Zostałam perfidnie wyprzedzona przez przedmówcę, bo też chciałam kilka słów o niekwestionowanym zwycięzcy, ale może być i o tegorocznych Oscarach ogólnie.
Też jestem zaskoczona triumfem tak lekkiego kina, kiedy po piętach deptały mu tuzy Hollywood, takie jak Spielberg z bardzo - jak sam twierdzi - ważnym dla niego filmem, albo jak Cameron z Awatarem. Czyżby odwrót od tzw. wielkich nazwisk i ukłon Akademii w kierunku Nowego? Chyba niekoniecznie, skoro uhonorowano wielokrotnie pomijaną Jamie Lee Curtis. Rysuje się jednak jakiś trend odchodzenia od monumentalnych i/lub trudnych tematów na rzecz tytułów lżejszych.
Albo może dopisuję tu bez sensu jakieś teorie, a Akademia poszła za głosem publiczności, tak po prostu?
Odnośnie "Wszystko wszędzie..." najpoważniejszy zarzut, który pada ze strony mniej lub bardziej uznanych krytyków, to ten o "tiktokowość" obrazu, zawrotne tempo przy relatywnie mało skomplikowanej fabule (próżno tu szukać spiętrzonych odniesień i zawikłań rodem z "Incepcji" albo "Teneta"), umowną kreskówkowość i pewną płaskość charakterów (chociaż nikt nie wątpi, że "pani ze skarbówki" w wykonaniu JLC bardziej jeży włos na głowie niż "Halloween", to ja szczerze nie wiem, czy to jest rola godna Oscara). Niemniej jest to kino "jakieś", zaskakujące i unikalne, może zatem
holyłud szuka na gwałt tej inności właśnie?
Szaleńcze samoloty - było. Niebieskie ekoludy - było. Wojna - było. Alienacja - było. Nie było dotąd osiołka, ale tu całkiem możliwe, że publika nie jest na to jeszcze gotowa
Z Fraserem nikt, moim zdaniem, nie miał szans, bo to piękny i nader amerykański powrót w trudnej roli i w trudnej tematyce (chociaż nie brakuje zarzutów o to, że głębia filmu jest tylko pozorna). "Pinokia" nie widziałam, ale del Toro to instytucja, konkurencję miał zresztą słabą. 3 z 4 statuetek za aktorstwo dla azjatyckiego obrazu... chyba całokształt tu zagrał, bo nie były to, jak dla mnie, wcielenia wybitne, a "tylko" fajne. Osobiście szkoda mi pięknej roli Any de Armas, ale jest nadzieja, że reżyserzy nie dadzą jej przepaść. Szkoda mi też, że niezwykle klimatyczny "Batman" przepadł w kategoriach technicznych - ale to, tak szczerze, zawsze jest loteria tudzież niezrozumiały dla mnie klucz doboru tak nominowanych, jak zwycięzców.
W ramach sekretnej
guilty pleasure obejrzałam sobie wdzianka na czerwonym, pardon, szampańskim dywanie. Szału nie było, nie kupowałabym tego "otkjutur" za żadne pieniądze, więc to nawet dobrze, że akurat żadnych wolnych nie mam.
Btw. mignął mi gdzieś króciutki wywiad z Hugh Grantem lansowany na skandalik, bo wg wielu odbiorców aktor obraził dziennikarkę olewczym podejściem do zadawanych pytań o to, komu kibicuje na tym rozdaniu ("nikomu specjalnemu"), gdzie kupił garnitur ("u krawca"), a jak się nazywa ("jakiś mój krawiec") - wg mnie jednak pan Grant wykazał się nadludzką cierpliwością i szczerą niechęcią do udawania, a w jednej sprawie w sumie się z panią zgodzili: że to jedno wielkie targowisko próżności. No ba.
Nam pozostają filmy i ja się czuję wygrana.