Hórgard

+
Hórgard

Może ktoś się skusi na przeczytanie. :) :look:

Hórgard, czym właściwie jest… Trudno mi powiedzieć, jest zbyt wielki, żeby go nazwać krainą. Świat? Jest zbyt obszerny i zróżnicowany by nazwać go jednym światem. To po prostu Hórgard. Nikt jeszcze, kto jest człowiekiem nie dotarł do jego granic. Nikt cywilizowany nie odważył się wyruszyć, jeżeli nawet, to nie starczyło mu życia, żeby gdzieś dojść. Podobno magowie są w stanie wybrać się TAM, ale oczywiście nie powiedzą, nie pokażą. Kim jestem i co właściwie tu robię? To też, niech na razie pozostanie drogi czytelniku, moją tajemnicą.
Dobrze znany świat pod swoją opiekę wzięła wielka i potężna Rzeczpospolita, której historię, może się kiedyś pokuszę spisać. Teraz jednakże mamy rok 1614. Na Bursztynowym Tronie w stolicy zasiada król Jartmund I z dynastii Jarych. Królowie Rzeczypospolitej bardzo lubują się w literze „J”. Podobno przynosi im szczęście. Pod Jej rządami i Sejmu Wielkiego wreszcie panuje ład, który miejmy nadzieję, nigdy nie zostanie naruszony. Wielu z was powie pewnie, że kolejna „kraina podobna do wszystkich ze złym, albo takim sobie de facto cesarstwem”. W Rzeczypospolitej nic nie jest jasne, ale jest dużo lepiej niż konglomerat państw słowiańskich i sarmackich, który był kiedyś. Rzeczpospolita to wyraz najwyższej zgody jaki zapanował po licznych niesnaskach i wojnach. W 1568 r. podpisano unię wszystkich państw w Grunwaldzie, stołecznym mieście Królestwa Mroźnych Jarów. Jedno państwo, jedna stolica, Bursztynowy Tron w Jartlandzie, swoją drogą jak nazwa wskazuje potężna leśna kraina. Zielonością ustępująca jedynie Wielkim Borom Elfickim. Jeden skarbiec z podatkami ze wszystkich prowincji ukryty gdzieś w lodowych dolinach.
Wspomniane Wielkie Bory Elfickie znajdują się na zachód od Mroźnych Pól, a na północ od kamiennego Gulubudur (również graniczącego z Mrożnymi Jarami), zamieszkałego przez golemy wszelakiej maści, które podobno umieją śpiewać. Nigdy nie słyszałem ich śpiewu i nie zamierzam słyszeć, bo z tego co słyszałem ich hymn nie brzmi najlepiej, no, ale czegóż wymagać od twardych strun głosowych. Obie krainy oddziela od wschodniej, długi łańcuch górski nazwany Górami Zamoyskiego.
Wielkie Bory Elfickie jak nawa wskazuje, zamieszkane są przez ten starożytny lud, długouchych twórców niesamowitych, bogato zdobionych, ze wszelkiego możliwego materiału, budowli i przedmiotów. Zdawać by się mogło, że ich świat jest jakby idyllą… Na razie niech tak pozostanie. Za leżącymi obok siebie Gulubudur i Wielkimi Borami Elfickimi rozciąga się wielka zielona nizina Jartlandu, a za nią lasy, jeziora, wyżyny i w końcu miasta królestwa, z Bursztynowym Tronem na czele.
Dalej na północ gdzie kończą się Góry Zamoyskiego i Jartland podróżnik wkracza na dzikie Wieczne Stepy. Zamieszkują je koczowniczy i awanturniczy lud, który słynie ze swej fantazji i bitności. Są to mianowicie Kozacy. Niesamowite z nich paliwody. Doskonali i do bitki i do szklanki. Rzeczpospolita z ich powodu niejednokrotnie miała problemy, ale są jej potrzebni. Pochodzą z ludu Rusów, który przybył z dalekiej północy. Na wschodzie znów ciągną się kolosalne Mroźne Jary, z największym łańcuchem górskim imienia Piastów i najwyższym znanym szczytem, szczytem Kazimierza Wielkiego. Co noc, z góry, niebo rozjaśnia czyste, błękitne światło lub białe światło. Kto lub co je wywołuje? Wielu wchodziło na sam szczyt i wielu już z stamtąd nie wróciło. Ci, którym się udało, albo nie widzieli nic, albo złożyli śluby milczenia. Nikt nie wie co się tam dzieje.
Daleko na wschodzie za lodowym jeziorem Sklawonia i śródlądowymi, wiecznie zamarzniętym Morzem Świętowita, oddzielonym wspomnianym pasmem imienia Piastów, podobno rozciąga się Istambulia, a na południe od niej Tartaria. Tam jednak niewielu dotarło.

Na razie dość tego rozmarzania się. Jak już wcześniej wspomniałem historia rozpoczyna się w 1614 r. Gdzieś na przełęczy w stronę Grunwaldu, tuż za granicą z Gulubudur. Na szlaku powoli wspina się czterech jeźdźców z sumiastymi wąsami jak na szlachciców przystało. Jeden na karym koniu, ubrany w czerwoną delię, zapiętą na duży guz z przepięknym rubinem i karmazynowym kołpakiem z pawim piórkiem, bardzo młody. Drugi dość… tęgiej postury, w średnim wieku, na gniadoszu, w żółtej delii i mysim kołpaku, również z pawim piórkiem. Dwaj pozostali w karmazynach i brązowych czapkach, ewidentnie bracia bliźniacy, na pewno koło trzydziestki.
- Jak długo żeś tam bawił? 2 lata zlecą Stowejciu? – odezwał się towarzysz w żółci.
- Podróż przez Gulubudur miesiąc, Jartland 4 miesiące, później odwiedziny „zacnych rodów” w Perunowie, Głomaczy, Swiatych Horach i Arkonie. Takiego kaca, to do końca życia nie zapomnę. Z dobry rok mi to zajęło, no i znów 5 miesięcy z powrotem. No i wreszcie, u progu domu Wilkomirze. – stwierdził szlachcic w czerwieni.
- A powiadają, że byłeś też w Bursztynowym Tronie!? – naskoczył jeden z bliźniaków.
- Co żeś taki hardy się zrobił!? Jak żem wyjeżdżał, to siedziałeś cicho jak mysz pod miotłą.
- Co to kurwa było!!! – krzyknął drugi bliźniak.
- Pewnie chochoł! – roześmiał się Stowejko, robiąc kółko na wierzchowcu przed braćmi. – Drogomir? Gniewomir? A wy, w ogóle widzieliście kiedyś chochoła? – Straszył ich dalej.
- No nie kochaniutki. Ale jakby co, to go usieczem. Już pokażemy mu co znaczy sarmacka krew! – Odezwał się pewny siebie Gniewomir.
- Już my pokażem, co to szabelka… – wtórował bratu Drogomir.
- No mówiłem, że hardy! – roześmiał się Stowejko.
Tak mijały kolejne godziny i dni. Wśród przekomarzań i śmiechów. Cztery dni później nastąpiło coś o czym wieszczono już od wielu lat. A czego nikt z nich się nie spodziewał.
Mijając kolejną przełęcz grupa naszych towarzyszy natknęła się na nie lichą burze śnieżną, która dęła, niczym podkomorzy na piękne panny. Zaspy rosły z każdą sekundą. Już nie było widać drogi. Szlachcice musieli się uchamić brnięciem na własnych nogach. Konie drżały z zimna, wypuszczając resztką sił gorące opary z nozdrzy. Powoli droga zaczynała być nie do zniesienia. Co chwila przystawali, by w końcu zaniemóc na dobre.
Szum wichru został nagle złamany przez ogromny ryk, niewypowiedziany, pierwotny. Nie wiadomo, czy jakiekolwiek zwierze byłoby w stanie, coś takiego wydać z siebie. Jedno jest pewne, zwykły człowiek, też nie. Po chwili do uszu podróżnych dotarły jakieś niewyraźne słowa, których echo rozchodziło się co raz głośniej i głośniej, wśród nieprzebranych dolin i gór. Nadzwyczaj ochoczo, nasi przyjaciele zaczęli kopać w śniegu jamę. Przykryli dziurę skórami i szybko tam się ukryli.
- Każdy kurwa ma nóź i krzesiwko, ale zafajdanego suchego drewna nigdzie! – rozjuszył się zgęziały Wilkomir.
- Dobra! Ja poszukam. – rzekł spokojnie Stowejko. Wyszedł na zewnątrz i zaraz poczuł uderzenie mroźnego wiatru na policzku. Brnął z trudem, w stronę najbliższego drzewa. Nagle znów usłyszał ten wieszczący głos, a raczej jego dalekie, chodź głośne echo. Zabrał się do ucinania gałęzi sosny, gdy nagle, na wzgórzu ujrzał zakapturzoną postać. Na pierwszy rzut oka, wyglądała jak wielki niedźwiedź. Postać powoli zaczęła zmierzać do Stowejki. Ten przeraził się nie na żarty. Z pod kaptura wyjrzała zarośnięta gęsto twarz dziada….
 
- Chodź ze mną. – rzekł krótko dziad.
Stowejko nie wiedząc czy zszokowany, czy zaciekawiony postąpił za nim. Na wzgórzu smaganym podmuchami porywającego wiatru, dostąpił zaszczytu słyszenia wieszczby.
- PRZYBĘDZIE Z MROZU, STALI I BÓLU,
TEN CO POKAŻE DROGĘ WŁAŚCIWĄ,
TEN CO ROZKRUSZY SKAŁY GULUBUDURU,
TEN CO DA WARTOŚĆ MIŁOŚCIWĄ.
PÓJDĄ ZA NIM SZLACHETNI I CISI,
ON ZAŚ WYŻEKNIE SIĘ PYCHY.
TEN CO UNIESIE SKAŁY JARÓW,
TEN CO DA NADZIEJĘ BOGÓW.
DLA WOLNOŚCI ORŁA ZRODZON,
DLA POTĘGI HÓRGARDU STWORZON.
- To o mnie!?… O mnie!? – krzyczał pytająco Stowejko.
- Tyś pychą przepełnion. On niesie nadziei plon. – powiedział spokojnie starzec. – Jeszcze się spotkamy.
Co było dalej, szlachcic nie mógł wiedzieć. Padł jak długi. Obudził się następnego dnia, koło południa, w noszach ciągniętych za końmi.
- Obudził się nasz jaśnie wielmożny. he he he… – przywitała naszego bohatera zarośnięta morda Wilkomira.
- Widzieliście Go!?
- Kogo?
- No, tego dziada co mnie na wzgórze zaprowadził.
- Nikt cię, nigdzie nie zaprowadzał.
- Leżałeś nieprzytomny na wzgórzu.
- A te głosy!? To echo!?
- To była Noc Kupały. A dziś będzie noc św. Jana. Wtedy zewsząd docierają głosy Wiedzących.
- Kogo? – spytał Drogomir.
- Wiedzący… Wernyhorzy. Kto to…Nikt nie wie. Jedni mówią, że to przeklęci Kozacy, inni, że to wypędzeni magowie lub ich przeklęte dusze. Legenda głosi, że kiedyś zejdą ze wzgórz, żeby podążyć za człowiekiem, który pokaże coś silniejszego niż znana magia i nowinki techniczne. Przyniosą wreszcie to na co długo czekamy. Co to takiego? Też nie wiadomo. Taki rytuał wieszczenia przez góry i lasy odprawiają trzy razy w roku. W Dziady, Noc Kupały i św. Jana.
- Widziałem wczoraj jednego z nich. – zarzekał się Stowejko – Starszy dziad, posiwiały, trochę wyglądał jak niedźwiedź.
- Jakżem cię znaleźli, nikogo nie było. – potwierdzał Gniewomir słowa starszego druha.
- O, Światowid przy drodze. Już nie długo powinny się pojawiać jakieś zabudowania. Już mi się przykrzy to brnięcie w zaspach. Napiłbym się czegoś na rozgrzewkę. Kurważ mać! Pierdolona szadź! – narzekał Drogomir.
Po kilku godzinach dotarli wreszcie do gospody w wąskim wąwozie. Jak na tak dzikie tereny przystało gospoda wyglądała jak kompletna ruina, o wdzięcznej nazwie „Gospoda pod Trzema Czarnymi Orłami”. Jedynym dowodem jej działalności był wąski, rzadki dymek z rozpadającego się komina. Wewnątrz obraz wcale się nie poprawił. Kilka ręcznie skleconych stołów, jakieś pourywane, wiszące szmaty. W koncie cicho płakała młoda kobieta ubrana tylko w szmatę, która wyglądała jak psu wyjęta z gardła. Gospodarz, jeżeli w ogóle można go tak nazwać był typowym wieśniakiem w średnim wieku, o brunatnej czuprynie. Jego „szaty” przynajmniej były w miarę kompletne, czego nie można powiedzieć o uzębieniu i krzywym nosie.
- Dajcie gospodarzu strawy. – rzekł Wilkomir.
- Nie ma. – z ogromną niechęcią wydusił z siebie gospodarz. Spojrzał na podróżnych, jakby już ten wzrok miał ich posłać gdzieś nad jezioro Sklawoni.
- To jest li gospoda, czy nie!? – rozjuszył się Gniewomir.
- Ja żem was tu nie zapraszał! Nie daleko stąd jest osada. Tam wam dadzą czego chcecie.
- Nie frasuj się tak brateńki! Tylko coś zjemy, wypijemy i więcej nas na oczy nie ujrzysz. – Zaświecił w oczy wieśniakowi husarską szablą, obrzydliwie bogato zdobioną, między innymi rubinami.
- A niech was wszystkich chuj! – wysyczał zajadle, strzelając z pufera przez ladę, prosto w Drogomira. Na szczęście lada spowolniła kulę i zakrzywiła lot.
Pozostali rzucili się na wieśniaka i rozpłatali szablami, przy okazji zalewając się niemiłosiernie krwią nieszczęśnika. W chwili tego dramatycznego aktu drzwi wyważył jegomość w białej szacie.
- Diabły! Gusła! Czarty! – krzyczał rycerz w bieli. Zaraz rzucił obezwładniające zaklęcie „Nutrire”. Wszyscy padli. Lecz rycerz nie spodziewał się ataku od tyłu. Mocnym cięciem ktoś poderżnął mu gardło. Po chwili duszenia się i agonii zza pleców upadającego wyłoniła się drobna postać dziewczyny, która wcześniej płakała, w koncie. Była brunetą z podkrążonymi, czerwonymi oczami. Nikt się nie spodziewał, że ktoś taki wykona tak szybkie i profesjonalne cięcie w tętnice. Był to aż przerażające. Nasza czwórka podniosła się z ziemi i otrzepała. Dziewczyna zaczęła dygotać, żucia z głośnym hukiem nóż. Padła bezwładnie na ramiona Stowejki, który zdążył ją złapać.
- Wszyscy żyją! Człowiek strzela Bóg kulę nosi. Bliźniaki! Zobaczcie czy nie ma tu czegoś ciekawego. Stowejko! Zanieś ją do koni i ubierz jakoś porządnie.
- Te! Wilko! Drogo! Ten rycerzyk jakiś dziwny ma ten strój pod płaszczem. – Gniewo odsłonił zakrwawione ciało. Pod nim znajdował się pancerz malowany na biało z wielką, czarna swastyką.
- Krzyżak, nie znoszę skurwieli. Ten wygląda nawet jak jakiś komtur. A czerwonych złotych ma tyle, że przez rok mógłbym tylko chlać. – roześmiał się Wilkomir.
Drogomir przyniósł zaś dziwny, długi pakunek.
- Jakiś ładny miecz. – zaświeciły się oczy Drogomira.
- Bliźniaki! Dobra, zbieramy manatki i żarcie!
- Wilkuś, co robimy z gospodą.
- Spalić – splunął tęgi szlachcic.
Z gospody z początku nie śmiało, zza okien wyłaniały się języki ognia, by w końcu wybuchnąć żarem, od którego zajęła się strzecha. Dym robił się niemiłosiernie duszny i gryzący. Cała czwórka spoglądała bezwładnie na to jak powoli ruina zmieniała się w zgliszcza. Kobieta leżała opatulona w kożuchy na noszach. Obraz zniszczenia robił się, co raz bardziej złowieszczy, jakby oprócz ciał nikczemników, drewna i szmat paliło się coś jeszcze. Jakby gusła i wszelkie zło wypalało się z mroźniej ziemi wąwozu.

Kto jest ciekaw co dalej to zapraszam. http://horgard.wordpress.com/
 
Top Bottom