Wiedźmin 3: postacie

+
Tyle że, nawet cienka gwiazdka, potrafi zadać spore obrażenia jeśli zostanie rzucona z dużą siłą (a z taką została rzucona). Należy dodać do tego to, że ma kilka ostrych ramion a że podczas lotu się obraca... Zresztą nawet w książce było opisane, że tam gdzie trafił orion miała sieczkę.
 
Tylko orion jest cienką gwiazdką, a nie piłą mechaniczną. Mam wrażenie, że Wasze wyobrażenia przedstawiały się zbyt makabrycznie.

Masz rację :) orion, to nie tarcza od piły.

Wiadomo, że na potrzebę dramatyzmu itd. autor książek AS mógł wszytko podkolorować. Ale ranę jak i bliznę opisał bardzo dokładnie. Opisał także reakcje i myśli osób, które widziały tą bliznę.
Blizna była brzydka, odbierała "urok" osobie jej noszącej, szpeciła tą że osobę.
Obecna, liniowa, lekko poszarpana blizna nie robi żadnego wrażenia... ewentualnie, że z Ciri niezłe ziółko jest.
 
Tylko, że Ciri dosyc ładna była i każda blizna ją szpeciła. W czasach przypominających nasze średniowiecze delikatna blizna na policzku dziewczyny nie była OSOM i nie dodawała pikanterii tak jak możemy uważac dzisiaj. Sądzę, że obecna blizna jest ok i nawet taka lekka w tamtych czasach mogła uchodzic za szpeczącą.
 
A tutaj nawet jej dobrze nie widać i nie szpeci Ciri w ogóle
Co chcesz zobaczyć na niskiej rozdzielczości?
 

Guest 2686910

Guest
Blizna była brzydka, odbierała "urok" osobie jej noszącej, szpeciła tą że osobę.
Obecna, liniowa, lekko poszarpana blizna nie robi żadnego wrażenia... ewentualnie, że z Ciri niezłe ziółko jest.
Jako człowiek z parokrotnie rozbitym i łatanym (w tym raz naprawdę nieprofesjonalnie) łukiem brwiowym powiem Ci z pierwszej ręki - czas naprawdę leczy rany. Przez jakiś czas blizna jest widoczna, nabrzmiała, jak taka różowa krecha. Ale po paru latach prawie jej nie widać. Wtapia się.
Twarzy co prawda pociętej nie miałem, ale mechanizm powinien być podobny. Żeby ślad został naprawdę głęboki i odrażający trzeba wyszarpać trochę mięsa.
 
Ja uważam, że blizna na obrazku jest mocno przesadzona, choć przy tym bardzo klimatyczna.

Blizna z modelu w grze, to uraz po latach, nie może i nie powinien wyglądać tak makabrycznie. Jaskółka w grze ma coś w tym guście:



Uważam, że spokojnie mieści się to w granicach umownego realizmu.

 
@Rustine @sebogothic
Uwaga poniżej cytaty z ksiażek

- Puszczyk chybił jej - orzekł Yuz Jannowitz. - Ledwo zawadził orionem. Gębę i owszem, nieźle jej rozwalił, samem widział. Ale przeszkodziło to dziewce w skoku ponad kołowrót? Spadła z konia? Akurat! A kołowrót zmierzylim potem: siedem stóp i dwa cale, jak w pysk dał. I co? Skoczyła! I jak jeszcze! Między siodło a dupkę klingi noża byś nie wcisnął.
- Krew z niej szła, by z cebra - zaprotestował Rispat La Pointę. - Jechała, mówię wam, jechała, a potem spadła i skapiala w jakim wykrocie, wilcy i ptacy ścierwo zjedli, kuny dokończyli, a mrówcy wyczyścili ślady. Koniec, deireadh. Tedy my tu, powiadam wam, na darmo siedzimy i pieniądze przepijamy. I to własne, bo lafy jakoś nie widać!
- Nie może tak być, by po trupie ni śladu, ni znaku nie zostało - rzekł z przekonaniem Dede Vargas. - Zawsze coś zostaje, czerep, miednica, grubszy jaki gnat. Rience, ten czarownik, ostatki Falki wreszcie znajdzie. Wtedy będzie sprawie koniec.

Póki co nie znalazłem jeszcze innych cytatów ale poszukam


---------------------

Ed.
Znalazłem - dopiszę go w raz z powyższym cytatem, by nie umknę w nowym poście.
 
Last edited:
Co chcesz zobaczyć na niskiej rozdzielczości?
Wzrok mam jeszcze dosyć dobrze i nie potrzebuję 8K by stwierdzić, że widzę to co widzę :cheers: Ale ok myślę, że nawet taka spora i trudna w gojeniu rana przez te 6 lat może się zabliźnić.
 
Last edited:
Sieczką bym tego nie nazwał, ale pod okiem było to rozcięcie aż do kości, w dodatku Vysogota kilka nieukrwionych strzępów wyciął podczas opatrywania, zszył nicią konopną, a sama rana była zakażona czyli z pewnością nie goiła się czysto. Ja bym dodał tam jednak trochę nierówności.
 
Znalazłem kilka cytatów dotyczących blizny....

Uwaga poniżej cytaty z książek
Niektóre są długie, wrzucę je w spoilery.

OK trochę tego było, ale chyba jest większość.
Starałem się ułożyć te cytaty mniej więcej chronologicznie.

- Puszczyk chybił jej - orzekł Yuz Jannowitz. - Ledwo zawadził orionem. Gębę i owszem, nieźle jej rozwalił, samem widział. Ale przeszkodziło to dziewce w skoku ponad kołowrót? Spadła z konia? Akurat! A kołowrót zmierzylim potem: siedem stóp i dwa cale, jak w pysk dał. I co? Skoczyła! I jak jeszcze! Między siodło a dupkę klingi noża byś nie wcisnął.
- Krew z niej szła, by z cebra - zaprotestował Rispat La Pointę. - Jechała, mówię wam, jechała, a potem spadła i skapiala w jakim wykrocie, wilcy i ptacy ścierwo zjedli, kuny dokończyli, a mrówcy wyczyścili ślady. Koniec, deireadh. Tedy my tu, powiadam wam, na darmo siedzimy i pieniądze przepijamy. I to własne, bo lafy jakoś nie widać!
- Nie może tak być, by po trupie ni śladu, ni znaku nie zostało - rzekł z przekonaniem Dede Vargas. - Zawsze coś zostaje, czerep, miednica, grubszy jaki gnat. Rience, ten czarownik, ostatki Falki wreszcie znajdzie. Wtedy będzie sprawie koniec.

Ciekawość przemogła ostrożność. Vysogota słabo znał się na koniach i ich rasach, ale był estetą, umiał rozpoznać i docenić piękno. A kary koń o sierści lśniącej jak antracyt, którego zobaczył na tle brzezinowych pni, był przedziwnie piękny. Był istną kwintesencją piękna. Był tak piękny, że wydawał się nierealny.
[...]
Vysogota pochylił się i w tym momencie trup głośno jęknął. Kara klacz zarżała przeciągle, łupnęła kopytami o ziemię.
Pustelnik ukląkł, ostrożnie obrócił rannego. Odruchowo cofnął głowę i syknął na widok potwornej maski z brudu i zakrzepłej krwi, jaką chłopak miał w miejscu twarzy. Delikatnie zgarnął mech, liście i piasek z pokrytych śluzem i śliną warg, spróbował oderwać od policzka zbite w twardy kołtun, sklejone krwią włosy. Ranny zajęczał głucho, wyprężył się. I zaczął dygotać, Vysogota odlepił mu włosy od twarzy.
- Dziewczyna - powiedział głośno, nie mogąc uwierzyć w to, co miał wprost przed nosem. - To jest dziewczyna.
Gdyby tego dnia po zapadnięciu zmroku ktoś zdołał cichaczem podkraść się do zagubionej wśród moczarów chaty z zapadniętą i obrośniętą mchem strzechą, gdyby zajrzał przez szpary w okiennicach, zobaczyłby w skąpo oświetlonym łojówkami wnętrzu kilkunastoletnią dziewczynę z głową grubo omotaną bandażami, spoczywającą na martwym, niemal trupim bezruchu na zasianej skórami pryczy. Zobaczyłby też starca z siwą klinowatą brodą i długimi białymi włosami, opadającymi na ramiona i plecy od granic potężnej łysiny przedłużającej pobrużdżone czoło daleko poza ciemię. Spostrzegłby, jak starzec zapala jeszcze jedną łojówkę, jak stawia na stole klepsydrę, jak ostrzy pióro, jak pochyla się nad arkuszem pergaminu. Jak zamyśla się i mówi coś do siebie w zadumie, nie spuszczając oka z leżącej na pryczy dziewczyny.
[...]
- Zapiszmy - Vysogota zanurzył pióro w inkauście - co następuje. Jest trzecia godzina po zabiegu. Rozpoznanie: vulnus inciswum, rana cięta, zadana z dużą siłą niewiadomym ostrym narzędziem, przypuszczalnie o zakrzywionym ostrzu. Obejmuje część lewą twarzy, zaczyna się w regionie podoczodołowym, biegnie poprzez policzek i sięga aż do regionu przyuszniczo - żwaczowego. Najgłębsza, bo sięgająca okostnej, jest rana w części początkowej, poniżej oczodołu, na kości jarzmowej. Przypuszczalny czas, jaki minął od zranienia do momentu pierwszego zaopatrzenia rany: dziesięć godzin.
Pióro zaskrzypiało na pergaminie, ale skrzypienie trwało nie dłużej niż kilka chwil. I linijek. Vysogota nie wszystko, co mówił do siebie, uznawał za warte zapisania.
- Wracając do zaopatrzenia rany - podjął po chwili starzec, wpatrzony w migotliwy i kopcący płomień łojówki - zapiszmy, co następuje. Nie wycinałem brzegów skaleczenia, ograniczyłem się jedynie do usunięcia kilku nieukrwionych strzępów i oczywiście skrzepliny. Przemyłem ranę wyciągiem z kory wierzbowej. Usunąłem zanieczyszczenia i ciała obce. Założyłem szwy. Konopne. Innym rodzajem nici, niechajże zapisane to będzie, nie dysponowałem. Zastosowałem okład z arniki górskiej i założyłem formowany opatrunek muślinowy.
[...]
- Ósma godzina po zabiegu. Stan chorej - bez zmian. Stan lekarza... To znaczy, mój, poprawił się, albowiem zaznałem nieco snu... Mogę kontynuować notatki. Godzi się bowiem przelać na te karty nieco informacji o mojej pacjentce. Dla potomności. O ile jakakolwiek potomność dotrze na te moczary, zanim wszystko tu zbutwieje i rozpadnie się w proch.
Vysogota westchnął ciężko, zamoczył pióro i otarł je o brzeg kałamarza.
- Co się zaś tyczy pacjentki - zamruczał - to niechaj zanotowane zostanie, co następuje. Lat, jak się zda, około szesnastu, wysoka, budowy pomiernie szczupłej, lecz bynajmniej nie cherlawej, nie wskazującej na niedożywienie. Umięśnienie i konstrukcja fizyczna typowa raczej dla młodej elfki, ale nie stwierdzono żadnych cech metyski... do kwarteronki włącznie. Niższy procent elfiej krwi może, jak wiadomo, nie pozostawiać śladów.
[...]
- Niechże zanotowane zostanie i to - podjął - że dziewczyna nigdy nie rodziła. A także i to, że na ciele nie ma żadnych zastarzałych znamion, blizn, szram, żadnych śladów, jakie zostawiają ciężka praca, wypadki, hazardowne życie. Podkreślam: mowa o śladach zastarzałych. Śladów świeżych nie brakuje na jej ciele. Dziewczyna była bita. Chłostana, i to bynajmniej nie ojcowską ręką. Kopana była prawdopodobnie też.
- Znalazłem też na jej ciele dość dziwny znak szczególny... Hmmm... Zapiszmy to, dla dobra nauki... W pachwinie, tuż przy wzgórku łonowym, dziewczyna ma wytatuowaną czerwoną różę.
[...]
- Trzeba stwierdzić i zapisać - powiedział zmęczonym głosem - że jest bardzo niedobrze. Wszystkie moje starania i zabiegi mogą okazać się niewystarczające, a wysiłki płonne. Moje obawy były uzasadnione. Rana jest zakażona. Dziewczyna silnie gorączkuje. Wystąpiły już trzy z czterech kardynalnych objawów ostrego stanu zapalnego. Rubor, calor i tumor łatwo już w tej chwili stwierdzić okiem i dotykiem. Gdy minie szok pozabiegowy, pojawi się i objaw czwarty: dolor. Niechże zapisane zostanie, że minęło blisko pół wieku, od kiedy zajmowałem się praktyką medyczną, czuję, jak lata te ciążą na mej pamięci i na zręczności mych palców. Niewiele umiem zrobić, jeszcze mniej mogę zrobić. Środków i medykamentów mam mniej niż mało. Cała nadzieja w mechanizmach obronnych młodego organizmu...
- Dwunasta godzina po zabiegu. Zgodnie z oczekiwaniami, przyszedł czwarty kardynalny objaw zakażenia: dolor. Chora krzyczy z bólu, gorączka i dreszcze wzmagają się. Nie mam niczego, żadnego środka, który mógłbym jej podać. Dysponuję niewielką ilością eliksiru daturowego, ale dziewczyna jest za słaba, by przeżyć jego działanie. Mam też nieco akonitum, ale akonitum zabiłoby ją niechybnie.

*****

- Piętnasta godzina po zabiegu. Świt. Chora jest nieprzytomna. Gorączka wzrasta gwałtownie, dreszcze nasilają się. Ponadto występują silne skurcze mięśni twarzy. Jeśli to tężec, dziewczyna jest zgubiona. Miejmy jednak nadzieję, że to tylko nerw twarzowy... Albo trójdzielny. Albo obydwa... Dziewczyna będzie wówczas oszpecona... Ale będzie żyła...
Vysogota spojrzał na pergamin, na którym nie zapisał ani jednej runy, ani jednego słowa.
- Pod warunkiem - powiedział głucho - że przeżyje zakażenie.
- Dwudziesta godzina po zabiegu. Gorączka wzmaga się. Rubor, calor, tumor i dolor sięgają, jak mi się zdaje, granic przesilenia. Ale dziewczyna nie ma szans, by przeżyć, by dożyć choćby do tych granic. Oto więc zapisuję... Ja, Vysogota z Corvo, nie wierzę w istnienie bogów. Ale gdyby przez przypadek istnieli, niechaj mają w opiece tę dziewczynę. I niech wybaczą mi to, co zrobiłem... Jeśli to, co zrobiłem, okaże się pomyłką.
Vysogota odłożył pióro, potari spuchnięte i swędzące powieki, przycisnął pięści do skroni.
- Podałem jej mieszankę datury i akonitum - powiedział głucho. - Najbliższe godziny rozstrzygną wszystko.
[...]

[...]
- Rad jestem słyszeć. Zdejmiemy opatrunek. Pomogę ci usiąść. Uchwyć moją rękę.
Rana goiła się ładnie i sucho, tym razem prawie obyło się bez bolesnego odrywania opatrunku od strupa. Dziewczyna ostrożnie dotknęła policzka. Skrzywiła się, ale Vysogota wiedział, że to nie tylko ból. Za każdym razem na nowo upewniała się o rozległości skaleczenia, zdawała sobie sprawę z powagi rany. Upewniała się - z przerażeniem - że to, co czuła dotykiem poprzednio, to nie był wywołany gorączką koszmar.
- Masz tu jakieś lustro?
- Nie mam - skłamał.
Spojrzała na niego, po raz pierwszy chyba całkowicie przytomnie.
- To znaczy, że jest aż tak źle? - spytała, ostrożnie wodząc palcami po szwach.
- To bardzo rozlegle skaleczenie - wybąkał, zły na siebie, że tłumaczy się i usprawiedliwia przed smarkulą. - Twarz wciąż masz bardzo opuchniętą. Za kilka dni zdejmę szwy, do tego czasu będę przykładał amikę i wydąg z wierzbiny. Nie będę już owijał ci całej głowy. To się ładnie goi. Naprawdę ładnie.
Nie odpowiedziała. Poruszała ustami i żuchwą, marszczyła i krzywiła twarz, wypróbowując, na co rana pozwała, a na co nie.
- Ugotowałem rosołu z gołębia.
[...]
- Ja jestem śmiercią - podjęła dziwnie brzmiącym głosem. - Każdy, kto styka się ze mną, umiera.
- Nie każdy - zaprzeczył, przyglądając się jej bacznie. - Nie Bonhart, ten, którego imię wykrzykiwałaś w gorączce, ten, przed którym chcesz teraz uciekać. Wasz styk zaszkodził raczej tobie, nie jemu. To on... zranił cię w twarz?
- Nie - zacisnęła usta, by stłumić coś, co było albo jękiem, albo przekleństwem. - W twarz zranił mnie Puszczyk. Stefan Skellen. A Bonhart... Bonhart zranił mnie znacznie poważniej. Głębiej. Czy i o tym mówiłam w gorączce?
- Uspokój się. Jesteś osłabiona, powinnaś unikać silnych wzruszeń.
- Nazywam się Ciri.
- Zrobię ci okład z arniki, Ciri.
- Wstrzymaj się... chwilę. Daj mi jakieś zwierciadło.
- Mówiłem ci...
- Proszę!
Usłuchał, dochodząc do wniosku, że tak trzeba, że dłużej zwlekać niepodobna. Przyniósł nawet kaganek. By mogła lepiej widzieć, co zrobiono z jej twarzą.
- No, tak - powiedziała zmienionym, łamiącym się głosem. - No, tak. Właśnie tak, jak myślałam. Prawie tak, jak myślałam.
Wyszedł, zaciągając za sobą zaimprowizowany z derek parawan.
Starała się szlochać cicho, tak, by nie słyszał. Bardzo się starała.
Nazajutrz Vysogota zdjął połowę szwów. Ciri obmacała policzek, posyczała jak żmija, narzekając na silny ból ucha i przeczulicę szyi w okolicy żuchwy. Wstała jednak, ubrała się i wyszła na podwórze. Vysogota nie protestował. Towarzyszył jej. Pomagać ani podtrzymywać nie musiał. Dziewczyna była zdrowa i o wiele silniejsza, niż można było przypuszczać.
[...]

[...]
Trzy dni później Vysogota zdjął ostatnie szwy. Miał wszelkie powody, by być zadowolony i dumny ze swego dzieła - linia zszycia była równa i czysta, nie należało obawiać się tatuażu wrośniętym w ranę brudem. Satysfakcję psuł jednak chirurgowi widok Ciri, w posępnym milczeniu kontemplującej szramę w ustawianym pod różnymi kątami zwierciadle i usiłującej zakrywać ją - bezskutecznie - zaczesywanymi na policzek włosami. Blizna szpeciła. Fakt był faktem. Nie było na to rady. W niczym nie mogło pomóc udawanie, że jest inaczej. Wciąż czerwona, napuchnięta jak powróz, napunktowana śladami ukłuć igły i poznaczona odciskami nitek, szrama wyglądała iście makabrycznie. Ten stan miał szansę ulegać stopniowej i nawet szybkiej poprawie. Vysogota wiedział jednak, że nie było żadnych szans na to, by blizna znikła i przestała szpecić.

Gdyby tego dnia po zmroku ktoś podkradł się do chaty z zapadniętą strzechą, gdyby zajrzał przez szparę w okiennicy, zobaczyłby w skąpo oświetlonym wnętrzu białobrodego starca, w skupieniu słuchającego opowieści popielatowłosej dziewczyny siedzącej na kłodzie przy kominie. Spostrzegłby, ze dziewczyna mówi wolno, jak gdyby z trudem znajdowała słowa, że nerwowo pociera zeszpecony paskudną blizną policzek, że przeplata długimi momentami milczenia opowieść o swych losach. Opowieść o naukach, które odebrała, a które wszystkie, co do jednej, okazały się kłamliwe i bałamutne. O obietnicach, które jej złożono i których nie dotrzymano. Opowieść o tym, jak przeznaczenie, w które kazano jej wierzyć, zdradziło ją niecnie i wyzuło z dziedzictwa. O tym, jak za każdym razem, gdy już zaczynała wierzyć, spadały na nią poniewierka, ból, krzywda i upokorzenie. O tym, jak ci, którym ufała i których kochała, zdradzili, nie przyszli z pomocą, gdy cierpiała, gdy groziły jej pohańbienie, męka i śmierć. Opowieść o ideałach, którym zalecano jej być wierną, a które zawiodły, zdradziły, opuściły wtedy, gdy ich potrzebowała, dowodząc, jak niewiele były warte. O tym, jak pomoc, przyjaźń - i miłość - znalazła wreszcie u tych, u których z pozoru nie należało szukać ani pomocy, ani przyjaźni. Nie wspominając o miłości. Ale tego nikt nie mógł zobaczyć ani tym bardziej usłyszeć. Chata z zapadniętą i omszałą strzechą była dobrze okryta wśród mgieł, na moczarach, na które nikt nie odważał się zapuszczać.

- Mamy cię, Falka! Nie spodziewałaś się nas tu, co?
- Spodziewałam się - usłyszał dziad. I zadygotał na dźwięk tego głosu.
Zobaczył ruch szczupłej postaci. I usłyszał westchnienia zgrozy. Zduszony krzyk którejś z dziewek. Nie mógł widzieć, że nazwana Falką dziewczyna zdjęła kaptur i szal. Nie mógł widzieć szkaradnie oszpeconej twarzy. I oczu umalowanych dookoła barwiczką z sadzy i tłuszczu tak, że wyglądały jak oczy demona.
- Nie jestem Falką - powiedziała dziewczyna. Dziad znowu zobaczył jej szybki, rozmazany ruch, widział, jak coś płomieniście zalśniło w świetle kaganków.
- Jestem Ciri z Kaer Morhen. Jestem wiedźminką. Przyszłam tu, by zabijać.

Jeszcze raz przejrzała się w wielkim zwierciadle. Widok raczej nie zadowalał. Wilgotne jeszcze po kąpieli włosy miała przystrzyżone i sczesane tak, by choć trochę zakrywały bliznę. Makijaż ładnie podkreślał jej oczy i usta, nieźle prezentowały się też rozcięta do pół uda srebrnoszara spódnica, czarna kamizelka i cieniuteńka bluzka z perłowej krepy. Całość interesująco akcentował jedwabny fular na szyi.
[...]
- To wszystko moja wina - wymamrotała. - Ta blizna mnie szpeci, wiem. Wiem, co widzisz, gdy na mnie patrzysz. Dużo z elfki nie zostało we mnie. Złoty samorodek w kupie kompostu...
Odwrócił się gwałtownie.
- Jesteś niezwykle skromna - wycedził. - Ja powiedziałbym raczej: perła w świńskim gnoju. Brylant na palcu gnijącego trupa. W ramach ćwiczenia językowego sama opracuj inne jeszcze porównania. Jutro cię z nich przepytam, mała Dh'oine. Ludzka istoto, w której nic, absolutnie nic nie zostało z elfki.

[...]
Tamże pan Guthrie napotkał był wyłaniającą się z mgły i nicości (sic!) młodą dziewczynę z brzydką blizną na twarzy (sic!), jadącą wierzchem na karej klaczy (sic!) w towarzystwie białego jednorożca (sic!).
[...]

Płaskowyż pełen wraków okrętów. Zamek wtopiony w ostre skały urwiska, górujący nad czarnym zwierciadłem górskiego jeziora...
- Tędy! - krzyknęła przenikliwie Nimue. - Oto droga którą musisz podążyć! Ciri, córko Pavetty! Wjedź w portal, podążaj drogą wiodącą na spotkanie przeznaczenia! Niechaj zamknie się koło czasu! Niechaj wąż Urobos zatopi zęby we własnym ogonie.
- Nie błądź dłużej! Spiesz się, spiesz na pomoc bliskim! To jest właściwa droga, wiedźminko.
Klacz zarżała znowu, ponownie zamłóciła kopytami powietrze. Dziewczyna w siodle kręciła głową, patrząc już to na nie, już to na obraz wywołany przez gobelin i zwierciadło_Odgarnęła włosy, a Condwiramurs zobaczyła brzydką bliznę na jej policzku.
- Zaufaj mi, Ciri! - krzyknęła Nimue. - Przecież mnie znasz! Już mnie kiedyś widziałaś!
- Pamiętam - usłyszały. - Ufam, dziękuję.

Gdy dojechała do wieży bramnej, panował tu już ścisk. I podniecony gwar. Gapili się na nią wszyscy. Ci nieliczni, którzy ją znali i widzieli wcześniej, jak Boreas Mun i Dacre Silifant. I znacznie liczniejsi ci, którzy o niej tylko słyszeli - nowo zwerbowani ludzie Skellena, najemnicy i zwykli grasanci z Ebbing i okolic, którzy teraz w zdumieniu patrzyli na szarowłosą dziewczynę z blizną na twarzy i z mieczem na plecach. Na piękną karą klacz, wysoko trzymającą głowę, pochrapującą i dzwoniącą podkowami po płytach dziedzińca.

Ciri podeszła, sztywna jak automat. Yennefer poprawiła i wygładziła jej kołnierzyk, spróbowała zetrzeć zaschniętą już krew z rękawa. Dotnęła włosów. Odsłoniła bliznę na policzku. Objęła mocno. Bardzo mocno. Geralt widział jej ręce na plecach Ciri. Widział zdeformowane palce. Nie czuł gniewu, żalu ani nienawiści. Czuł tylko zmęczenie. I ogromnie pragnienie, by skończyć z tym wszystkim.

- Ty zaUś - powiedziała Ciri, mierząc Emhyra płomiennym spojrzeniem. - Ty zaś wygrałeś. I myślisz, że godnie?
Emhyr var Emreis nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko, mierząc dziewczynę wyraźnie zadowolonym spojrzeniem. Ciri zacisnęła zęby.
[...]
Zatrzymał ich cesarz Emhyr car Emreis, ten ciemnowłosy człowiek o twarzy, która budziła w niej dziwne, niejasne wspomnienia. Puścili ją na jego ostry rozkaz. Ciri pociągnęła nosem, otarła oczy rękawem. Widząc, że podchodzi, wstrzymała szloch, hardo zadarła głowę. Ale teraz - była tego świadoma - wyglądało to już tylko śmiesznie.
Emhyr patrzył na nią długo. Bez słowa. Potem podszedł. I wyciągnął ręce. Ciri, która na takie gesty zawsze reagowała odruchowym cofnięciem się, teraz, ku swemu najwyższemu zdumieniu, nie zareagowała. Z jeszcze większym zdumieniem stwierdziła, że jego dotyk wcale nie jest przykry.
Dotknął jej włosów, jakby licząc bielutkie jak śnieg pasemka. Dotknął zdeformowanego blizną policzka. Potem przytulił, gładził po głowie i plecach. A ona, wstrząsana płaczem, pozwalała mu na to, a ręce trzymała sztywno niczym strach na wróble.
- Dziwna to rzecz, przeznaczenie - usłyszała szept. - Żegnaj, córko.

Odruchowo odgarnęła zmoczone włosy, a rycerz westchnął mimowolnie. Nie tylko dlatego, że jej ucho było zwyczajne, ludzkie, żadną miarą elfie. Policzek miała zdeformowany dużą brzydką blizną. Zraniono ją. Ale czy wróżkę można zranić?
Zauważyła spojrzenie, zmrużyła oczy i zmarszczyła nos.
- Szrama, tak jest! - powtórzyła ze swym zaskakującym akcentem. - Czemu masz taki wystraszony wzrok? Aż tak dziwna to rzecz dla rycerz, blizna? Czy też aż tak szpetna?
- Rzecz iście nie dziwna dla rycerza - rzekł nie bez młodzieńczej dumy, demonstrując własną ledwo zagojoną szramę, biegnącą od skroni po żuchwę. - A szpetne są jeno blizny na honorze. Jestem Galahad, syn Lancelota du Lac i Elaine, córki króla Pellesa, pana na Caer Benic. Ranę tę zadał mi Breunis Bezlitosny, niegodziwy ciemiężyciel panien, nimem go powalił w uczciwym pojedynku. Zaprawdę, godzien jestem z rąk twych przyjąć ten miecz, o Pani Jeziora...

Uuuf....trochę tego było, ale chyba wszystko, albo większość znalazłem. Niektóre dłuższe, ale by był kontekst i większa wyrazistość.
Starałem się ułożyć te cytaty mniej więcej chronologicznie i chyba mi się udąło.
 
Last edited:
Większość jest kompletnie niezwiązana z tematem, zatem nie widzę sensu ich zamieszczania. Najważniejszy jest ten:
Wracając do zaopatrzenia rany - podjął po chwili starzec, wpatrzony w migotliwy i kopcący płomień łojówki - zapiszmy, co następuje. Nie wycinałem brzegów skaleczenia, ograniczyłem się jedynie do usunięcia kilku nieukrwionych strzępów i oczywiście skrzepliny. Przemyłem ranę wyciągiem z kory wierzbowej. Usunąłem zanieczyszczenia i ciała obce. Założyłem szwy. Konopne. Innym rodzajem nici, niechajże zapisane to będzie, nie dysponowałem. Zastosowałem okład z arniki górskiej i założyłem formowany opatrunek muślinowy.
I jak widać brzegi nie zostały wycięte, a rana została zszyta. Na zniknięcie szansy nie było, a blizna zawsze kobietę szpeci. Jeśli model Ciri nie ma szpecącej blizny, to co ma?
Natomiast jej reakcja na zobaczenie dzieła Vysogoty nie była jakaś dramatyczna. Zero płaczu i jęków, przyjęcie jej z godnością. Gdyby to było rozorane pół twarzy, to sądzę, że reakcja byłaby większa.
 
Nieszpecącą kreskę na twarzy.

ceadml said:
Tylko, że Ciri dosyc ładna była i każda blizna ją szpeciła. W czasach przypominających nasze średniowiecze delikatna blizna na policzku dziewczyny nie była OSOM i nie dodawała pikanterii tak jak możemy uważac dzisiaj. Sądzę, że obecna blizna jest ok i nawet taka lekka w tamtych czasach mogła uchodzic za szpeczącą.
Wydaje mi się, że to by szło całkiem odwrotnie. Taka drobna niedoskonałość, jaką widzimy na modelu Ciri, byłaby całkowicie pomijalna w czasach przypominających średniowiecze. Myślę raczej, że w średniowieczu panny musiały się często godzić z o wiele poważniejszymi defektami urody.
 
Last edited:
Top Bottom