Krótka historia przemocy w FC3: Vol. 1.
Jestem świeżo po wczorajszym debiucie w odbijaniu posterunków. Biorę pierwszą misję łowiecką, wsiadam do fury, przejeżdżam trochę połaci ziemi, wpadam na parę patroli skoncentrowanych wokół chatki. Sorry, panowie, ale dzisiaj zabiję was z karabinu średniego sortu. Co to, utkwiłem w zaroślach? Dammit! Moja perfekcyjna pułapka polega na zaklinowaniu się w krzaczorach i zdejmowaniu wrogów shotgunem ściągniętym z pierwszego, którego chlasnąłem nożem. Kilka trupów dalej, wpadam do chatki. Podjeżdża kolejny patrol, strzelam na oślep z odległości 20 metrów. O, przypadkowy trup. Drugiego dostaję, gdy podchodzi bliżej. Nieważne. Cały czas zbieram rośliny i opróżniam z kosztowności zwłoki oraz penetruję skrzynki. Nieważne. Wsiadam w nową furę, ohoho, firmowe auto, w sam raz do firmowego tabletu. Tak firmowe, że aż wjeżdżam w jakąś rozpadlinę. O, kapliczka tych-jak-im-tam. Ściągam relikt, łupię skrzynki. Podbiega do mnie ogłupiały bambi. Ciach nożem. Niech to duner świśnie, przeżył. Zniknął, uciekł w zarośla, tekstury się rozjechały? Feeling sooo guilty. Podróż trwa. Oho, hunting grounds.
Podnoszę wskazany shotgun, wpadam w krzaczory. 5 wściekłych psów rzuca się na mnie. Przeżyłem, ale boli. Wypadam na drogę, dwie kozy wjeżdżają mi pod strzelbę, ściągam z nich skórę i zaczynam się skradać, omijając pilnujący chatki patrol. Skrzynki pod dłoń, spoczi. Misja - WANTED, zlikwidować cel nożem, spoczi. Wchodzę w gęstwiny zbierając roślinki - komodo dragon użarł mnie w łapę. Raz, dwa, trzy z shotguna - co to, u licha, smocza łuska? Czas na misję - wracam na drogę, wsiadam do jeepa i doprowadzam do kolizji z patrolem, który już grzeje silniki, by mi wtłuc. Przytomnie zjeżdżam z klifu do rzeki, oni za mną. Ja przeżyłem, oni nie. Dawaj dog tag, cwaniaku. O, nowe rośliny. O, semi-podwodna grota. Yo. Loot, roślinki, wow. Jet ski tuż za wylotem? Śmigam po rzece, "jakby nie było jutra", na widok stojącego na moście patrolu wpadam na skały. Szlag by to wziął. Śmigam z shotgunem wzdłuż plaży, znajduję dwie chatki w pobliżu celu, biorę co można - wpada parę granatów i koktajl. Czas na łowy, skradam się przez wzgórze nad celem.
A niech mnie, dlaczego skończyła się amunicja do shotguna? Mniejsza, nie zauważyli mnie jeszcze. Ciskam granatem w cel. Co prawda miałem zabić go nożem, ale pewnie przeżyje. Przeżył, zginął jeden z jego wafli. Pies zaczyna wściekle ujadać. Rzucam drugi, paru klientów obsłużonych. Ktoś przytomnie wsiada w furę i rusza w moim kierunku. Nieważne, mam koktajl. Rzucam. Co prawda nie wiem, czy ktoś przeżył, ale z wdziękiem jara się ogrom hektarów pola. WTF? Fagas w jeepie zatrzymuje się tuż obok mnie. Dziękuję, dobranoc, masz dodatkowy otwór w gardle. Hę, granat w sakwie? Dzięki, stary. Przez przypadek rzucam nim przed siebie - ginie pies. Feeling guilty x2. Dwóch kolejnych wafli podbiega w moją stronę. Robię użytek z podniesionego AK, headshot na oślep. Lol? Wślizgiem dostaję na dół, gdzie czeka już tylko cel. Rzucam kamieniami, by go omamić, ale idzie zupełnie nie tam, gdzie trzeba. Damn. Szarża z nożem, odwraca się w sam raz, by dostać sztych. Heh! Kolejny patrol, chowam się za palmą, jednocześnie przypadkowo zbierając z niej surowiec. Ech? Dobra, czas zając się bonanzą skrzynek. Już widzę ten cudowny profit. Um, brak miejsca w equ? Teraz mi to mówisz? Mam tylko jeden rupieć do wyrzucenia? Spoko, zajmę przynajmniej jeden slot kolejną nic niewartą błyskotką.
Quick-travel do sanktuarium, dobieram nowe bronie, korzystam z dobrodziejstw świeżo wyrobionego, drugiego slotu na pukawkę. Git. Wychodzę przed mieszkanie, wpada na mnie małpa. Dość, 50 minut z życia.
TL;DR: A tak bardziej serio, solidna gra, ale póki co nadal nie bardzo widzę te wszystkie laury, obawiam się, że będzie tutaj spora powtarzalność. Posiedzę cierpliwie, ale trochę tracę nadzieję na świetny sandbox.