W ten weekend obejrzałem dwa filmy (a w sumie nadrobiłem zaległości, bo nie były to nowe tytuły) i teraz podzielę się z wami moimi wrażeniami.
Na pierwszy ogień pójdzie
Le Mans '66 (na zachodzie znany też pod tytułem Ford v Ferrari)
.
Film opowiada fragment historii firmy Ford, która jako olbrzymi producent samochodów, w latach 60'tych (ubiegłego wieku*) mierzyła się z pewnymi problemami sprzedażowymi, ale głównie wizerunkowymi. Chcąc zmienić ten stan rzeczy Ford postanowił stworzyć własny zespół wyścigowy, który będzie mógł stanąć w szranki (a raczej wygrać) jeden z najbardziej prestiżowych wyścigów, czyli 24-ro godzinny Le Mans.
Główny problem polegał jednak na tym, że Ford nie miał zespoły kierowców, mechaników, a przede wszystkim samochodu przystosowanego do tego typu zawodów (Ford co prawda ścigał się i to z sukcesami, ale nie w tego typu imprezach, dodatkowo rozgrywanych poza Ameryką).
Ford jednak posiadał kilka asów w rękawie. Jednymi z nich byli Carroll Shelby (legendarny kierowca rajdowy, a później konstruktor samochodów) oraz Ken Miles (ekscentryczny brytyjski kierowca rajdowy). Nie wspominając już o sporym budżecie...
Na drodze do zwycięstwa stał jednak najgroźniejszy rywal - Ferrari. Włoska firma, która mimo problemów finansowych, nie chciała odpuścić wyścigów (w których latach 60-tych firma świeciła praktycznie nieprzerwaną serię zwycięstw).
W roku 66 powyższa sytuacja jednak miała się zmienić.
Tyle odnośnie zarysu fabuły, która opiera się na prawdziwych wydarzeniach tamtych lat. W filmie mamy też rekreację autentycznych postaci, ale trzeba brać pod uwagę, że część z zachowań czy wydarzeń zostało zmienione na potrzeby filmu (w większości zwiększenia dramaturgi niektórych wydarzeń).
Tak czy inaczej, skupmy się teraz na samym obrazie jako doświadczeniu kinowym.
I tutaj muszę powiedzie, że Le Mans '66 pozytywnie mnie zaskoczył. Co prawda wcześniej słyszałem dużo dobrego o tej produkcji ale z początku nie wiedziałem jak to wszystko ugryźć. Film zaczyna się dość spokojnie i kilka początkowych scen nieco przynudza, a cały film jest bardziej obrazem opartym na wzmaganiach ludzi niż maszyn (chociaż wyścigi też tutaj uświadczymy - jednak jeśli ktoś szykuje się głównie na ten element może poczuć się lekko zawiedziony, a już na pewno nienasycony). Gdy jednak zaczyna się prawdziwa walka (najpierw aby stworzyć idealny samochód, a później aby wygrywać i to czasem walki wewnątrz samej firmy Ford) zaczyna się robić niezwykle ciekawie. W całym spektaklu pomaga też dobra gra głównych aktorów (Matt Damon - jako Carroll Shelby i Christian Bale - w roli Kena Miles).
Obaj są dobrymi aktorami, ale dodatkowo w filmie było wyczuć między nimi tą chemię.
Obraz, mimo dość skromnego - jak na produkcję tego typu - budżecie (nieco ponad 97 milionów $) całkiem sprawnie oddaje klimat Ameryki lat 60-tych.
Dodatkowo sposób kręcenia filmu pozwala nam na szersze i ciekawsze obejrzenie wszystkich scen (w tym też wyścigów - które nie są przeładowane szybkimi cięciami oraz trzęsącą się kamerą) przez co praktycznie zawsze wiadomo co aktualnie dzieje się na ekranie.
Muzyka jest dobra i pasuje, ale nie powiedziałbym aby się czymś wybijała (ale może to dobrze i takie były założenia).
Jeśli miałbym już znajdować jakieś wady, to byłoby tych kilka scen (na pewno jedna z żoną MIles'a za kierownicą - głównie chodzi o pewien brak logiki w odniesieniu do poprzednich wydarzeń i rozmów oraz konfrontacja pomiędzy Shelby i MIles'em na trawniku przed domem - wiem miało to nadać dramaturgii ale...) oraz fakt iż samo Ferrari zostało tak po macoszemu potraktowane (widzimy ich tylko praktycznie w czasie negocjacji kupna firmy oraz samego finalnego wyścigu).
W sumie polecam wszystkim, którzy nie widzieli, a samym tematem się interesują.
P.S. Nawet nie widziałem, że oglądałem ten film... w trakcie trwania tegorocznego wyścigu Le Mans 2020
.
P.S.2. *głupio się czuję dodając ten dopisek "zeszłego wieku" ale już dwóch dekad mamy nowe stulecie, a nawet tysiąclecie...
Drugi film jaki widziałem to zupełnie inny biegun czyli produkcja od molocha Disney'a, a dokładniej
Czarownica 2 (Maleficent: Mistress of Evil) z Angeliną Jolie i Michelle Pfeiffer.
Od razu zaznaczę iż pierwszy film widziałem i mimo kilku ciekawszych momentów był to obraz raczej mdły oraz sztampowy (całość oglądało się głównie dla Angeliny Jolie). Muszę powiedzieć, że podobnie jest też w tym przypadku... aczkolwiek ta odsłona chyba nieco bardziej przypadła mi do gustu.
Tak czy inaczej, jest to film, który raczej szybko się zapomni, ale zacznijmy od początku.
Czarownica 2 kontynuuje historię, którą widzieliśmy w pierwszym filmie (i którą twórcy poniekąd nam przypominają - i dzięki Bogu
) - czyli Aurora (uśpiona księżniczka z poprzedniej odsłony) rządzi sobie spokojnie krainą magicznych stworzeń i nic się nie dzieje do momentu, w którym Książe Phillip (jej miłość z poprzedniej odsłony) nie poprosi ją o rękę.
Okazuje się to być nie na rękę (zupełnie niezamierzona gra słowna z mojej strony
) zarówno dla samej Maleficent (w polskim tłumaczeniu nazywanej "Diaboliną" - szczerze jakoś nie mogłem się do tego przekonać) jak i przyszłej teściowej naszej księżniczki (Królowej Ingrith - granej przez Michelle Pfeiffer).
Pierwsza nie chce stracić "córki", która zniknie w nieznanym dla niej (oraz do niedawna znienawidzonym - świecie ludzi), a druga nie chce potencjalnego przymierza z magicznymi istotami (z powodu wydarzeń z jej przeszłości).
W powietrzu wisi więc konflikt (jednak szyty bardzo, ale to bardzo grubymi nićmi), który może się przerodzić w potencjalną wojnę ( i pewne strony do tego wręcz dążą).
Fabuła oraz sposób prowadzenia intrygi nie jest mocną stroną produkcji Disney'a (jednak mamy tutaj produkcję skierowaną dla dzieci) ale chyba najgorsze jest to, iż całość bazuje tylko na takich prostych niedopowiedzeniach poszczególnych stron, że aż głowa mała...
Dodatkowo sporo scen i wydarzeń jest tak sztampowych, że możemy je bez problemu przewidzieć (gdyż widzieliśmy to już setki razy w innych podobnych produkcjach). Sam wątek Maleficent vs Królowa Ingrith jest niczym innym jak natura i dzikość kontra cywilizacja i jej niezaspokojona ekspansja (czasem przypominało mi to uproszczone wątki z Księżniczki Mononoke - ale to już tylko takie moje zboczenie).
Jest jednak coś co może się w produkcji podobać. Jest to przede wszystkim strona wizualna.
Bardzo ładne obrazy oraz efekty. I oczywiście Angelina Jolie w tytułowej roli sprawdza się świetnie.
Na niewątpliwy plus można też dać fragment, w którym Maleficent poznaje swoje korzenie oraz lud, z którego się wywodzi. Szkoda tylko, że zostało ty przedstawione w taki szczątkowy i oszczędny sposób.
Czy całość oglądało się źle? Nie.
Czy były denerwujące fragmenty? Tak.
Czy poleciłbym film? Nie mam pojęcia...
Jak podobała się wam kreacja Angeliny Jolie z poprzedniego filmu i lubicie patrzeć na ładne baśniowe obrazy, wówczas warto się zainteresować, a tak...