Wtrącam się między gnoma, a jego nos i pozwalam sobie wrzucić tego posta.
Długo go męczyłem, ale skoro już wymęczyłem trzeba zamieścić.
Nars said:
Ano ateista, w rzeczy samej
- Nie wierzę w Melitele, nie wierzę też w istnienie innych bogów…
Ale w porządku, źle się wyraziłem.
Geralt nie wykluczał istnienia czegoś takiego jak przeznaczenie, niemniej pozostawał sceptyczny .
— Geralt?
— Tak, Calanthe?
— Nie wierzysz w przeznaczenie?
— Nie wiem, czy wierzę w cokolwiek.
Wiedźmini naturalnie recytowali zwyczajową formułkę "dasz mi to, co już masz a czego się nie spodziewasz…."
Tyle że prawo niespodzianki to tylko i aż legenda, jedna z opowieści, jakie towarzyszą członkom tej kasty od dziecka, stanowi część ich spuścizny, podobnie jak dwa miecze, eliksiry itd.
Z jednej strony wiedźmini niby wierzą, że dziecko przeznaczenia nie będzie wymagać prób, z drugiej jednak nie wierzą aby dzieciaki pozyskane na zasadzie prawa niespodzianki były w jakikolwiek sposób wyjątkowe.
- Czy wszystkie opowieści o Prawie Niespodzianki to legendy?
- Wszystkie. Przypadek trudno nazwać przeznaczeniem.
- Każde dziecko się nadaje. Decyduje selekcja. Później.
Z tego naszego Geralta to w ogóle straszny niedowiarek.
(…)zwyczajnie nie wierzę w twoje metafizyczne komunały o celach, planach i odgórnych zamysłach stwórców. Nie wierzę również w waszą słynną wieszczbę Itliny i inne proroctwa. Mam je, wyobraź sobie, za taki sam kit i humbug, jak twoje naskalne malowidło.
Biały Wilk był człekiem pragmatycznym, a wierzył w zasadzie w jedno.
- Pytasz w co w takim razie wierzę?
- Wierzę w miecz.
I to w nim między innymi lubię. Chłop twardo stąpa po ziemi.
nickstone said:
Moim zdaniem wiedźminów szkolono od dziecka, gdyż należało kandydatom odpowiednio "wyprać mózg" i wyposażyć w stosowna wiedzę, a to wymagało czasu. Wiedźmin musiał być przede wszystkim odpowiednio zmotywowany - jedynym jego celem jest walka z potworami czy odczynianie uroków itp. Miał on powstrzymywać się od innych działań (najemnictwo, przestępczość itd.) i to działając samotnie, przez całe życie, mimo istnienia ogromnej ilości pokus na ułatwienie sobie egzystencji.
Dobrze powiedziane, przygotowanie czysto fizyczne to jedno, psychika to rzecz zupełnie inna, kto wie czy taki mentalny trening nie jest zdecydowanie cięższy. W końcu nie każdy jest predysponowany do roli organicznej maszyny, zimnokrwistego zabójcy, precyzyjnego i chłodnego.
To może tłumaczyć fenomen Bonharta, prawdziwie nieludzkiego typa, który pod tym względem był nawet lepiej przystosowany niż wiedźmini, którym uczuć wyższych nie udało się wykorzenić. On nie miał tego problemu, bo zwyczajnie takich uczuć nie przejawiał.
Do tego dochodzą specyficzne warunki fizyczne. Wysoki, niesamowicie szczupły, a przy tym szalenie silny i szybki. Wyjątkowe połączenie cech uczyniło z niego absolutnie niezwykłego zabójcę.
Dlatego, szkolenie wiedźmińskie pojmuję znacznie szerzej niż mutacje, walka i wiedza o potworach.
Ano, to co odebrała Cirilla to w zasadzie podstawy, taki obóz treningowy, tymczasem walczy jak stary wyga, ustępuje wprawdzie wyraźnie Bonhartowi, ale mimo wszystko nieco za dobra jest biorąc pod uwagę krótki okres szkolenia i brak doświadczenia.
Olbrzymi potencjał magiczny dziewczyny autor przedstawił w sposób jak najbardziej wiarygodny (kwestia skoków w dowolnej chwili, w dowolny czas i miejsce to inna sprawa), ale tutaj AS popłynął.
Nars said:
Jak wspomniałem siła i szybkość Wieśka zależały od aktualnych wymogów fabularnych.
Siła i szybkość generalnie były na stałym poziomie. Z jednym wyjątkiem, ale uzasadnionym.
Mianowicie Geralt długo nie odzyskiwał pełni sił po srogim laniu jakie spuścił mu Vili na Thanned, laniu nieomal ze skutkiem śmiertelnym.
Zadany wiedźminowi proces rehabilitacji był mocno przyspieszony. Na tyle, że nerwy nie zdążyły się właściwie zregenerować, co skutkowało tym, że choć technicznie był w zasadzie sprawny w praktyce mieliśmy chwilami Geralta inwalidę. W starciu z gościem na proszku wiedźmin mógł się tylko bronić. Mobilność i szybkość znikały, Wiedźmin stawał się statyczny i względnie prosty do ubicia. Gdy kolano nie dokuczało mu specjalnie, wówczas owszem, był skuteczny jak zwykle, za to w skrajnych przypadkach nie mógł nawet stać. Dopiero w trakcie wywczasu w Toussaint wrócił do dawnej formy.
Garnitur umiejętności wiedźmina był z grubsza stały i niezmienny. Gdy bohater docierał do granicy własnych możliwości nie otrzymywał nagle fabularnego boosta z pupy tylko obrywał, tudzież ktoś przychodził mu w sukurs. Niemniej dopałki do umiejętności nie dostawał.
adventus said:
Mutacja to tylko dodatek, by łatwiej się wykonywało zlecenia i szybciej wracało do zdrowia w razie komplikacji.
Skoro to nic innego, jak tylko dodatek, to na co ten cały cyrk z mutacjami?
Czemu nie szkolić wiedźmaków hurtem, co roku setka albo i więcej?
Ano, nie da się.
-Przeżywa troje, najwyżej czworo na dziesięć(...) Ostra selekcja, bardzo ostra (…) i to na każdym etapie. Najpierw Wybór, potem Próby. A potem Zmiany. Ilu wyrostków dostaje w końcu medaliony i srebrne miecze? Jeden na dziesięciu? Jeden na dwudziestu?
Ładny mi dodatek, co to na starcie eliminuje (ze skutkiem śmiertelnym) większość kandydatów.
Mutacje to absolutna podstawa, warunek koniczny, by móc nazywać się wiedźminem.
Potem wieloletnie przygotowanie fizyczne i mentalne (w trakcie którego wykrusza się większość tych, którzy przeszli zmiany) i w końcu finał.
Nawet gdyby pominąć czynnik mutacji, Ciri i tak jest na względnie wczesnym etapie przygotowania do wiedźmińskiego fachu. Formalnie rzecz biorąc wiedźminką nie jest i w pełni nie zostanie nią nigdy. Aczkolwiek powinowactwo z przedstawicielami tejże kasty ma prawo odczuwać. W końcu, podobnie jak oni, dziewczyna pragnie walczyć ze złem tego świata, potworami, czy to w potworzej czy w ludzkiej skórze.
Vilgiego mogła po prostu magia wspomagać.
Nic nie wskazuje na to, żeby istniał rodzaj magii pozwalający na tak znaczący boost umiejętności.
Gdyby czarami można się było tak dopakować, po co w ogóle tworzyć wojowników na wzór wiedźminów?
Mało prawdopodobne.
Jestem pewien, że wytłumaczenia jest inne.
Na 99,9% Vilgefortz podobnie jak Geralt był mutantem. Nie wiedźminem, ale mutantem, człowiekiem zmienionym przez kastę druidów wśród których przebywał. Kto jak kto, ale ci mają wszystko, co do takich zabaw niezbędne. Zielarstwo w małym palcu, prawdopodobnie są też całkiem nieźle obeznani z genetyką i nie stronią od magii (nie jest tym samym konieczna asysta magów z zewnątrz).
Sam Vilgefortz przyznaje, że był chowany na druida.
- Druidzi z Kovirskiego Kręgu. Znaleźli mnie w rynsztoku w Lan Exeter.
Przygarnęli i wychowali. Na druida ma się rozumieć. Wiesz, kim jest druid.?
To taki mutant, włóczęga, który chodzi po świecie i kłania się świętym dębom.
Druidzi najpewniej tworzyli żołnierzy na wiedźmińską modłę. W każdym razie próbowali i przynajmniej w tym jednym wypadku z powodzeniem.
Mag musiał być mutantem, zwyczajnym człowiekiem po prostu nie mógł.
Czterokrotnie znalazł się w pozycji do kontrataku i ciosu. Czterokrotnie uderzył.
W skroń, szyję, pod pachę, w udo. Każdy z tych ciosów byłby śmiertelny. Ale każdy został sparowany.
Żaden nieczłowiek (znaczy żaden elf, krasnolud, czy potwór) nie zdołałby sparować takich cięć.
Geralt powoli zaczął rozumieć. Ale już było za późno.
No i broń Vilgefortza. W każdym popularnym systemie i zgodnie z kanonem fantasy, podstawowym orężem każdego szanującego się druida jest drąg, kij, kostur. Jak zwał tak zwał, ale tym właśnie posługuje się Vilgefortz, bo najpewniej do niego, nie zaś do miecza, był przyuczany.
Mutant, bankowo.