Powieść na podstawie gry "Wiedźmin"
Witajcie ;D
Jakiś czas temu pisałem na forum, że fajnie by było, gdyby powstała powieść na podstawie gry komputerowej "Wiedźmin". I postanowiłem ją napisać. Może i nie jestem jakimś doświadczonym pisarzem (tydzień temu skończyłem 18 lat :harhar ale napisałem już kilka powieści przygodowych i fantasy, na razie nieopublikowanych. Pomysł uważam za dobry, ponieważ dzięki przepisaniu gry na papier osoby nie przepadające za grami komputerowymi będą mogły poznać fabułę Wiedźmina. Znam przynajmniej czterech ludzi, którzy są wielkimi fanami Sapkowskiego, ale nigdy nie grały w żadną grę, a gdy (i w ogóle jeśli) próbowały zasiąść przed W1, ich przygoda z nim kończyła się dość szybko...
Poza tym, skoro swoje książki mają już takie gry jak Assassin's Creed, Dragon Age czy nawet Diabolo, czemu miałby takowej nie mieć REDowy Wiedźmin? Poniżej znajdziecie moje wypociny, jakieś 1/3 tego co do tej pory napisałem. Mam jednak dość długą przerwę. Skończyłem pisać pod koniec stycznia i od tamtej pory jakoś nie miałem czasu by kontynuować. Ale postaram się jak najszybciej zabrać z powrotem do roboty
Proszę Was o komentarze i porady. Jest to właściwie pierwotna wersja i mogło się tam wkraść trochę błędów, jeśli nie stylistycznych to logicznych. Z góry dzięki
PS: Tekstu jest niewiele, bo chodzi mi głównie o to, byście wypowiedzieli się na temat, czy cały projekt w ogóle ma sens. Powiedzmy, że fragment książki jest tylko bonusem
Part 2:
http://forums.cdprojektred.com/thre...iedźmin-quot?p=1249539&viewfull=1#post1249539
Part 3:
http://forums.cdprojektred.com/thre...iedźmin-quot?p=1288224&viewfull=1#post1288224
Part 4:
http://forums.cdprojektred.com/thre...iedźmin-quot?p=1288225&viewfull=1#post1288225
Part 5:
http://forums.cdprojektred.com/thre...iedźmin-quot?p=1288226&viewfull=1#post1288226
Part 6:
http://forums.cdprojektred.com/thre...iedźmin-quot?p=1419753&viewfull=1#post1419753
Part 7:
http://forums.cdprojektred.com/thre...iedźmin-quot?p=1497264&viewfull=1#post1497264
Part 8:
http://forums.cdprojektred.com/thre...iedźmin-quot?p=1549064&viewfull=1#post1549064
Part 9:
http://forums.cdprojektred.com/thre...iedźmin-quot?p=1551779&viewfull=1#post1551779
Witajcie ;D
Jakiś czas temu pisałem na forum, że fajnie by było, gdyby powstała powieść na podstawie gry komputerowej "Wiedźmin". I postanowiłem ją napisać. Może i nie jestem jakimś doświadczonym pisarzem (tydzień temu skończyłem 18 lat :harhar ale napisałem już kilka powieści przygodowych i fantasy, na razie nieopublikowanych. Pomysł uważam za dobry, ponieważ dzięki przepisaniu gry na papier osoby nie przepadające za grami komputerowymi będą mogły poznać fabułę Wiedźmina. Znam przynajmniej czterech ludzi, którzy są wielkimi fanami Sapkowskiego, ale nigdy nie grały w żadną grę, a gdy (i w ogóle jeśli) próbowały zasiąść przed W1, ich przygoda z nim kończyła się dość szybko...
Poza tym, skoro swoje książki mają już takie gry jak Assassin's Creed, Dragon Age czy nawet Diabolo, czemu miałby takowej nie mieć REDowy Wiedźmin? Poniżej znajdziecie moje wypociny, jakieś 1/3 tego co do tej pory napisałem. Mam jednak dość długą przerwę. Skończyłem pisać pod koniec stycznia i od tamtej pory jakoś nie miałem czasu by kontynuować. Ale postaram się jak najszybciej zabrać z powrotem do roboty
Proszę Was o komentarze i porady. Jest to właściwie pierwotna wersja i mogło się tam wkraść trochę błędów, jeśli nie stylistycznych to logicznych. Z góry dzięki
PS: Tekstu jest niewiele, bo chodzi mi głównie o to, byście wypowiedzieli się na temat, czy cały projekt w ogóle ma sens. Powiedzmy, że fragment książki jest tylko bonusem
Rozdział pierwszy
Pięć długich lat Królestwa Północne leczyły rany po Wielkiej Wojnie. Tysiące istnień pochłonęła zaraza i głód. Ocalałe komanda elfów i krasnoludów zapadły głęboko w lasy i zbierały siły do ostatniego, rozpaczliwego zrywu. Dolinami płynęła krew, a życie było tańsze niż garść miedziaków. Na traktach i gościńcach, na polach dawnych bitew niepodzielnie rządziły potwory. Coraz częściej można było usłyszeć pytanie: Gdzie są wiedźmini?
Ahen de Vulduck, Historia Wojen Północnych
Dziki Gon, a. Dziki Łów, to orszak upiorów, które przemierzają firmament co roku, najczęściej w okolicach zimowego i letniego przesilenia. Ci, którzy go widzieli, mówili później o ciemnej, burzowej chmurze, w której poznać można było sylwetki galopujących jeźdźców. Przewodzi nimi jakoby upiór w czerwonym, podartym płaszczu, z diamentową koroną na głowie. D. G. latem przechodzi wysoko, zimą zaś nisko, niekiedy przy samej ziemi. Zawsze podąża z Północy na Południe, nigdy na odwrót. Upiory emitują silne pole magnetyczne, które wpływa negatywnie na znajdujące się w pobliżu zwierzęta. Liczne zaginięcia ludzi w czasie ww. okresów, a później ich nagłe i niespodziewane powroty przypisuje się porwaniom przez D. G. Do I połowy XIV w. pojawienie się D. G. odbierano jako niechybną zapowiedź wojny.
Effenberg i Talbot,
Encyclopedia Maxima Mundi, tom IV
Rozdział pierwszy
Północne rubieże Kaedwen nigdy nie należało do przyjaznych krain. Długie, mroźne zimy, wiejący bezustannie porywisty wicher i napawający grozą cień gór już dawno wypędziły ludzi z ziem leżących w górnym biegu rzeki Gwenllech. Pogoda zdawała się żyć tam własnym życiem i najwyraźniej nie darzyła ludzi szczególną sympatią. Jednak już od pięciu lat nie widziano tam równie gwałtownej i straszliwej burzy jak ta, która rozpętała się nad ranem 1 maja roku 1273.
Była to wiosenna równonoc. Belleteyn, noc magii.
Powszechny dla całego świata zwyczaj nakazywał owej nocy bawić się, pić i ucztować do rana. Każdej wiosny na polach, łąkach i w lasach ciemność rozświetlały setki ognisk, dookoła których tańczyły korowody przystrojonych w kwiaty oraz wianki młodzieńców i dziewcząt. Dzieci biegały po oświetlonych księżycowym blaskiem polach, śpiewając radośnie i bawiąc się do rana. Bo przecież tej jednej, jedynej nocy rodzice nie mogli im tego zabronić. To było Belleteyn.
Ale tego roku to nie zabawa i świętowanie nie pozwalały ludziom zasnąć. Wszyscy wpatrzeni byli w niebo. Wpatrzeni byli w gęste chmury, które zaległy nad pogórzem kaedweńskim niczym czarny, kłębiący się i dudniący rykiem błyskawic baldachim. Dął straszliwy wicher, a deszcz tłukł w okna domów z niespotykaną siłą.
W Kovirze, Caingorn i Hołopolu widziano ponoć na północy zorzę, zjawisko według wszelkich przesądów zwiastujące ważne i wiekopomne wydarzenia. Nieopodal Wyzimy, na farmie niejakiego Sama Widleya urodziło się cielę z dwiema głowami. W Sodden pojawił się bezgłowy jeździec, pędzący po polach na płonącym rumaku. W Rivii jezioro Loc Escalott przysnuła gęsta, biała mgła, z której dały się słyszeć potępieńcze głosy zmarłych, a we wiosce nieopodal Ard Carraigh młynarz Szywik obudził się na stogu siana obok pięknej żony kowala, utrzymując później, że nie pamięta, jak się tam znalazł. Ale to wszystko jedynie plotki.
Pewne jest tylko jedno. W noc Belleteyn po niebie galopował Dziki Gon.
Krwistoczerwone sztandary i podarte proporce łopotały za sylwetkami widm, które pośród burzy i błyskawic gnały z północy na południe, rozgarniając gęste chmury i przeraźliwie wyjąc.
Vesemir z Kaer Morhen nigdy jeszcze nie słyszał takiego wycia. Wysokie, straszliwe głosy, rozbrzmiewające echem w dolinie i tnące nocną ciszę jak noże sprawiły, że serce biło szybciej niż zwykle nawet staremu wiedźminowi. Stał przy nadkruszonym oknie, wsparty o surową, kamienną ścianę swojej komnaty. Spuścił wzrok z nieba w dół, na gęsty, świerkowy las, porastający dno doliny. Gdzieś tam są, pomyślał. Gdzieś tam są, zaraza, i zapewne, jak ich znam, nie wrócą do rana. Polowanie, też mi coś. Mówiłem, że to zły pomysł. Mówiłem. No cóż… teraz mają nauczkę.
Biegł przez las. Drzewa, czarne cienie pośród mgły, otaczały go ze wszystkich stron. Lniana koszula przemokła i rozdarły ją niemal na strzępy ostre gałęzie i ciernie. Uciekał. Nie pamiętał, jak się tu znalazł, ani dlaczego nogi same niosą go przed siebie, choć jest już skrajnie wyczerpany. Wiedział, że trzeba uciekać. I wiedział, że imię, które wykrzykują ścigające go cienie, jest jego imieniem. Słyszał je wewnątrz swojej głowy, która pulsowała potwornym bólem. Geralt.
- Geralt!
Ten głos był inny od pozostałych. Brzmiał bardziej ludzko, brakowało mu tego złowieszczego tonu, od którego jeżyły się włosy na karku. A może tylko mu się tak zdawało? Wolał nie sprawdzać. Uciekał dalej.
Kamień był duży, ale przykryty warstwą zeschłego igliwia. Poza tym, gęsta mgła znacznie ograniczała widoczność. Nie mógł go zobaczyć.
Potknął się i runął na twarz prosto w błoto. Nie miał siły, by się ruszyć. Uniósł tylko lekko głowę i spojrzał za siebie. Na mgłę, rozmyte w deszczu pnie drzew i powoli ciemniejący świat. Oraz na dwie postacie, biegnące ku niemu i wołające głośno, by zagłuszyć ryk wiatru: Geralt!
Gdy się obudził, stwierdził z ulgą, że przestało padać. Niebo było jasne, a jedyną pozostałość po nocnym deszczu stanowiły kałuże, chlupiące pod kołami wozu, na którym leżał. Właściwie nie był to wóz, a parę licho skleconych desek, z umocowanymi po obu stronach kołami. Używało się takich do transportu upolowanej zwierzyny.
Obok niego szło dwóch mężczyzn. Jeden był młody, mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat. Przez plecy przerzucił lekką kuszę, która kołysała się na boki w rytm kroków. A drugi… Geralt wzdrygnął się. Wiedział, że zna skądś tę twarz, oszpeconą potworną blizną, biegnącą od prawego ucha aż po żuchwę. Takiej twarzy nie dało się zapomnieć. Ale Geralt nie pamiętał imienia mężczyzny, ani nie wiedział, kim on jest. Po prostu go znał.
Nagle ich oczy się spotkały. Mężczyzna otworzył lekko usta, zamknął je, po czym znów otworzył.
- Geralt – powiedział. – Wreszcie się obudziłeś.
- Es… Eskel? – Geralt wsparł się na łokciach. Wydobył to imię gdzieś z głębin świadomości, usłyszawszy głos mężczyzny. Znajomy głos.
- Nic nie mów. Jesteś ranny i osłabiony.
Eskel jeszcze nie chciał o nic pytać. Nie teraz. Ale wkrótce zamierzał wręcz zasypać białowłosego gradem pytań. Co robił w lesie nocą Belleteyn, sam, w brudnej, rozchełstanej koszuli, bez żadnego odzienia, broni, prowiantu, a jedynie ze srebrnym, wiedźmińskim medalionem na szyi? Przed kim uciekał, gnając na złamanie karku przez las i krzycząc coś ostatkiem tchu? I jakim cudem leży teraz obok niego na wozie, skoro według naocznych świadków zginął pięć lat temu w mieście Rivia?
Eskel zamierzał zadać naprawdę wiele pytań.
- Gdzie jesteśmy?
- Mówiłem ci, żebyś nic nie mówił.
- Nic mi nie jest. Czuję się dobrze. Prawie.
- I nadal nie poznajesz tych skał? To nasza okolica, bracie. Zbliżamy się do Kaer Morhen.
Geralt wykręcił głowę i wyjrzał zza boku ciągnącego go konia.
Przed nimi wznosiły się strzeliste góry, o szczytach otulonych warstwą szarych chmur. U ich podnóża, przez dolinę przepływała, wijąc się i pieniąc na skalnych progach wstęga rzeki.
- Z drugiej strony – Eskel pokręcił głową i uśmiechnął się kącikiem ust.
Geralt wyjrzał z drugiej strony.
Forteca zlana była ze zboczem jednego ze wzgórz, całkiem jak grzyb przyrośnięty do pnia drzewa. Właściwie stanowiła jego część. Kamienne tarasy, spękany barbakan o nadkruszonych blankach i mury, w których ziały ogromne wyrwy, wydobyły z jego pamięci cienie wspomnień. Najpierw straszliwy ból. Później bieg po murach. Świszczący w powietrzu miecz. Wspólne zimowe wieczerze w sali oświetlonej blaskiem kominka. I twarze. Twarze przyjaciół. Braci.
Eskel uśmiechnął się szerzej.
- Witamy w domu.
Z bliska zamczysko wydawało się jeszcze większe. Mur kurtynowy zachował się w niemal nienaruszonym stanie, a potężny donżon wznoszący się wysoko ponad inne fortyfikacje sięgała niemal tak samo wysoko, jak szczyt wzgórza. Jednak ruiny, nawet skąpane w złotym blasku słońca, sprawiały dość ponure wrażenie. To nigdy nie był pałac o strzelistych wieżach, ukwieconych krużgankach i balkonikach przy każdym oknie, którego główną zaletę stanowił wygląd, i w którym mieszkała zamożna szlachta, wytworne paniczyki i damy. To był warowny zamek, którego grube ma półtora jarda mury widziały więcej, niż mury najstarszych ludzkich miast. Stał tu już, gdy pierwsi Temerczycy budowali kamień po kamieniu Wyzimę. Stał tu, gdy na południu powstawała szkoła czarodziejów w Ban Ard, i gdy Novigrad był zaledwie małą, nic nie znaczącą osadą. Jego mieszkańcy nie żywili szczególnego upodobania do piękna. Kaer Morhen było Szkołą Wilka. Siedzibą wędrownych czarowników i zabójców potworów, samotną i zagubioną na bezdrożach w miejscu, gdzie łączyły się dwa potężne pasma górskie. W miejscu praktycznie niedostępnym dla reszty świata.
Przeszli po drewnianym moście, zwodzonym nad suchą fosą. Na dnie fosy błyskały bielą stosy czaszek, szczerzących resztki zębów i wpatrujących się pustymi oczodołami w kierunku doliny. Przejechali pod niegdyś potężnym barbakanem, by wyjechać wreszcie na dziedziniec.
Wysoki mężczyzna odziany w czarną, skórzaną kurtkę, zobaczył ich natychmiast. Miecz, którym wywijał przed chwilą półpiruety, zamarł w bezruchu, by po chwili opaść, dotykając czubkiem ziemi.
- Nareszcie wróciliście! – ruszył ku nim szybkim krokiem. Głos miał warkliwy i niezbyt przyjemny. – A już myślałem, że podczas burzy wywiało was do Redanii. – jego śmiech do złudzenia przypominał szczekanie psa. – Coście upolowali tym razem? To sarna, czy…
Mężczyzna urwał w pół zdania, wlepiwszy szeroko otwarte oczy w Geralta. Geralt również wlepił w niego oczy. Lambert, przypomniał sobie. On ma na imię Lambert.
- Veesemirzeee!
- Co? – stary wiedźmin poderwał się gwałtownie z krzesła, usłyszawszy za drzwiami zbliżające się dudnienie butów i krzyk. - Co się…?
- On wrócił! – Lambert wpadł do komnaty z impetem pędzącej strzały. Zachamował gwałtownie i dla złapania równowagi wsparł o framugę drzwi. – Wrócił!
- Kto wrócił? Eskel z upolowaną kolacją?
- Geralt!
Vesemir przez długą chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Wpatrywał się w twarz młodszego mężczyzny, usiłując stwierdzić, czy żartuje. Było to nad wyraz trudne, jako że wiedźmini nie cechowali się szczególnie bogatą mimiką. Uczuć też z reguły nie zwykli okazywać. A Lambert nie grzeszył poczuciem humoru.
- To niemożliwe – powiedział wreszcie. Razem z Lambertem jednak pobiegł ile sił w nogach na dolny dziedziniec. A tam doznał szoku. Po raz pierwszy od… Właściwie nie pamiętał, kiedy ostatnio poczuł coś podobnego. Z pewnością jednak to co przeżył, ujrzawszy chuderlawego mężczyznę o włosach białych jak mleko, wstającego właśnie z wozu, było szokiem.
Całkowicie straciwszy kontrolę nad sobą, rzucił się ku Geraltowi i zniewolił go w silnym, można by rzec, ojcowskim, uścisku. I długo nie puszczał. A gdy wreszcie odsunął się od niego na długość ramion, pozostałym wiedźminom wydało się, że dostrzegli w jego oku łzę. Na krótką, bardzo krótką chwilę. A być może rzeczywiście tylko im się tak wydawało.
- Geralt, ty cholerny szczęściarzu! – wykrzyknął, klepiąc go z całej siły po ramieniu.
- Leo – zwrócił się do młodzieńca. – Biegnij po Triss. – znów utkwił spojrzenie w Geralcie. – Wszyscy byliśmy pewni, że od dawna nie żyjesz! Co się z tobą działo przez te wszystkie lata? Ach, dzisiaj wieczór oczekuję wysłuchać długiej i ciekawej opowieści. Gdzie żeś się włóczył, że ani słowa o tobie nie słyszeliśmy?
- Też chciałbym to wiedzieć.
- Słucham? – twarz Vesemira ani wcześniej ani teraz nie wyrażała prawie żadnych uczuć, jednak w jego głosie dało się usłyszeć zdumienie.
- Zdaje się, że straciłem pamięć. Z trudem przypominam sobie wasze imiona i was samych. A ostatnie lata są dla mnie jedną wielką białą plamą. Tak samo, jak wszystkie pozostałe.
Zapadła cisza. Eskel zaszurał czubkiem buta po kamieniach dziedzińca.
- Idzie Triss – powiedział po dłuższej chwili Vesemir. – A raczej biegnie.
Pięć długich lat Królestwa Północne leczyły rany po Wielkiej Wojnie. Tysiące istnień pochłonęła zaraza i głód. Ocalałe komanda elfów i krasnoludów zapadły głęboko w lasy i zbierały siły do ostatniego, rozpaczliwego zrywu. Dolinami płynęła krew, a życie było tańsze niż garść miedziaków. Na traktach i gościńcach, na polach dawnych bitew niepodzielnie rządziły potwory. Coraz częściej można było usłyszeć pytanie: Gdzie są wiedźmini?
Ahen de Vulduck, Historia Wojen Północnych
Dziki Gon, a. Dziki Łów, to orszak upiorów, które przemierzają firmament co roku, najczęściej w okolicach zimowego i letniego przesilenia. Ci, którzy go widzieli, mówili później o ciemnej, burzowej chmurze, w której poznać można było sylwetki galopujących jeźdźców. Przewodzi nimi jakoby upiór w czerwonym, podartym płaszczu, z diamentową koroną na głowie. D. G. latem przechodzi wysoko, zimą zaś nisko, niekiedy przy samej ziemi. Zawsze podąża z Północy na Południe, nigdy na odwrót. Upiory emitują silne pole magnetyczne, które wpływa negatywnie na znajdujące się w pobliżu zwierzęta. Liczne zaginięcia ludzi w czasie ww. okresów, a później ich nagłe i niespodziewane powroty przypisuje się porwaniom przez D. G. Do I połowy XIV w. pojawienie się D. G. odbierano jako niechybną zapowiedź wojny.
Effenberg i Talbot,
Encyclopedia Maxima Mundi, tom IV
Rozdział pierwszy
Północne rubieże Kaedwen nigdy nie należało do przyjaznych krain. Długie, mroźne zimy, wiejący bezustannie porywisty wicher i napawający grozą cień gór już dawno wypędziły ludzi z ziem leżących w górnym biegu rzeki Gwenllech. Pogoda zdawała się żyć tam własnym życiem i najwyraźniej nie darzyła ludzi szczególną sympatią. Jednak już od pięciu lat nie widziano tam równie gwałtownej i straszliwej burzy jak ta, która rozpętała się nad ranem 1 maja roku 1273.
Była to wiosenna równonoc. Belleteyn, noc magii.
Powszechny dla całego świata zwyczaj nakazywał owej nocy bawić się, pić i ucztować do rana. Każdej wiosny na polach, łąkach i w lasach ciemność rozświetlały setki ognisk, dookoła których tańczyły korowody przystrojonych w kwiaty oraz wianki młodzieńców i dziewcząt. Dzieci biegały po oświetlonych księżycowym blaskiem polach, śpiewając radośnie i bawiąc się do rana. Bo przecież tej jednej, jedynej nocy rodzice nie mogli im tego zabronić. To było Belleteyn.
Ale tego roku to nie zabawa i świętowanie nie pozwalały ludziom zasnąć. Wszyscy wpatrzeni byli w niebo. Wpatrzeni byli w gęste chmury, które zaległy nad pogórzem kaedweńskim niczym czarny, kłębiący się i dudniący rykiem błyskawic baldachim. Dął straszliwy wicher, a deszcz tłukł w okna domów z niespotykaną siłą.
W Kovirze, Caingorn i Hołopolu widziano ponoć na północy zorzę, zjawisko według wszelkich przesądów zwiastujące ważne i wiekopomne wydarzenia. Nieopodal Wyzimy, na farmie niejakiego Sama Widleya urodziło się cielę z dwiema głowami. W Sodden pojawił się bezgłowy jeździec, pędzący po polach na płonącym rumaku. W Rivii jezioro Loc Escalott przysnuła gęsta, biała mgła, z której dały się słyszeć potępieńcze głosy zmarłych, a we wiosce nieopodal Ard Carraigh młynarz Szywik obudził się na stogu siana obok pięknej żony kowala, utrzymując później, że nie pamięta, jak się tam znalazł. Ale to wszystko jedynie plotki.
Pewne jest tylko jedno. W noc Belleteyn po niebie galopował Dziki Gon.
Krwistoczerwone sztandary i podarte proporce łopotały za sylwetkami widm, które pośród burzy i błyskawic gnały z północy na południe, rozgarniając gęste chmury i przeraźliwie wyjąc.
Vesemir z Kaer Morhen nigdy jeszcze nie słyszał takiego wycia. Wysokie, straszliwe głosy, rozbrzmiewające echem w dolinie i tnące nocną ciszę jak noże sprawiły, że serce biło szybciej niż zwykle nawet staremu wiedźminowi. Stał przy nadkruszonym oknie, wsparty o surową, kamienną ścianę swojej komnaty. Spuścił wzrok z nieba w dół, na gęsty, świerkowy las, porastający dno doliny. Gdzieś tam są, pomyślał. Gdzieś tam są, zaraza, i zapewne, jak ich znam, nie wrócą do rana. Polowanie, też mi coś. Mówiłem, że to zły pomysł. Mówiłem. No cóż… teraz mają nauczkę.
Biegł przez las. Drzewa, czarne cienie pośród mgły, otaczały go ze wszystkich stron. Lniana koszula przemokła i rozdarły ją niemal na strzępy ostre gałęzie i ciernie. Uciekał. Nie pamiętał, jak się tu znalazł, ani dlaczego nogi same niosą go przed siebie, choć jest już skrajnie wyczerpany. Wiedział, że trzeba uciekać. I wiedział, że imię, które wykrzykują ścigające go cienie, jest jego imieniem. Słyszał je wewnątrz swojej głowy, która pulsowała potwornym bólem. Geralt.
- Geralt!
Ten głos był inny od pozostałych. Brzmiał bardziej ludzko, brakowało mu tego złowieszczego tonu, od którego jeżyły się włosy na karku. A może tylko mu się tak zdawało? Wolał nie sprawdzać. Uciekał dalej.
Kamień był duży, ale przykryty warstwą zeschłego igliwia. Poza tym, gęsta mgła znacznie ograniczała widoczność. Nie mógł go zobaczyć.
Potknął się i runął na twarz prosto w błoto. Nie miał siły, by się ruszyć. Uniósł tylko lekko głowę i spojrzał za siebie. Na mgłę, rozmyte w deszczu pnie drzew i powoli ciemniejący świat. Oraz na dwie postacie, biegnące ku niemu i wołające głośno, by zagłuszyć ryk wiatru: Geralt!
Gdy się obudził, stwierdził z ulgą, że przestało padać. Niebo było jasne, a jedyną pozostałość po nocnym deszczu stanowiły kałuże, chlupiące pod kołami wozu, na którym leżał. Właściwie nie był to wóz, a parę licho skleconych desek, z umocowanymi po obu stronach kołami. Używało się takich do transportu upolowanej zwierzyny.
Obok niego szło dwóch mężczyzn. Jeden był młody, mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat. Przez plecy przerzucił lekką kuszę, która kołysała się na boki w rytm kroków. A drugi… Geralt wzdrygnął się. Wiedział, że zna skądś tę twarz, oszpeconą potworną blizną, biegnącą od prawego ucha aż po żuchwę. Takiej twarzy nie dało się zapomnieć. Ale Geralt nie pamiętał imienia mężczyzny, ani nie wiedział, kim on jest. Po prostu go znał.
Nagle ich oczy się spotkały. Mężczyzna otworzył lekko usta, zamknął je, po czym znów otworzył.
- Geralt – powiedział. – Wreszcie się obudziłeś.
- Es… Eskel? – Geralt wsparł się na łokciach. Wydobył to imię gdzieś z głębin świadomości, usłyszawszy głos mężczyzny. Znajomy głos.
- Nic nie mów. Jesteś ranny i osłabiony.
Eskel jeszcze nie chciał o nic pytać. Nie teraz. Ale wkrótce zamierzał wręcz zasypać białowłosego gradem pytań. Co robił w lesie nocą Belleteyn, sam, w brudnej, rozchełstanej koszuli, bez żadnego odzienia, broni, prowiantu, a jedynie ze srebrnym, wiedźmińskim medalionem na szyi? Przed kim uciekał, gnając na złamanie karku przez las i krzycząc coś ostatkiem tchu? I jakim cudem leży teraz obok niego na wozie, skoro według naocznych świadków zginął pięć lat temu w mieście Rivia?
Eskel zamierzał zadać naprawdę wiele pytań.
- Gdzie jesteśmy?
- Mówiłem ci, żebyś nic nie mówił.
- Nic mi nie jest. Czuję się dobrze. Prawie.
- I nadal nie poznajesz tych skał? To nasza okolica, bracie. Zbliżamy się do Kaer Morhen.
Geralt wykręcił głowę i wyjrzał zza boku ciągnącego go konia.
Przed nimi wznosiły się strzeliste góry, o szczytach otulonych warstwą szarych chmur. U ich podnóża, przez dolinę przepływała, wijąc się i pieniąc na skalnych progach wstęga rzeki.
- Z drugiej strony – Eskel pokręcił głową i uśmiechnął się kącikiem ust.
Geralt wyjrzał z drugiej strony.
Forteca zlana była ze zboczem jednego ze wzgórz, całkiem jak grzyb przyrośnięty do pnia drzewa. Właściwie stanowiła jego część. Kamienne tarasy, spękany barbakan o nadkruszonych blankach i mury, w których ziały ogromne wyrwy, wydobyły z jego pamięci cienie wspomnień. Najpierw straszliwy ból. Później bieg po murach. Świszczący w powietrzu miecz. Wspólne zimowe wieczerze w sali oświetlonej blaskiem kominka. I twarze. Twarze przyjaciół. Braci.
Eskel uśmiechnął się szerzej.
- Witamy w domu.
Z bliska zamczysko wydawało się jeszcze większe. Mur kurtynowy zachował się w niemal nienaruszonym stanie, a potężny donżon wznoszący się wysoko ponad inne fortyfikacje sięgała niemal tak samo wysoko, jak szczyt wzgórza. Jednak ruiny, nawet skąpane w złotym blasku słońca, sprawiały dość ponure wrażenie. To nigdy nie był pałac o strzelistych wieżach, ukwieconych krużgankach i balkonikach przy każdym oknie, którego główną zaletę stanowił wygląd, i w którym mieszkała zamożna szlachta, wytworne paniczyki i damy. To był warowny zamek, którego grube ma półtora jarda mury widziały więcej, niż mury najstarszych ludzkich miast. Stał tu już, gdy pierwsi Temerczycy budowali kamień po kamieniu Wyzimę. Stał tu, gdy na południu powstawała szkoła czarodziejów w Ban Ard, i gdy Novigrad był zaledwie małą, nic nie znaczącą osadą. Jego mieszkańcy nie żywili szczególnego upodobania do piękna. Kaer Morhen było Szkołą Wilka. Siedzibą wędrownych czarowników i zabójców potworów, samotną i zagubioną na bezdrożach w miejscu, gdzie łączyły się dwa potężne pasma górskie. W miejscu praktycznie niedostępnym dla reszty świata.
Przeszli po drewnianym moście, zwodzonym nad suchą fosą. Na dnie fosy błyskały bielą stosy czaszek, szczerzących resztki zębów i wpatrujących się pustymi oczodołami w kierunku doliny. Przejechali pod niegdyś potężnym barbakanem, by wyjechać wreszcie na dziedziniec.
Wysoki mężczyzna odziany w czarną, skórzaną kurtkę, zobaczył ich natychmiast. Miecz, którym wywijał przed chwilą półpiruety, zamarł w bezruchu, by po chwili opaść, dotykając czubkiem ziemi.
- Nareszcie wróciliście! – ruszył ku nim szybkim krokiem. Głos miał warkliwy i niezbyt przyjemny. – A już myślałem, że podczas burzy wywiało was do Redanii. – jego śmiech do złudzenia przypominał szczekanie psa. – Coście upolowali tym razem? To sarna, czy…
Mężczyzna urwał w pół zdania, wlepiwszy szeroko otwarte oczy w Geralta. Geralt również wlepił w niego oczy. Lambert, przypomniał sobie. On ma na imię Lambert.
- Veesemirzeee!
- Co? – stary wiedźmin poderwał się gwałtownie z krzesła, usłyszawszy za drzwiami zbliżające się dudnienie butów i krzyk. - Co się…?
- On wrócił! – Lambert wpadł do komnaty z impetem pędzącej strzały. Zachamował gwałtownie i dla złapania równowagi wsparł o framugę drzwi. – Wrócił!
- Kto wrócił? Eskel z upolowaną kolacją?
- Geralt!
Vesemir przez długą chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Wpatrywał się w twarz młodszego mężczyzny, usiłując stwierdzić, czy żartuje. Było to nad wyraz trudne, jako że wiedźmini nie cechowali się szczególnie bogatą mimiką. Uczuć też z reguły nie zwykli okazywać. A Lambert nie grzeszył poczuciem humoru.
- To niemożliwe – powiedział wreszcie. Razem z Lambertem jednak pobiegł ile sił w nogach na dolny dziedziniec. A tam doznał szoku. Po raz pierwszy od… Właściwie nie pamiętał, kiedy ostatnio poczuł coś podobnego. Z pewnością jednak to co przeżył, ujrzawszy chuderlawego mężczyznę o włosach białych jak mleko, wstającego właśnie z wozu, było szokiem.
Całkowicie straciwszy kontrolę nad sobą, rzucił się ku Geraltowi i zniewolił go w silnym, można by rzec, ojcowskim, uścisku. I długo nie puszczał. A gdy wreszcie odsunął się od niego na długość ramion, pozostałym wiedźminom wydało się, że dostrzegli w jego oku łzę. Na krótką, bardzo krótką chwilę. A być może rzeczywiście tylko im się tak wydawało.
- Geralt, ty cholerny szczęściarzu! – wykrzyknął, klepiąc go z całej siły po ramieniu.
- Leo – zwrócił się do młodzieńca. – Biegnij po Triss. – znów utkwił spojrzenie w Geralcie. – Wszyscy byliśmy pewni, że od dawna nie żyjesz! Co się z tobą działo przez te wszystkie lata? Ach, dzisiaj wieczór oczekuję wysłuchać długiej i ciekawej opowieści. Gdzie żeś się włóczył, że ani słowa o tobie nie słyszeliśmy?
- Też chciałbym to wiedzieć.
- Słucham? – twarz Vesemira ani wcześniej ani teraz nie wyrażała prawie żadnych uczuć, jednak w jego głosie dało się usłyszeć zdumienie.
- Zdaje się, że straciłem pamięć. Z trudem przypominam sobie wasze imiona i was samych. A ostatnie lata są dla mnie jedną wielką białą plamą. Tak samo, jak wszystkie pozostałe.
Zapadła cisza. Eskel zaszurał czubkiem buta po kamieniach dziedzińca.
- Idzie Triss – powiedział po dłuższej chwili Vesemir. – A raczej biegnie.
Part 2:
http://forums.cdprojektred.com/thre...iedźmin-quot?p=1249539&viewfull=1#post1249539
Part 3:
http://forums.cdprojektred.com/thre...iedźmin-quot?p=1288224&viewfull=1#post1288224
Part 4:
http://forums.cdprojektred.com/thre...iedźmin-quot?p=1288225&viewfull=1#post1288225
Part 5:
http://forums.cdprojektred.com/thre...iedźmin-quot?p=1288226&viewfull=1#post1288226
Part 6:
http://forums.cdprojektred.com/thre...iedźmin-quot?p=1419753&viewfull=1#post1419753
Part 7:
http://forums.cdprojektred.com/thre...iedźmin-quot?p=1497264&viewfull=1#post1497264
Part 8:
http://forums.cdprojektred.com/thre...iedźmin-quot?p=1549064&viewfull=1#post1549064
Part 9:
http://forums.cdprojektred.com/thre...iedźmin-quot?p=1551779&viewfull=1#post1551779
Attachments
Last edited: