Trzeci Strażnicy to znakomicie wyważona sinusoida tragicznych, przejmująco smutnych i dotkliwych wątków ze znajomym dla serii humorem, lekkością i duszą. Jest tutaj duża stawka, jest poczucie takiej finalności, końca przygody - które wciskają w fotel do ostatnich scen.
Rocket jest moją ulubioną postacią z całego MCU i to jego dramatyczna przeszłość, której ślady są obecne w poprzednich filmach w postaci rozmyślnie rozrzuconych okruszków, jest zawiązaniem dla pozostałych wątków fabuły.
Koncentrujące się na niej retrospekcje to najcięższa do przebrnięcia część opowieści i praktycznie każdy flashback był jak mocny cios w brzuch. Zdecydowanie nie jest to lekki film dla miłośników zwierząt. Prawie że makabryczne i wynaturzone formy antropomorfizowanych futrzaków od początku podszywają doświadczenie seansu niepokojem i smutkiem. Nie pomaga w tym wszystkim fakt, że ponad połowę "teraźniejszej" części filmu biedny Szop spędza na skraju śmierci.
Plusem może być tu fakt, że tym mocniej przy tym wszystkim wybrzmiał złoczyńca. Chyba nikogo nie da się tak nienawidzić, jak kogoś kto znęca się nad słabszymi stworzeniami.
Na szczęście zbierająca się (moralnie) w kupę celem ocalenia Rocketa rodzina Strażników rozgrzewa serce praktycznie od samego początku.
Jak zwykle u Gunna, pełna małych niuansów jest dynamika między bohaterami. Mimo ciągle im towarzyszących i czasami idiotycznych sprzeczek w wielu miejscach widać, jak bardzo im na sobie zależy, jak daleką drogę przeszli i jak wiele są gotowi dla siebie nawzajem poświęcić.
Wyraźnie zaznaczone jest, że ich zarzuty względem siebie są w pewnym sensie projekcją ich własnych niepewności i wad, które utrudniają im akceptacje samych siebie - i w dużej mierze o tym również jest ten film. O nauczeniu się, jak ruszyć naprzód, jak sobie wybaczyć, jak siebie samego zaakceptować. I w tym kontekście każda z postaci dostaje stosowne i bardzo satysfakcjonujące domknięcie.
Drax uświadamia sobie, że nie jest Niszczycielem, tylko Opiekunem. Nebula akceptująca swoją wrażliwość i wartość jako osoby, a nie tylko broni stworzonej przez Thanosa. Mantis, nabierająca pewności siebie i gotowości, by podążać za własnym instynktem i pragnieniami. Peter, przestający się obwiniać o rzeczy, nad którymi nie miał kontroli i przestający uciekać.
Nawet Gamora, ktora nie jest "naszą" Gamorą, ma w tym filmie świetny wątek i jego rozwiązanie. Z jednej strony jest to ta sama bohaterka, o tym samym kompasie moralnym, z takimi samymi marzeniami i potrzebami - z drugiej wiąże ją zupełnie inny bagaż doświadczeń. Serce ma po właściwej stronie i dlatego, mimo początkowej niechęci, ciągnie ją do Strażników - ale ona swój "dom" zdążyła już znaleźć gdzie indziej.
No i Rocket, który odzyskuje tożsamość i kontrolę nad własną historią, ratując przy tym tych, którzy nie mogli uratować się sami i uosabiając miano Strażnika Galaktyki.
Technicznie film jest fenomenalny. Efekty, ujęcia, reżyseria scen akcji - wszystko stoi na bardzo wysokim poziomie i funkcjonuje jakby poza głośnymi ostatnio zarzutami względem pozostałych produkcji z uniwersum.
Scena walki w korytarzu to jest taki sztos, że musiałem zbierać szczękę z podłogi. Wiadomo, że jestem stronniczy, ale starając się patrzeć na nią obiektywnie nie wiem, czy widziałem w MCU potyczkę z lepszą choreografią, z tak dobrym zaznaczeniem stylów walki i zdolności bohaterów. Nasuwają mi się oczywiste porównania, jak wszyscy Avengersi, czy scena w autobusie w Shang-Chi, ale niezależnie od obecnych rankingów, GotG3 wskakuje w tej kategorii do topki. Rozprawienie się z High Evolutionary też było mega satysfakcjonujące.
Wszystko to dzieje się jak zwykle w akompaniamencie świetnej muzyki. Począwszy od akustycznego "Creep", przez Beastie Boys, Mowgli's, Raibow, Spacehog i w końcu - Florence and the Machine. Każdy z kawałków świetnie komplementuje to, co dzieje się na ekranie. Od obejrzenia katuję playlistę. Tutaj Gunn nigdy nie chybia.
Mam dwa małe nitpicki, które w sumie nie są realnymi problemami tego filmu.
Pierwszy - Udział Adama Warlocka w całości jest mocno kontekstowy. Postać ma potencjał, ale tutaj było jej bardzo niewiele i jej rola ograniczyła się do funkcji, którą mógł pełnić trochę mocniejszy pomagier głównego złego. Z jednej strony dobrze, że nie przyćmił w żaden sposób głównej obsady, z drugiej zaś wydaje mi się, że znakomicie "odbił" by się od każdego z bohaterów ze swoim bagażem.
Drugi - jak na film, gdzie postacią wiodącą ma być Rocket, jest go tu zaskakująco mało - w sensie takiego Rocketa, jakiego znamy z poprzednich części. Ponad połowę filmu spędza on w śpiączce, co przywodzi trochę na myśl motyw z sitcomów, gdzie jeden z aktorów miał na dany odcinek problemy z konfliktującym harmonogramem pracy i scenarzyści musieli jakoś uzasadnić jego nieobecność. Zdaje sobie sprawę, że bez tego de facto nie było by filmu w takim kształcie, jak obecnie - ale gdybym miał wybór, to przywrócił bym go do akcji trochę wcześniej i dał mu troszeczkę bardziej pro-aktywną rolę przy mierzeniu się z planami High Evolutionary.
Honorowe wzmianki:
- Tulenie Gamory przez Ravagersów w finale.
- Tulenie Rocketa przez Quilla i Groota.
- Płacz z ulgi u Nebuli po dowiedzeniu się, że z Rocketem wszystko ok.
- Uśmiechająca się Nebula.
- Face-off.
- Quill i Groot jako action buddies.
- "Open the fucking door".
- Każdy eye-roll Gamory.
- "I love you, guys".
- "Metafora".
- Nathan Fillion.
- Peter planujący w wykalkulowany sposób i wiedzący co robić i jak dowodzić.
- Drax kopiący dupy.
- Mantis. Po prostu.