spodziewać : pewnej zagadki do rozwiązania, odrobiny rozważań filozoficznych oraz niespodziewanego zakończenia. Starałem się uchwycić koloryt świata wykreowanego przez Sapkowskiego. Piszcie, jak mi poszło! Zaznaczam, że to mój debiut z dłuższą formą pisaną, więc proszę o każde uwagi, jakie tylko przyjdą Wam na myśl. Mam nadzieję, że przeczytanie tego opowiadania sprawi komuś tyle przyjemności, co mi przyniosło jego napisanie. Miłego czytania!
Własna droga
Na początku zobaczył plamy krwi na liściach. Wyćwiczone oczy same znajdowały takie ślady. Ich posiadacz, doświadczony w segregacji setek bodźców na ważne - prowadzące do celu oraz na te, których istnienie nie zasługiwało na poświęcenie im jakiejkolwiek uwagi, nie musiał wytężać swych zmysłów na tym etapie. Przychodziło mu to z taką łatwością, jakby robił to od urodzenia. Prawdę mówiąc - niewiele w tym przesady. Tropił już jako małe dziecko. Wyróżniał się wśród rówieśników mimo wrodzonej u podrostków spostrzegawczości i ciekawości świata. Ocknął się z zadumy, gdy zauważył, że czerwone kleksy zaczęły się pojawiać na liściach i piaszczystej ścieżce coraz częściej. Nie uszło to uwadze jego towarzysza :
-Już blisko. Uprzedzam, że jak tylko będziecie mogli, panie tropicielu, zobaczyć trupa, ja wracam do osady - nie chcę znów na to patrzeć!
-Jak słusznie zauważyłeś - jestem tropicielem, więc sam go znajdę. Wracaj i powiedz wójtowi, że zaprowadziłeś mnie do samego celu... Oho, teraz nawet ślepiec odnalazłby zwłoki - już je czuję.
Przewodnik zgiął się wpół, próbując hamować odruch wymiotny, i zawrócił w stronę osady. Mężczyzna zsiadł z konia, by być bliżej ziemi, i poszedł dalej prowadząc go za uzdę. Za następnym zakrętem wąskiej, śródleśnej ścieżki zobaczył to, po co tu przybył : obok kępy paproci leżało coś, co przy odpowiedniej wyobraźni obserwatora mogłoby być przez niego uznane za ludzkie szczątki. Leżały one na posłaniu z mchu nasiąkniętego krwią. Przybysz widział w swoim życiu wiele, jednak w jednej chwili zrozumiał człowieka, który wracał właśnie do wioski. Należało jednak zachować zimną krew i spojrzeć na to jak na źródło informacji o przyczynie śmierci. Sprawę utrudniał jednak stan ciała. Twarz będąca jednym wielkim strupem skrzepłej krwi. Ułożenie kończyn pozwalające określić, że ofiara leżała na brzuchu, który był rozpłatany na pół. Pusta jama brzuszna, za to obecne ważne organy. Rany szarpane wrzynające się głębokimi bruzdami w całe ciało, spośród których wyróżniała się tylko jedna. Bez wątpienia rana kłuta, umiejscowiona między żebrami a miednicą, której brzegi wyglądały, jakby zadano ją od środka. "Nic tu po mnie, tu trzeba wiedźmina. Nawet, gdybym odnalazł bydlę, którego efekt egzystencji właśnie widzę, moja kompozytowa siedemdziesiątka może nie wystarczyć. Poszukam jakichś poszlak, postaram się ustalić, jaki potwór mógł tego dokonać i to będzie wszystko, co mogę w tej sprawie zrobić. Obym zasłużył choć na strawę u miejscowych..." Mężczyzna westchnął i zanurzył się w kępę paproci wśród których zauważył kilka złamanych łodyg. Po chwili spostrzegł niewielki kopczyk ziemi, na którym było mniej liści niż dookoła. Na początku go to nie zdziwiło, jednak nienaturalne ułożenie liści, które układały się promieniście sugerowało, że ktoś próbował coś nimi przykryć. Po odgrzebaniu ziemi, oczom tropiciela ukazały się wnętrzności - bez wątpienia należące do biedaka leżącego na ścieżce. "Jaka bestia zadałaby sobie tyle trudu, by ukrywać flaki ofiary, pozostawiając pożywniejsze organy. Może coś ją spłoszyło?..." Dalsze oględziny nie dostarczyły nowych informacji, więc nie było sensu tam dłużej przebywać.


Wielkie kopce i osmalone ciała mieszkańców nie pozostawiały wątpliwości, że to osada smolarzy. Mężczyzna widywał mielerze nieraz. Stosy drewna, przysypane ziemią, o wysokości około sześciu łokci. Pod spodem wykopany dół wyłożony gliną, w którym gromadziła się smoła lub dziegieć powstające przy spalaniu drewna. Wiedział, że to parszywe zajęcie. Gryzący dym przyprawiał o nieustanny kaszel. Konieczność ciągłego czuwania przy mielerzu i regulowania ilości powietrza przez robienie otworów w wierzchniej warstwie lub ich zasypywanie. Brak szacunku ze strony drwali czy łowczych z racji brudu i zapachu towarzyszących wypalaniu drewna. Budnicy często przenosili się w inne miejsca, gdy tylko zaczynało brakować drewna. To osiedle wydawało się jednak zamieszkane od dłuższego czasu. Domy mieszkańców nie sprawiały tak żałosnego wrażenia jak sklecone naprędce budy smolarzy, które tropiciel widywał dotychczas. Przysiągłby nawet, że spory budynek na uboczu to karczma.
Nadszedł czas na spotkanie z wójtem. Jego chata położona była w miejscu, w którym niemal można było zapomnieć o gryzącym dymie. Poza tym nie wyróżniała się od innych domostw. Od samego progu izby przybysz spotkał się z gromkim powitaniem mężczyzny o włosach i brodzie tak czarnych, że nie wyróżniały go one spośród innych smolarzy, nawet gdy nie były pokryte sadzą.
-Nie mogę uwierzyć, że tak powszechnie ceniony tropiciel przyjął zlecenie od skromnych ludzi puszczy. Nareszcie możemy porozmawiać. Ciekaw jestem czy rzeczywiście potraficie, Panie, wytropić rybę w wodzie? Czy to prawda, co mówią o Boreasie Mun?
-Plotki. Jak zawsze przesadzone. Mam nadzieję, że to nie przeszkodzi w naszej współpracy.
-Oczywiście, że nie. Wymagam jedynie odnalezienia kogoś lub czegoś odpowiedzialnego za śmierć trzech moich ludzi. Oglądaliście ciało jednego z nich. Dowiedzieliście się czegoś nowego?
-Wykluczam śmierć naturalną i ucztę ścierwojadów na zwłokach - ślady krwi są na dużym obszarze. To świadczy o próbie ucieczki po zranieniu. Rany na ciele pasują raczej do potwora niż do jakiejkolwiek broni, choć jedna z nich przypomina efekt wyszarpnięcia strzały z ciała. Obawiam się, że nawet jeśli odnajdę bestię, to nie zdołam jej zabić. Nie możecie ściągnąć wiedźmina lub przynajmniej łowczego?
-O wiedźminów coraz trudniej. Często giną, a nowych nie przybywa. Łowczego za to mamy, a jakże! Pożytku z niego tyle co z bezzębnego kota. Cięgiem w karczmie siedzi i dziewek pilnuje, coby nie marzły same. Bestie, za to, robią co im się podoba.
-Spytam go, jakie monstra przebywają w okolicy.
-Aaa...pytać można, ale co on o tym może wiedzieć, jeśli do lasu wchodzi tylko za potrzebą? Powiedzcie, panie Boreas, czy to mógł nie być żaden potwór, tylko...
-Co macie na myśli?
-Wiecie, panie tropicielu, my tu nie jesteśmy zwykłymi smolarzami. Mamy protekcję Kovirskiej Kompanii Handlowej. Wytwarzamy smołę na potrzeby floty z Lan Exeter. Szczelność kovirskich okrętów zależy od jakości naszego wyrobu. Tu wchodzą w grę wielkie pieniądze i polityka. To zwabia szumowiny chcące uszczknąć coś z tego tortu. Wątpię, że te zabójstwa to sprawa jakiejś istoty bezrozumnej. Ludzie widzą, że nie jesteśmy zwykłą osadą smolarzy. Ostatnio był tu wysłannik Kompanii. Jakaś kontrola...Przyjechał tu z iście królewskim pocztem, a jak ubrany...Miał na sobie te ich północne futra i wręcz ociekał złotem. Powiedział, że będzie przyjeżdżał częściej, więc będzie potrzebował miejsca dla siebie. Tak powstała nasza karczma. Co gorsza ostrzegł nas, że jeśli sami nie rozwiążemy problemu z zabójstwami, to przyśle tu oddział najemników. Chcemy tego uniknąć, bo nie lubimy obcych.
-Ja też jestem obcy...
-Ale sprawicie mniej problemów niż rozwrzeszczana i ciągle pijana konfraternia. Nie zrozumcie mnie źle - po prostu boimy się o swoje baby. Czego będą chcieli "strudzeni" wojacy? Jeść? Damy im jeść. Pić? Gorzałki nie pożałujemy. Ale potem zechcą się zabawić, a bab im nie damy! Poleje się krew. Nie będzie innego wyjścia...Musicie rozwiązać ten problem. Jeśli sami sobie nie poradzicie, to znajdźcie kogoś do pomocy. Nagrody od Kompanii wystarczy dla kilku. Popytajcie ludzi w karczmie, może to was naprowadzi na jakiś ślad. W najbliższej okolicy żyją tylko druidzi i drwale, więc warto z nimi porozmawiać. Przyjdźcie, jak tylko czegoś się dowiecie!


Boreas swoje pierwsze kroki skierował do karczmy, aby zasięgnąć języka. Gdy tam dotarł, poprosił karczmarza o piwo. Zdążył jedynie zanurzyć usta w bursztynowym płynie, gdyż z tyłu ktoś do niego warknął przez zaciśnięte zęby :
-Nie ma tu miejsca dla takich jak ty!
Tropiciel odparł nie odwracając się ;
-Tylko dokończę pić piwo.
-Zapłać i wynoś się stąd natychmiast!
Tego było za wiele. Boreas odwrócił się i zobaczył ospowatego drągala, który stał z zakłopotaną miną, trzymając w ręku sękaty kij.
-Eee...Proszę o wybaczenie. Musiałem was z kimś pomylić. Myślałem, że to znowu jakiś parszywy odmieniec...
-Ech, durniu! Wąchanie dymu ci zaszkodziło! Nie wstyd ci teraz? - krzyknął ktoś z siedzących przy stoliku, a jego towarzysze ryknęli głośnym śmiechem.
-Nic się nie stało. - powiedział Mun i udał się do stolika w kącie karczmy, gdzie nie zwracał na siebie uwagi. Postanowił przysłuchać się rozmowom gości :
-...W okolicy jest coraz mniej sosen, jeśli nie zapuścimy się w głąb puszczy, to braknie nam surowca do wyrobu smoły...Słyszałeś o Chromym Jaśku? Podobno spotyka się z sukkubem i bardzo to sobie chwali...Jeden z drwali opowiadał, że w czasie burzy z chmury spadł na niego płanetnik, ale ja tam mu nie wierzę...Twoja Maryna ostatnio często gdzieś znika, jeśli tego nie widzisz toś kiep...Słyszałem, że druidzi palą ludzi w Wiklinowych Babach - trza uważać... Mężczyzna słuchał tego popijając z wolna piwo, jednak w pewnej chwili stwierdził, że to strata czasu i podszedł do karczmarza, który podniósł na niego wzrok znad wycieranego właśnie szynkwasu i rzekł z uniżeniem w głosie :
-Nie miejcie, Panie, urazy do niego. Żyją tu prości ludzie, więc są podejrzliwi wobec każdego obcego. Po prawdzie to każdy, kto nie śmierdzi dymem i nie ma umorusanej gęby jest dla nich obcy...
-Nie chodzi mi o to. Szukam łowczego, podobno można go tu znaleźć.
-Znaleźć można, i to łatwo. Jest tam...Tak, tak to ten śpiący z mordą w misce kaszy. Anteeek! Sprawdź, czy łowczy jeszcze dycha...Albo nie - stąd widzę, że wąsiskami rusza...
-Od niego niczego się nie dowiem.
-Jak czegoś się chcecie dowiedzieć, to warto iść do druidów. Mądrzy są to nie zawadzi spytać.
-Gdzie ich znajdę?
-Znajdziecie bez ochyby. Wystarczy wyjść z wioski koło wschodniego mielerza i dalej iść w kierunku...


Słońce zbliżające się do linii drzew bezlitośnie weryfikowało prawdziwość słów karczmarza, który zapewniał, że przed zmrokiem można dojechać do Dąbrowy Druidów. Widocznie przeceniał możliwości bułanego ogiera lub spodziewał się, że tropiciel będzie bez przerwy cwałował. Boreas był zmuszony zatrzymać się na noc, ponieważ zapuszczanie się dalej w głąb puszczy nocą było zbyt niebezpieczne. Spętał konia i ruszył na polowanie ze swoim łukiem. Ustrzelenie zająca nie zajęło mu dużo czasu. Położył się spać w chwilę po tym, jak ostatnia kostka gryzonia wylądowała w żarze ogniska.
Sen był z rodzaju takich, które kończą się przebudzeniem z krzykiem na ustach i kroplami zimnego potu na skórze.
Na początku Boreas widział tylko białą pustkę i słyszał chrzęst lodu pod stopami. Stopniowo z mgły zaczęły się wyłaniać nieme, nieludzkie sylwetki. W jednym momencie Mun rozpoznał te blade twarze o szklistych oczach : Dacre Silifant...Ola Harsheim...Stefan Skellen...Rience...Wszystkie wspomnienia wróciły...Nagle ciszę przerwał rytmiczny zgrzyt zbliżający się w przerażającym tempie. To ona! Nie idźcie tam...Zejdźcie z jeziora póki czas...Nie słuchali. Szli jak bezwolne golemy. Potem była tylko śmierć...Ginęli po kolei. Lód, jak okiem sięgnąć, był czerwony...I ten piekielny zgrzyt łyżew...Na koniec jeszcze wizja grymasów bólu zastygłych na martwych twarzach i ciemność...
Tropiciel obudził się zlany potem i już nie zasnął. Ruszył w drogę o samym świcie. Widok pradawnych dębów, których korzenie przegradzały wąską ścieżkę, przyjął z ulgą. Drzewa, pamiętające zapewne jeszcze Koniunkcję Sfer, tworzyły istną aleję prowadzącą do miejsca otulonego mgłą. Światło przenikające przez korony przecinało opary w różnych kierunkach. Gdy Boreas podszedł bliżej, ujrzał na środku polany ogromny, wiekowy dąb, a u jego stóp klęczał w skupieniu starzec z siwymi włosami i brodą. Nie zwracał on uwagi na hasające wokół leśne rusałki, których naturalna niechęć do ukrywania czegokolwiek trochę krępowała Muna. Druid zauważył czyjąś obecność dopiero, gdy przybysz był tak blisko, że mógłby poklepać go po ramieniu. Odwrócił się szybko jak na swój wiek.
-Przepraszam, nie chciałem przeszkadzać...
-Kim jest człowiek, który nie widzi nic zdrożnego w skradaniu się do obcych?
-Nie mam złych zamiarów. Przychodzę tu na polecenie wójta z osady smolarzy...
-Tych samych smolarzy, których prosiłem o zaprzestanie plugawych praktyk, które polegają na przemianie pięknych drzew dających życie w okropną, czarną maź wyglądającą jak posoka demona?
-Zapewne. Nie ma w okolicy innych smolarzy.
-Zmienili zdanie i chcą się wynieść?
-Nie zanosi się na to, by chcieli ustąpić. Dlaczego wy, druidzi, nie przeniesiecie się w inne miejsce, jeśli przeszkadza wam ich obecność?
-Chociażby z szacunku do starszych, i nie chodzi tu o moją głowę przyprószoną siwizną, lecz o te drzewa, które rosły tu zanim jeszcze ludzie wtargnęli do tego świata...Ale gdzie moje wychowanie? Widać teraz lata spędzone przeze mnie w puszczańskich ostępach. Jestem hierofantem tego druidzkiego kręgu. Nazywają mnie Jaworem.
-Ja nazywam się Boreas Mun. Co zrobicie, gdy przyjdzie więcej ludzi i trzeba będzie ustąpić?
-Postęp... Człowiek pragnie zdobywać, tłumacząc to koniecznością niesienia cywilizacji na dzikie ziemie. My, druidzi, uważamy, że we wszystkim należy zachować równowagę. Są rzeczy niezmienne i powinno się to uszanować. Widzisz ten głaz? Jest stary, prawda? Mimo to nikt nie uważa go za archaiczny. Nikomu nie stoi na przeszkodzie w rozwoju. Nikt nie próbuje go stąd usunąć z uporem godnym maniaka. Dlaczego więc wszyscy chcą nas przepędzić z ostatniego skrawka ziemi w okolicy, którego jeszcze nie skażono cywilizacją? Dlaczego mamy mniej praw niż głaz? Wśród zmian zachodzących na świecie musi się znaleźć miejsce dla wartości, które, dla dobra ludzkości, powinny pozostać niezmienne. Ci, którzy myślą inaczej, niech liczą się z tym, że próby przesunięcia głazu mogą pociągnąć za sobą lawinę. Taki jest postęp w naszym mniemaniu. Jeśli tego nie rozumiesz, zapytaj o to jakiegoś krasnoluda. One słyną z obrazowych i dosadnych wyjaśnień otaczającego świata.
-Myślę, że rozumiem. Chciałbym jeszcze o coś zapytać. Od jakiegoś czasu dręczą mnie koszmary. Przypominam sobie w nich pewne zdarzenie z przeszłości. Wiem, jak wszystko się skończy, lecz nie mogę temu zapobiec, czuję się bezsilny. Możesz mi jakoś pomóc, hierofancie?
-Przypuszczam, że w prawdziwym życiu, tak jak we śnie, jesteś bezsilny. Może powinieneś sam o sobie decydować? Nie rób wszystkiego, co karzą Ci Twoi mocodawcy. Posłuchaj swego sumienia. Poszukaj własnej drogi...
-Wybacz, że przerywam, ale czy tam nie ukrywa się wywerna?
-Owszem, to nasza oswojona wywerna.
-Czy ten pupil mógłby zaatakować człowieka?
-Wiem, do czego zmierzasz... Chodzi o smolarzy? Nasi podopieczni nie ruszają się o krok z dąbrowy. Tylko tu mają odpowiednie warunki do bytowania. Możemy wpływać na niektóre stworzenia, jednak nasze polecenia muszą być zgodne z ich naturą. Dlatego nie możemy ich nakłonić do opuszczenia siedliska.
-Rozumiem. Mam ostatnie pytanie. Czy to prawda, że druidzi potrafią wytwarzać magiczny napój, dający nadludzką siłę? -Cóż za bzdura! Już mówiłem, że najważniejsza dla nas jest równowaga. Wyobrażasz sobie jedną wioskę stawiającą czoła nilfgaardzkim atakom? Ryzyko dostania się takiego specyfiku w niepowołane ręce byłoby zbyt duże... Wystarczy tych pytań, jestem już zmęczony. Bywaj, Boreasie.


Boreas wracał od druidów z przeświadczeniem, że to nie oni stoją za tajemniczymi zabójstwami. Atak nieznanego potwora stał się bardziej realny. Tropiciel mógł uznać, że winna jest jakaś magiczna moc i zakończyć na tym sprawę, licząc na choćby skromną zapłatę za poświęcony czas. Postanowił jednak, że porozmawia jeszcze z drwalami. Mun rozmyślał nad rozwikłaniem zagadki i nie zauważył, że od jakiegoś czasu jedzie tropem dwóch osób. Ślad urywał się w gęstwinie. Odciski rozbiegały się na dwie strony ścieżki. Nie trzeba było dużo czasu, aby Boreas wypatrzył dwie sylwetki mężczyzn. Jeden z nich siedział skulony na gałęzi sosny, drugi zaszył się naprzeciwko towarzysza, między krzewami jałowca. Doświadczony tropiciel udał, że nie widzi zaczajonych zbirów i pojechał dalej. Gdy był pewien, że zniknął z ich pola widzenia, wszedł między drzewa i zakradł się bliżej pod osłoną roślinności. Teraz najdrobniejszy ruch zdradzał ich pozycje. Tropiciel musiał uzbroić się w cierpliwość i czekać, aby dowiedzieć się, kto jest celem zasadzki. Czuł, że jest blisko od rozwikłania zagadki. Czyżby za wszystkim stali pospolici zbóje nie potrafiący się nawet porządnie ukryć? Mun musiał jak najwięcej się o nich dowiedzieć jeszcze przed atakiem. Jeden z nich siedział na drzewie. Mógł tylko wypatrywać ofiary, ale prawdopodobnie miał też łuk. Drugi zasadził się przy samym dukcie, więc to on miał zadać ostateczny cios. Boreas nie podejrzewał ich o duże doświadczenie w urządzaniu zasadzek. Planował unieszkodliwić ich gdy tylko będzie miał pewność, że zabijają oni smolarzy. Najlepiej byłoby gdyby mogli jeszcze mówić, jednak nie było to konieczne - ich ślady były tak wyraźne, że odkrycie skąd przyszli i kim są nie sprawi problemu. Tymczasem, ktoś wyłonił się zza zakrętu i zbliżał się do pułapki. Tropiciel rozpoznał w nim ospowatego dryblasa poznanego w karczmie. Nałożył strzałę na cięciwę i obserwował zbira na drzewie. Spodziewał się strzału, gdy smolarz będzie tuż obok drugiego zbója, jednak usłyszał syk cięciwy dużo wcześniej. "Zaraza..." - zaklął pod nosem i natychmiast posłał strzałę w kierunku sylwetki na sośnie. Gdy ponownie naciągał cięciwę, usłyszał stęknięcie i odgłos upadającego ciała. "Oby nie złamał mojej strzały swoim cielskiem..." - przemknęło mu przez chwilę przez myśl. Nie było jednak czasu na takie zmartwienia. Ospowaty wpatrywał się tępo w strzałę wbitą w ziemię tuż obok siebie, nie dostrzegając oprycha biegnącego do niego z rosochatą lagą. Boreas wiedział, że nie zdąży. Po paru uderzeniach serca na ścieżce leżał zbir z rozszarpanym gardłem a obok niego smolarz ze strzaskaną czaszką. Mun zbyt wiele doświadczył, by załamywać się w takiej chwili. Przeszukał zwłoki oprychów i za wart uwagi uznał jedynie charakterystyczny, bobrzy kołpak jednego z napastników. Zabrał nakrycie głowy i ruszył tropem.


Ślad zaprowadził tropiciela do niewielkiego obozu drwali. Tam polecił pierwszemu napotkanemu, by prowadził go do przywódcy. Jego prośba została spełniona z nieskrywaną niechęcią.
-Panie Anzelm, jakiś obcy kazał się do pana prowadzić.
-Mam z panem do pogadania na osobności.
-Słyszałeś, Drozd, zajmij się robotą...Już jesteśmy sami. O co chodzi?
-Poznajecie ten bobrzy kołpak? Znalazłem go u kogoś, kto chyba należał do waszej konfraterni...
-To nie wasza sprawa! Coście w ogóle za jedni, że tak wypytujecie?...Dedektyw?...
-Wynajęli mnie smolarze, bym zbadał sprawę zabójstw.
-A co tu badać? Wiadomo, że to druidzi nasyłają na ludzi te swoje poczwary.
-Nie jestem tego taki pewien. Właśnie widziałem, jak dwóch waszych drwali ubiło smolarza...
-To nieroztropnieście zrobili przychodząc tutaj. Widzicie, zależy nam byście nikomu tego nie powiedzieli. Nas jest kupa, a wyście tylko jeden. Jak tedy zamiarujecie stąd wyjść?
-Ja jednak myślę, że nic mi się tu nie stanie. Wysłałem posłańca do wioski smolarzy. Jeśli nie wrócę do zmroku, wszystko powie wójtowi... Teraz słuchajcie uważnie, bo chcę się dogadać. Jesteście zagnani w kozi róg. Jeśli jeszcze jeden smolarz zginie poza osadą, choćby po pijaku skapiał przy dukcie, to wszyscy dowiedzą się, że to wy stoicie za zabójstwami. Chyba nie jesteście tak głupi żeby to lekceważyć. Zrozumieliście, że to już koniec?
-Chyba na to wychodzi - nie mamy wyboru...
-Zastanawia mnie, po co to robiliście?
-Panie, widzieliście w okolicy kogoś oprócz nas, smolarzy i druidów?...No, właśnie. Najlepsze miejsca w puszczy zostały już wykorzystane. Brakuje nam drzew, a tyle ich marnuje się przez druidów. Te stare capy nie chcą ustąpić ani piędzi ziemi. Dogadać się z nimi nie można, a walczyć też z nimi niepodobna, bo mają monstra na usługach. Długo tu już się nie utrzymamy. Smolarze chyba są w lepszej sytuacji, bo ich wspierają jacyś kupcy z Północy. Zastanawialiśmy się, jak to wykorzystać do pozbycia się druidów. Drozd wpadł na pomysł, żeby skłócić ze sobą druidów i smolarzy. Musiało to być coś poważnego. W końcu zdecydowaliśmy, że trzeba będzie zabić jednego czy dwóch budników i zrzucić winę na tych leśnych dziadów. Wtedy kupcy z Północy zadbaliby o to, żeby przepędzić druidów. Nawet gdyby smolarze zajęli miejsce staruchów, to w końcu wynieśliby się, a dęby by zostały, bo smołę wyrabia się z sosen. Dobrze pomyślane, co? - twarz drwala rozpogodziła się pierwszy raz od początku rozmowy. Widocznie był dumny ze swego planu.
-Widocznie nie dość dobrze...
-Nie drwijcie sobie ze mnie. Już pora byście wracali. O smolarzy możecie być spokojni...


Boreas zaraz po powrocie do osady udał się do wójta :
-Witajcie, wójcie, twoi ludzie powinni być już bezpieczni...
-To już nie ma znaczenia. Nie rozmawiałeś z Jurgą? Wysłałem go do druidów, żeby Ci powiedział, że sprawa została zamknięta. To powinno wynagrodzić poświęcony przez Ciebie czas. - wójt powiedział to rzucając mieszek na stół.
-Nie rozumiem...
-Kompania straciła cierpliwość...Nie zatrzymuję Cię dłużej, możesz już iść...



Piękny, słoneczny dzień. Śródleśna ścieżka. Śpiew ptaków kontrastujący z miarowym krokiem dwóch tuzinów nóg i chrzęstem kolczug. Na czele oddziału szedł Jan Zelest - dowódca najemników wynajętych przez Kovirską Kompanię Handlową. Z postury przypominał tura. Jego kolczuga błyszczała w słońcu. Szerokie barki miał okryte niedźwiedzim futrem. Na plecach niósł potężny, dwuręczny miecz z krasnoludzkimi runami i rękojeścią pokrytą gadzią skórą. Jego kompani budzili nie mniejszy respekt. Szli wśród prastarych dębów, a ich milczenie nie wróżyło niczego dobrego. W końcu dotarli do polany z wielkim drzewem pośrodku. Najemnicy stanęli w zwartym szyku, będąc gotowi na atak z każdej strony. Po chwili martwej ciszy, z gęstwiny wyszedł starzec w białej szacie.
-Kim jesteście?
-Reprezentujemy Kovirską Kompanię Handlową. Szukamy druidów, mamy dla nich propozycję. Chcemy rozmawiać z hierofantem.
-To ja. Jeśli znów chcecie, byśmy opuścili dąbrowę, to musimy odmówić.
-Tym razem nasza propozycja ma inny charakter... - wycedził przez zęby Zelest, wydobywając zza cholewy sztylet i wbijając go po rękojeść w brzuch Jawora.
Hierofant jęknął i obwisł na ramieniu Jana.
-Gadaj, gdzie twoi szurnięci towarzysze!
-Nie martw się - zostaniecie należycie ugoszczeni... - po tych słowach starzec zakrztusił się krwią i osunął na ziemię.
W tym samym momencie, mimo bezwietrznej pogody, zaszeleściły liście. Na skraju lasu pojawiły się pnącza grubości ramienia i zaczęły się szaleńczo miotać. Nie mogły jednak dosięgnąć oddziału. Najemnicy, widząc to, zacieśnili jeszcze bardziej szyk. To był błąd. Zelest zrozumiał to, gdy spośród drzew posypały się małe strzałki bez grotów i lotek. Jeden z mężczyzn zacharczał, złapał się za gardło i upadł na kolana, bezradnie patrząc jak krew przecieka mu między palcami. Drugi zgiął się wpół i stał tak przez jakiś czas, by upaść bezwładnie w kałużę krwi. Najmniej doświadczony z żołdaków wpadł w panikę i rzucił się do ucieczki. W pewnej chwili znalazł się zbyt blisko drzew i w mgnieniu oka pnącze zwaliło go z nóg gruchocąc mu kolana. Młodzieniec próbował się ratować odczołganiem w kierunku oddziału, jednak zdobył się tylko na desperackie oranie darni palcami. Kości wystające z ran nie ułatwiały zadania. Błyskawiczny ruch pnącza, mający na celu głowę nieszczęśnika, zakończył jego męki. W jednej chwili wszystko się uspokoiło. -Zaraza! Ktoś wie, co to było za plugastwo? Mieliśmy tu spotkać tylko garstkę obdartych staruchów. Smolarze będą się z tego tłumaczyć...No, co się tak gapicie? Idziemy, chłopy, jeszcze nie skończyliśmy... Wtedy ziemia zadrżała. Wyłoniły się z niej dwa skolopendromorfy. Ich ciała składały się z opancerzonych segmentów. Ich łby były tak twarde, że nadawałyby się na tarany oblężnicze. Same żuwaczki miały prawie łokieć długości. Bestie zaatakowały w jednym momencie. Jeden insektoid runął na brodatego najemnika dzierżącego dwuręczny topór i podrzucił go w górę jak szmacianą lalkę, a drugi chwycił go w locie i przeciął na pół w pasie. W tym czasie pierwszy potwór ruszył w sam środek szyku wojów. Żołnierze roztrącani od niechcenia przez skolopendromorfa kładli się pokotem na ziemi. Do ataku ruszył mężczyzna z nagim torsem poznaczonym bliznami, lecz zanim zdążył unieść topór do ciosu, bestia dokonała na nim efektownej dekapitacji. Tymczasem drugie monstrum zamaszystym ruchem całego ciała powaliło trzech najemników. Jednego z nich przygwoździło potężnymi żuwaczkami. Zelest patrzył na to widowisko z niedowierzaniem. Oddział był w rozsypce. Na dodatek w jego kierunku zmierzał skolopendromorf. W ostatniej chwili potwór odwrócił łeb w bok, by chwycić przebiegającego obok żołdaka. Jan wykorzystał okazję i zadał cios znad głowy, trafiając w szczelinę między segmentami i prawie przecinając bestię na pół. Insektoid wydał ogłuszający dźwięk, czego efektem była ucieczka drugiego z nich.
Zelest opadł na kolana dysząc. Rozejrzał się z przerażeniem po polanie. Oprócz niego tylko trzech najemników było w stanie utrzymać się na nogach.
-Zabrać tych, którzy mają szansę na przeżycie. Wycofujemy się...
Najemnicy nie zdążyli zajść daleko, gdy drogę zagrodziło im stado wywern. Wojacy przyjęli to ze spokojem. Istnieje granica nieszczęścia, jakie może spaść na człowieka. Jej przekroczenie sprawia, że coś w środku pęka i łatwo wtedy popaść w marazm. To właśnie spotkało niedobitków. Stracili oni nadzieję, że wydostaną się z tego przeklętego lasu. Z tego stanu wyrwał ich Zelest, który z okrzykiem bojowym na ustach rzucił się na monstra. Jego ludzie ruszyli za nim. Jan już po wyprowadzeniu pierwszego ciosu mieczem, który rozminął się z ciałem bestii, zrozumiał, że nie uniesie głowy z tej walki. Po krótkim czasie oddział został otoczony. Dowódca kątem oka widział jak giną jego kompani. Nie czuł już wściekłości, pozostała bezsilność. Opuścił miecz i przyglądał się ciałom nieruchomym, tępym wzrokiem. Unik przed szponem, który miał rozszarpać gardło, wykonał odruchowo. Mimo to pazur wywerny rozorał skórę od lewego ucha, przez oko, aż do czoła. Fala krwi zalała twarz Zelesta. Ostatnie, co poczuł to brutalne uderzenie o ziemię. Potem była już tylko ciemność...


Boreasowi nagłe zrezygnowanie ze współpracy przez wójta nie dawało spokoju. Postanowił wrócić do osady, by sprawdzić co się dzieje. Tropiciel nie był przyjaźnie witany przez smolarzy. Patrzyli na niego z ukosa, klęli pod nosem, a niektórzy wprost pluli pod nogi jego wierzchowca. Wokół tropiciela zbierała się coraz większa grupa mieszkańców.
Gdy dotarł do chaty wójta, ten już na niego czekał.
-Niepotrzebnie tu wracałeś. Popełniłeś błąd. Aresztować go!
-Co zrobić, panie wójcie? - zmarszczone czoło jednego ze smolarzy zdradzało jego zdezorientowanie.
-Skrępujcie go i zamknijcie w izbie.
Gdy smolarze zaczęli wiązać sznurem ręce Muna, ten otrząsnął się ze zdumienia i odzyskał głos :
-Jakim prawem, wójcie?
-Wszystkiego dowiecie się od Zelesta...

Epilog


Wyszli z lasu jak duchy. W milczeniu przemierzyli polanę, nie zwracając uwagi na trupy. Gdy minęli olbrzymi dąb, ich uwagę przykuło ciało w zakrwawionej, białej szacie. Pochylili się nad nim i, po chwili martwej ciszy, jeden z nich wyprostował się, zacisnął dłonie w pięści i rzekł z pogardą w głosie :
-Bloede dh'oine...


Boreas siedział na krześle, do którego był przywiązany, ze wzrokiem utkwionym w jeden punkt na ścianie. Nie zareagował na to, że ktoś wszedł do izby i stał przez chwilę w progu. Mun ocknął się z odrętwienia dopiero, gdy usłyszał kroki osoby idącej w jego kierunku. Zamarł w bezruchu, gdy poczuł czyjś oddech na karku - płytki i urywany. W jednej chwili przybysz podszedł do więźnia z przodu i pokazał swe oblicze, a było ono paskudne. Twarz mężczyzny była oszpecona świeżą blizną biegnącą od lewego ucha, przez oko, aż po czoło. Na szczęście założył opaskę na oko, ponieważ inaczej widok mógłby być nie do zniesienia.
-Miałem nadzieję, że się spotkamy. - powiedział głosem, który pod względem parszywości mógł śmiało iść w konkury z urodą przybysza - Gdybyś się nie zjawił, musiałbym na tym miejscu posadzić wójta... Pewnie nie domyślasz się, dlaczego tu jesteś. Wszystko ci wyjaśnię... Nazywam się Jan Zelest. Przydzielono mi zadanie obrony interesów Kovirskiej Kompanii Handlowej, z którymi w sprzeczności stoisz ty. Twoje zaniedbanie, celowe lub nieświadome, uniemożliwiło wykonanie czynności rozwiązujących problem zabójstw dokonywanych na protegowanych Towarzystwa.
-Nie rozumiem...
-Zataiłeś fakt hodowania potworów przez druidów, co spowodowało znaczne straty wśród pełnomocników Kompanii podczas działań pacyfikacyjnych.
-Co wy zrobiliście! Druidzi byli niewinni - za wszystkim stali drwale...
-Dobrze się składa, bo to do drwali skierowaliśmy swe kroki w pierwszej kolejności. Naszym zadaniem nie było prowadzenie śledztwa, tylko pozbycie się problemu. Jedynym wyjściem, jakie nam pozostało to unieszkodliwienie wszystkich podejrzanych. To się nazywa lojalnością wobec mocodawcy. Chyba już zapomniałeś, co to znaczy, bo wolałeś iść własną drogą, zamiast porządnie wykonać zlecenie. Z tego co się o tobie dowiedziałem, to kiedyś byłeś inny... - po tych słowach Zelest musiał przysiąść na zydlu. Widocznie jeszcze nie odzyskał pełni sił.
-Musisz mieć bardzo naiwne sumienie, skoro możesz je uciszyć tak pokrętnym wytłumaczeniem. Sumienie godne zwykłego skurwysyna...
Zelest zaśmiał się w głos i odparł :
-Mocne słowa jak na człowieka, przez którego rodziny moich ludzi straciły chlebodawców.
-Jestem w stanie przymknąć na to oko...
W chwili gdy Boreas kończył mówić, Jan wyczuł w tym aluzję do siebie i zadał mu cios w twarz na miarę swoich nadwątlonych sił.
-Jutro egzekucja. Kozioł ofiarny jest potrzebny w raporcie do Kompanii. Módl się, byś skończył na szubienicy, bo ja chętnie nabiłbym cię na pal...


Gdy zapadła noc, Tropiciel nadal siedział skrępowany w oczekiwaniu na wyrok. Nagle usłyszał krzyki, wśród których zdołał wyróżnić jedynie : "Gore!". Boreas naturalnie nie mógł tego widzieć, lecz na zewnątrz rozpętało się istne piekło. Większość chałup już płonęło. Wokół biegali smolarze, nieliczni z nich próbowali gasić domostwa, większość po prostu popadła w panikę. Spośród drzew wciąż wylatywały ogniste strzały spadające na strzechy. Co rusz któryś z mieszkańców padał jak rażony gromem. Po chwili nikt już nie próbował walczyć z żywiołem ogarniającym całą osadę. Ocalali zabierali tę część dobytku, która się do tego nadawała i uciekali do lasu. Wrzaski dobiegające z gęstwiny nie pozostawiały złudzeń co do losu niedoszłych uciekinierów. Gdy osada całkiem opustoszała, między chałupy wjechało konno kilka elfów. Wśród huku płomieni dało się słyszeć krzyki dobiegające z wnętrza jednej z chałup. Jeden z elfów powiedział do przywódcy :
-Dajmy mu spłonąć, Cirelan!
-Cáelm! Sprawdźcie, kto tam jest!
-...Mówi, że znał hierofanta!
-Wypuśćcie go!...Kim jesteś?
-Jestem Boreas Mun. To Zelest zabił Jawora. Złapaliście go? Ma opaskę na oku - łatwo go poznać.
-Widziałem kogoś takiego. Nie chciał wpaść żywy w nasze ręce...
-Zeszła lawina, o której mówił Jawor... - Boreas właśnie zrozumiał słowa hierofanta.
-O czym ty... Nieważne, hierofant wspominał o tobie. Nie masz tu teraz czego szukać - musisz uciekać, najlepiej na wschód. Va faill, dh'oine!

Jeśli ktoś woli, to wstawiam opowiadanie w docu :
https://drive.google.com/file/d/0B8rgijhM8pE4RnZLNXdZMEhpZ2s/view?usp=sharing
 
Last edited:
Top Bottom