Wstęp do Maskarady i inne

+
Status
Not open for further replies.
Wstęp do Maskarady i inne

Ściany gospody wyłożono drewnem. Ciemne, prawie brunatne deski, uwędzone w dymie kołyszących się pod sufitem kaganków z oliwą i aromatycznych krasnoludzkich fajek, nadawały wnętrzu przyjemnie ponury nastrój.W głównej części sali stały długie, drewniane stoły. Od czasu do czasu ktoś przepijał z sąsiadem, obtłukując przy tym wysłużone kufle i próbując przebić się ponad gwar rozmów. Nad barem wisiał wielki łeb niedźwiedzia, ale na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że to nie szynkarz go upolował. Przeciwnie, wyglądał, jakby jego głównym zajęciem było plucie w kufle i wycieranie ich kawałkiem szmaty. Był już łysy, choć wciąż barczysty.- Zjadłbym coś. – Geralt zdjął rękawice i położył je na szynku. Oparł się na łokciu i powiódł wzrokiem po sali. – Wesoła kompania – dodał.- O tej porze?- Głodny jestem. Dobrze zapłacę.Mówiąc to, rzucił na stół garść monet.- Co ma być? – zapytał krótko oberżysta, tłumiąc błysk w oczach.- Coś ciepłego. Szybkim ruchem zgarnął monety. Nalał pełen kufel.- Piwo wam gratis daję, dbać o klientów trzeba – zaśmiał się.- Niech będzie.Geralt odwrócił się i usiadł przy stole. Po chwili przyszedł barman, przynosząc miskę z wielkim udźcem.Kiedy wiedźmin jadł, do jego stołu ktoś się przysiadł. Wywalił łokcie na blat, splótł ręce i milczał.Geralt jadł ze spokojem, nie zwracając na niego uwagi.- Nieładnie tak brodę w piwie samopas moczyć, kiedy mnie suszy – mówi tonem proszącym się o kłopoty. – Mowę ci odjęło, siwy? Do ciebie mówię!Potem wstaje i obchodzi stół, podłoga cicho trzeszczy. Wiedźmin kątem oka śledzi przesuwający się po drewnie cień, nie przerywając jedzenia. Cień nieruchomieje. Mężczyzna zatrzymuje się za plecami jedzącego i kładzie dłonie na oparciu. Wiedźmin napina mięśnie nóg, żeby się nie stracić równowagi, jeśli tamten szarpnie krzesłem. Wciąż milczy.- Może tylko wyglądasz na takiego głupka.Lekko naciska na oparcie, dodając:- A może jesteś głupi.Nacisk się zmniejsza. Cień mężczyzny na stole kołysze się powoli, rozmazuje w ogniu świec.- Nie nauczyli cię mówić? Ja nauczę cię śpiewać, tylko poproś – syczy przez zęby.Teraz naciska mocniej. Drewno cicho trzeszczy. Geralt opiera pewniej stopy na podłodze.- Pies szczeka, wiatr wieje – mruczy pod nosem.- Czy ty właśnie mnie psem nazwałeś, śmieciu? – Drewno trzeszczy głębiej. Naciska. Krzesło odchyla się nieznacznie w tył. Wiedźmin napina mocniej uda. Nie ma wątpliwości, będą kłopoty. Cień kurczy się w sobie.I nagle rośnie, pochyla się nad białowłosym, unosząc nieznacznie krzesło. Potem puszcza i odchyla się do tyłu, a krzesło opada z powrotem. Geralt grzebie widelcem w misce, miedziane zęby chroboczą o drewno. Słyszy, jak ten z tyłu sapie. Stół jest szeroki, stabilny. Czuć stopiony wosk. Cień nagle się przekrzywia. Jakby wykręcił się na drugą stronę, w jednej chwili zbija się w sobie i wystrzela w prawo. Wiedźmin wykręca się w przeciwną. Przesuwa krzesło w lewo, łapie ręką za blat i odchyla się w tył. Wielka łapa ląduje tuż obok jedzenia. Miska drży od impetu przez krótką chwilę. Wiedźmin błyskawicznym ruchem wbija widelec między ścięgna i przesuwa go. Coś przeraźliwie skrzypi. Potem się odwraca i doprawiam łokciem, łamiąc mężczyźnie nos. Agresor zatacza się w tył, ręka mu dygocze, krew rysuje skórę. Jest blady, na czole lśnią mu kropelki potu. Na miękkich nogach wytacza się z gospody.Ktoś rzuca na stół czysty widelec. To barman. Nic nie mówi, siada za barem i gapi się w okno. Trudno cokolwiek wyczytać z jego twarzy.- Nigdzie sobie kąta nie zagrzejecie. Dokąd się teraz się wybieracie, wiedźminie?- Do Wyzimy.- Od strony Podgrodzia? Może i znajdzie się dla was jakaś robota._____Ciąg dalszy dopiszecie już niedługo - sami.www.ifrit.pl
 
WyprawaLubiłem gładzić swoją gęstą brodę. Często zapominałem się i grzęzłem w długim milczeniu, trwając tak, dopóki głos kompana mnie nie otrzeźwił. Jakaż to szkoda, że źli ludzie sfajczyli mą karczmę. Nie musiałby się krasnolud błąkać teraz po tych trupich zakątkach w poszukiwaniu grosza. Ach...Ciężkie życie bohatera, mawiali mi nieraz, ale chwała wiecznie żywa. Do kroćset! Mam ja taką chwałę w głębokim, krasnoludzkim poważaniu, nawet nie ma się gdzie zdrzemnąć porządnie. I jeszcze ostatnią garść uczciwie zarobionych orenów wydałem na mapę i tę pałkę. A żeby go licho. Marna to mapa, jeśli ci mówi „tu masz katakumby”, zamiast „tu masz złoto”.Podobno nikt nie odważył się tu grzebać. I dobrze, może co znajdę. Pusto tu i zimno, tylko wicher kąty zamiata. Aż ciarki krasnoluda przechodzą. Trzeci dzień w drodze, a godziny przespane, to na jednej ręce zliczyć można. A mama mówiła, żeby się nie pchać tam, gdzie cię nie chcą.Jeśli te korytarze będą się dalej tak zwężać, to za około pół godziny przestanę się mieścić. A taką miałem knajpę fajną. I z miasta przychodzili, chwalili piwo. Krasnolud całe życie, w pocie czoła i wielkim trudzie pracuje na dobre imię i masz ci los. O, jak kończy: ze szczurami. A pójdziesz, cholero włochata!Zimne te kamienie, nieprzyjemne. Też pomysł. Na zewnątrz zdrowo popadało. Jak nic, grypa będzie.W dół i w dół wciąż. Licho wie, co tam na tym dole będzie. Jeśli wierzyć tamtemu specjaliście od map, to grób jakiegoś ważniaka. Może da się coś sprzedać.Takie mniej więcej myśli zaprzątały głowę starego krasnoluda, którego koleje losu zagnały w to zapomniane miejsce. Stary, zatęchły grobowiec. Kluczył już od kilku godzin, o wystające ze ścian kamienie obtarł sobie łokieć. Pajęczyny właziły mu w oczy, a masywny morgensztern ciążył w dłoni. Sporo przeklinał. Pochodnia gasła kilka razy. Wszystko na przekór. Brnął jednak dzielnie w mrok. W końcu im trudniejsza droga, tym cel okazalszy, powtarzał dla otuchy. Czy się bał? Trudno powiedzieć, czy pod grubą warstwą złości tkwiło coś jeszcze. Mijał rozgałęzienia, aż wreszcie dotarł na miejsce.Wszystko było. Małe okienko wpuszczało blady snop światła, snop ten spływał na kamienną płytę grobowca. Krasnolud starł grubą warstwę kurzu i odczytał nic nie mówiące nazwisko. Odłożył buzdygan, splunął w dłonie i naparł z całych sił. Wieko przesunęło się odrobinę. Po półgodzinie był już cały upocony. Determinacja w jego brodatym sercu rosła. Płyta przesuwała się powoli, wreszcie z hukiem opadła na ziemię i pękła. Wewnątrz trumny było ciemno. Krasnolud nachylił się i przysunął pochodnię. W tym momencie z dołu wystrzeliła koścista ręka. Chwyciła za brodę. Krasnolud wrzasnął i aż podskoczył. Pochodnia wpadła do środka. Pojawiła się czaszka, potem zarys szkieletu. Stwór, trzymając oburącz za brodę, zdzielił bohatera czołem. Krasnolud zatoczył się w tył i padł, uderzając głową o posadzkę.Pociemniało mu w oczach. Szkielet wyskoczył z grobu, przygniótł kolanami pierś i zaczął dusić. Blask płomienia łaskotał ściany. Przywiodło to na myśl pożar karczmy. Krasnolud w rozpaczliwej obronie wsadził palce w oczodoły. I nic. Chwycił więc za szczękę. Pękła pod naciskiem silnych dłoni. Spojrzał z niesmakiem na strzępy kości w dłoni. Brakowało mu tchu. Wreszcie odepchnął napastnika. Złość zabuzowała w nim na serio. Szkielet gruchnął o ścianę. Wstał i rozejrzał się niepewnie. Głośno sapiąc, bohater ściskał w dłoni drewnianą pałkę. I nacierał. Kościsty próbował go wyminąć, szukając drogi, ale brodaty śmiałek zagrodził jedyne wyjście z komnaty. Kołysząc buzdyganem, zaczął nucić starą melodię. W tym czasie szkielet zaczął orać palcami ścianę, próbując dostać się do okienka. Wyraźnie spanikował. I byłby zwiał, ale nie. Żelazne okucie wbiło się w plecy, zdruzgotało łopatkę. Potem żebra, a potem wszystko inne, co tylko napotkało. Krasnolud dyszał. Kiedy niewiele z przeciwnika zostało, zajrzał do grobu. Resztki wartościowych papierów ginęły w płomieniu pochodni. Poza nimi, nie było nic. Krasnolud zachował jednak spokój, nie zaklął. Wziął pochodnię, buzdygan i czaszkę, być może na pamiątkę. Skierował się ku wyjściu. Po drodze kopnął kilka szczurów.Na zewnątrz wciąż padało, a przy wejściu kręcił się jakiś człowiek.- Witaj, bohaterze! Jakież bogów zrządzenia przywiodły cię w krainę tak smętną i opustosza...Przez chwilę było to zdziwienie, a potem już tylko spokój. Krasnolud bez zastanowienia grzmotnął człowieka czaszką w głowę. Teraz stał i zaciekawieniem wpatrywał się w zwłoki. To musiał być bard. Przy pasie miał jakąś fujarkę. Ale nie ona zaciekawiła krasnoluda, tylko spora sakiewka przytroczona z drugiej strony.Można powiedzieć, że pierwsza i zarazem ostatnia wyprawa starego krasnoluda powiodła się. Ciało zaniósł do komnaty grobowej, a pieniędzy wystarczyło na nową knajpę. „Pod pękniętą czaszką”, tak ją nazwał. A nad szynkiem do dziś wisi czaszka z wyrwaną żuchwą.
 
Status
Not open for further replies.
Top Bottom