Weź to poczuj

+
Weź to poczuj

Jako, że w poprzednim wątku nastąpiło pomieszanie z poplątaniem postanowiłem zamknąć temat poprzedni, a całość tekstu poprawioną zamieszczam tutaj.Na początek należą się podziękowania dla KOZIEKA, za pomoc przy tworzeniu ostatecznej wersji stepowych opowieści.Nie pozostaje mi nic innego, tylko zaprosić do lektury.
"Stepowe opowieści"
[/B]Puklerz Heliosa górował niepodzielnie na niebie, a jego władzy nad stepem nie przysłaniała żadna niepokorna chmura. Każdy promień padał bez przeszkód na poskręcane pnie wiekowych drzew i osuszał błotniste trakty wijące się po horyzont. W uszach dźwięczał spokojnie lekki szum wiatru, który chłodził rozgorączkowaną twarz i głaskał skąpą roślinność. Hulał niczym wolny mołojec z niespełnionych snów Chmielnickiego. Koń wierci się niecierpliwie, czujnie przestępuje z nogi na nogę. Silne słońce daje o sobie znać. Spod rysiego kołpaka spływają kropelki potu, spadając na suchą ziemię. Wpełzają też za kołnierz i pędzą dalej po plecach. Pomimo swej lekkości, ich ciężar jest udręką dla przemierzającego step. W sercu każdego taka podróż wzbudza wątpliwości i obawy. Jednak ciężka szabla u boku daje poczucie siły i pewność siebie - duma i oczko w głowie każdego polskiego szlachcica. Lecz nawet ta siejąca strach broń nie mogła nic zrobić nieznośnemu gorącu. To słońce naprawdę grzeje zbyt mocno. Półhak za pasem uwierał nieprzyjemnie. Falujące trawy hipnotyzują, przyciągają coraz mocniej. Wiatr na stepie wzbudza zazdrość, wyzwala ukryte pragnienia. Szybka decyzja: szarpnięcie za uzdę i delikatne kopnięcie boków konia. Kary anatolijczyk ospale obraca się w prawo i powolnym krokiem zbacza z traktu. Początkowo powoli stawia kopyta, potrząsa kształtną głową rozsypując piękną grzywę, po czym przyspiesza, rysią pędzi w dół w stronę ściany lasu. Teren łagodnie opada. Wierzchowiec mknie w dół zbocza, wyciąga mocno pęciny w szaleńczym galopie. Kopyta uderzają rytmicznie, zaś ziemia drży. Mięśnie prężą się dumnie na końskim zadzie. Anatolijczyk wyciąga mocno głowę na smukłej szyi. Grzywa rozwiewa się malowniczo, podobnie jak tańczą trawy. Znad końskich uszu widać uciekającą spod kopyt ziemię. Karmazynowa delia powiewa za plecami, pęd targa czaplimi piórami u kołpaka, a wiatr przyjemnie studził rozgrzaną i spoconą twarz. Niewzruszona ściana drzew zbliża się coraz bardziej, omszałe pnie bukowego lasku rosną w oczach. Szlachcic ciągnie za uzdę i zwierzę posłuszne jego rozkazom płynnie skręca w lewo, tuż przed pierwszymi drzewami.Koń wyraźnie zmęczył się szaleńczym tempem jazdy, piana spływa płatami z jego boków. Jeździec zwalnia, stępa jedzie wzdłuż linii drzew. Jedzie spokojny i zadowolony; może wracać na szlak.Sylwetka konnego miga niewyraźnie między drzewami. Widać bogatą szkarłatną delię, szablę zdobioną drogimi kamieniami, kołpak z trzęsieniem. Młody szlachetka jedzie spokojny i pewny siebie... zbyt pewny siebie.Jeździec wzbudza zainteresowanie tych, którzy kryją się w lesie.- Rezat Laszka - wymamrotał Jurko.- Na koń! - dodał Pasza.Wyrzucili niedopity antałek wódki i skoczyli na siodła. W pięciu pognali przez las na swoich chabetach i wiejskich podjezdkach.Młody szlachcic dojrzał cienie pędzące przez ostęp. Wypadli tuż przed nim zza linii lasu. Pięciu obdartych, brudnych Kozaków. Osełedce i sumiaste wąsy powiewały bardziej, niż grzywy ich koni. - Hałła! Hałła! - skandowały tatarski okrzyk ochrypłe gardła.Szlachetka szarpnął za rękojeść szabli. Ormianka wyskoczyła z pochwy sycząc groźnie. Wzniósł szablę ponad głowę, wywinął groźnego młyńca. I to było wszystko, co mógł zrobić.Głośny wystrzał wstrząsnął powietrzem. Kula z samopału pognała w stronę piersi młodzika, szabla wypadła z martwych palców w połowie manewru. Pocisk wyrywa z kulbaki i ciska bezwładnego o ziemię.Anatolijczyk kwiczy przerażony i rzuca się do ucieczki. Pozbawiony ciężaru swego pana gna jak opętany, a strach dodaje mu skrzydeł. Dwóch Kozaków rusza w pogoń za uciekającym koniem. Takie zwierzę, w dodatku szlachetnej krwi, to cenny kąsek dla brygantów, tak samo jak husarska kulbaka i pełne juki.Pozostałych trzech doskakuje do zaatakowanego i zamiera bez ruchu. Szlachetka jeszcze dycha i powoli sięga do pistoletu. Jest jednak przecież ranny i zbyt wolny - nie zdąży chwycić za półhak. Jurko bierze mocny zamach i uderza Lacha czekanem w twarz. Kompani patrzą na niego z podziwem. Siła ciosu roztrzaskała Polakowi głowę. Oczodoły i kość nosowa zapadła się do środka czaszki. Krew i płyn mózgowy poplamiły wszystko wokół, łącznie z Kozakami. Jurko czując kropelki wilgoci na wargach oblizał się instynktownie. Nie zwrócił nawet uwagi na metaliczny posmak tego, co przełknął. Razem z kompanami rzucił się na zwłoki szlachcica, żeby zrabować co znaczniejsze łupy. Tak odszedł pan brat Dyjonizy Wilczyński herbu Krzyżtopór, pan na Nowej Wsi, porucznik chorągwi pancernej hetmana Koniecpolskiego. Odszedł samotnie, odarty do naga, bez godnego pochówku - porzucony na stepie. Ot, kapryśna panna Ukraina. Tutaj wszyscy umierają podobnie. Na stepie wilkom wszystko jedno, czy wyżerają wnętrzności pana brata, wolnego Kozaka, zwykłego chłopa czy zdechłej wrony. Tutaj w końcu wszyscy jesteśmy sobie równi. Zajazd „Pod starą onucą” był miejscem, jakich na Kresach Wschodnich wiele. Sporych rozmiarów budynek był pokryty spadzistą strzechą, konstrukcję podtrzymywały ściany z bielonych belek, a obowiązkowe kurze łajno walało się po podwórzu. Przy studni wokół żurawia przewracało się kilku zalanych w sztok Zaporożców. Z wnętrza karczmy dobiegały pijańskie wrzaski i smętna muzyka bandury.Przez brudne okna sączyły się cienkie strużki przytłumionego światła. Blask świec omiatał klepisko, ciężkie drewniane ławy i stołki. Przy stołach zasiadali Kozacy w różnym stopniu upojenia. Twarze poznaczone bliznami, śladami po ospie, głębokimi bruzdami na groźnych obliczach, naznaczonych latami doświadczeń z dzikich pól Ukrainy.W rogu sali zasiadał stary Sirko z bielmem na lewym oku. Spod chłopskiej futrzanej czapy wymykał się natłuszczony osełedec. Mężczyzna w spracowanych dłoniach dzierżył bandurę, melancholijnym głosem snuł dumkę o kozackim życiu. Na stoliku obok stał antałek przedniej wódki; wszyscy chętnie stawiali muzykowi, który nie odmawiał.Przy środkowej ławie zasiadał Kozak otoczony tłumkiem gapiów. Ten człowiek miał na sobie karmazynowy żupan poznaczony plamami rudej krwi, u jego pasa wisiała szabla zdobiona cennymi kamieniami. Rzeczy ewidentnie zbyt cenne dla zwykłego mołojca. Kozak opowiadał jakąś historię, Zaporożcy słuchali. Ich pełen podziwu wzrok i półotwarte usta zdradzały fascynację, ręce zastygły w bezruchu.- I właśnie wtedy wypadła na nas cała pancerna chorągiew! - opowiadał Jurko- Spasi Chryste! Cała chorągiew?- Toć mówię, że cała - ciągnął Kozak - Ale moja kompania nie w ciemię bita. Ha! Wypalili my z samopałów do lackich biesów. Oj! Mówię wam bracia, nie było czego z Polaczków zbierać - tutaj Jurko przerwał i sięgnął po wódkę.- Do mnie Żydzie! - wrzasnął, kiedy już zwilżył gardło - kolejkę przedniego trójniaka stawiam wszystkim tu obecnym! Tylko szybko Żydzie nóżkami przebieraj, bo cię czekanem pogłaskam.Po chwili Chaim przytargał dzbany pełne świetnego miodu.- Na szczastie! - wrzasnął Jurko- Na szczastie! Slava bracia! Slaaava!Jurko po wzniesionym toaście ciągnął dalej przemowę:- Mówię wam bracia, Lacką sobakę ubić nie problem. My sami z kompanią pół chorągwi usiekli. Jak nam Boh hospodar da to my budum rezat Lachów na wsiej Ukrainie pod atamanem Chmielnickim. Bo wiecie bracia, że batko Chmiel rewoltę umyślił?- Dobrze to! Lackie pany na smert zasługują - odezwał się ponury Kozak postury niedźwiedzia - oczy nam panoczki regestrami mydlą, jak my im potrzebni to na Sicz po pomoc listy ślą i my pomagamy. Jak Rzeczpospolita żadnej nagłej potrzeby nie ma to jak sobaki nas traktują! Herbów nam odmawiają i przywilejów.- Smert im! Smert Lachom! - krzyknął ktoś z tłumu- Dobrze gadacie, bracia - ozwał się znowu Jurko - Nam do atamana ruszać i zaciąg poczynić! Kto ze mną?- Jurko na atamana! Slava Jurko! - wrzasnęła czerń- Prowadź nas do Chmielnickiego - ozwał się ten o niedźwiedziej posturze - Jurko! Utopimy Ukrainę w lackiej krwi
 
II
Podwórze karczmy
Jurko Wawrzyn wyszedł na podwórze karczmy „Pod starą onucą”. Zmrużył nieprzyzwyczajone do światła dziennego oczy. Mrugał przez chwilę, krzywiąc się przy tym, po czym odzyskał ostrość widzenia. Tuż za nim z karczmy wychynęło około dwudziestu mołojców, tak samo mrużąc oczy, razem tworząc komiczny efekt. Wszyscy z szablami i pistoletami przy bokach. Brunatną masę hultajstwa prowadził ogromnych rozmiarów Kozak. Olbrzym ten został najbliższym druhem nowego wodza. Zwał się Iwan Bohdanowicz. Jego prosta stepowa dusza miała jeden cel - być wiernym na śmierć i życie Wawrzynowi, którego uznał za swego dowódcę i wzór.Jurko był zadowolony - nigdy w życiu nie miał takiej władzy w rękach. Nakazał swoim ludziom wsiąść na koń. Poprowadził ich do najbliższej wioski. Trakt wiódł do lichej wioszczyny zwanej Jerzmanowem. Kiedy wjechali między zabudowania, chłopi oglądali się na nich złowrogo. Jurko poprowadził mołojców na główny plac Jerzmanowa, tuż obok drzwi sołtysa. Na miejscu wydał rozkazy. Nakazał przyprowadzić wszystkich chłopów na plac. Jego konni poplecznicy rozjechali się po całej wiosce. Wyważali drzwi sadyb, łomotali w okiennice. Po chwili na placyk zaczęli schodzić się chłopi - popychani i bici przez ludzi Wawrzyna spodziewali się najgorszego. Kozak patrzył w brudne, wystraszone i niepewne oblicza mieszkańców. Wyglądali na prostych i spokojnych kmieci. Miało się to niebawem zmienić.Jurko zaparł się pod boki i rozpoczął przemowę z końskiego grzbietu. Chłopi spoglądali w górę na dumnego młodzieńca. Odziany w delię z błyszczącą szablą przy boku imponował im. Młody Kozak z przystojną, ogorzałą twarzą i długim osełedcem zakręconym wokół ucha. Mówił do nich o powstaniu Chmielnickiego, o niedoli chłopstwa. Prawił o konieczności wybicia polskich panów, wrogów wiary prawosławnej.Tłum nie zareagował żadnym pomrukiem, żadnym szeptem ni krzykiem.Zupełnie do nich nie trafiał.Jurko podrapał się po wygolonym łbie; uderzył w inne tony. Wskazał na swój strój i szablę, opowiadał o zdobyczach i łupach, które łatwo wydrzeć polskim panom.Z tłumu wystąpiło kilkunastu ochotników. Wawrzyn spojrzał na nich: Młodzi, ogorzali mężczyźni. Najwięksi rezuni w całej wiosce. Właśnie takich ludzi potrzebował.Podwładni Wawrzyna zorganizowali kilka wozów. Na rozkaz wodza wymusili na chłopach kontrybucje. Brali jedzenie, wódkę, miód i kosy osadzone na sztorc. Załadowali wszystko na wozy i ruszyli na wschód, w stronę Siczy i Chmielnickiego.
Obóz wojsk koronnych
Na sporej przestrzeni rozmieszczono równe rzędy namiotów, rzędy białych płacht ciągnęły się bez końca, zaś pomiędzy nimi wąskimi uliczkami przechadzali się panowie bracia z wysoko podgolonymi łbami. W obozie panowała dyscyplina, centralne miejsce zajmowały bogate namioty towarzyszy z chorągwi husarskiej, wokoło rozbito skromniejsze siedliska pancernej jazdy, która w bitwie wspomagała skrzydlatych jeźdźców. Na obrzeżach obozu majaczyły płachty rozstawione przez piechotę autoramentu cudzoziemskiego. W samym środku obozowego czworoboku stał dumnie ogromny namiot dowództwa. W przestronnym wnętrzu przy mapach zasiadał pułkownik Paweł Wilczyński wraz z porucznikami. Dowódca był zaniepokojony - czekał na swego młodszego brata - Dionizego, który miał przybyć dwa dni temu, by objąć porucznikowską buławę.- Panie pułkowniku, nie ma co się chmurzyć, chłopak na pewno przybędzie - Powiedział porucznik Gedeon Witebski- Prawda to - dodał Patryk Żytomirski - pewnie na murwach w Kijowie tyle czasu traci - zarechotał rubasznie- Zawrzeć pyski - rzucił od niechcenia pułkownik - Ktoś się zbliża.Rzeczywiście, przed namiotem dało się słyszeć łomot końskich kopyt. Płachta wejściowa rozchyliła się i do wnętrza wszedł pachołek z listem w dłoni. Skłonił się nisko towarzystwu i zamilkł, jakby nie wiedział od czego ma zacząć.- Panie pułkowniku, przynoszę złe wieści.- Gadaj śmiało chłopcze, do rzeczy.- Na trakcie prowadzącym do obozu znaleziono zwłoki brata waszej mości - smutnie zwiesił głos - oto jego sygnet.Pułkownik wyciągnął dłoń po błyszczący przedmiot i przyjrzał się herbowi na pierścieniu. Wilczyński opuścił głowę i schował ją w dłoniach, aby ukryć łzę spływającą po policzku. Pachołek położył na stół zapieczętowany zwój pergaminu. Pułkownik zerwał pieczęć hetmana Koniecpolskiego i szklanymi oczami odczytywał pochyłe pismo przełożonego.- Waszmościowie! Na Ukrainie bunt, Chmiel podniósł łeb i szuka pomsty na polskich panach. W rejonie naszej stanicy jakiś chłop, niejaki Jurko Wawrzyn podżega rezunów do walki. Hetman nakazuje z miejsca uderzyć na niego z naszymi chorągwiami.- Na Kozaków waszmościowie! Bić chama, kto w Boga wierzy! - wrzasnęli porucznicy.- Każcie trąbić do apelu, czas na inspekcję generalną.Po chwili w obozie zagrała trąbka, zakotłowało się. Towarzysze powoli schodzili się pod namiot dowództwa.
Inspekcja
Pułkownik Wilczyński siedział na białym koniu, w wysokiej kulbace; dłoń trzymał na rękojeści szabli. Jego straszne oczy pałały żądzą zemsty. Przejeżdżał stępa wzdłuż długich szeregów wojska.Najpierw stała duma pułkownika, chorągiew husarska. Skrzydlaci jeźdźcy stali nieruchomo, dumni i groźni. W pierwszych szeregach szlachetni panowie bracia, a dalej młodzi pocztowi. Wypolerowane napierśniki błyszczały w słońcu, ryngrafy i wizerunki Maryi odcinały się od gładkiej powierzchni pancerzy. Wysoko nad głowami husarzy łomotały biało-czerwone proporce z kawaleryjskimi krzyżami. Dalej w szeregach ustawiły się dwie chorągwie towarzyszy pancernych, twardych i zaprawionych w bojach żołnierzy. Większość miała na sobie żelazne kolczugi, niektórzy grube skórzane pancerze. Głowy pancernych chroniły misurki i kolcze osłonki na kark. Nadziaki, szable i pistolety zatknięte za pasy budziły słuszny respekt.Na znak pułkownika wszyscy ruszyli przez bramę. Jechali czwórkami, wpierw husarze, później pancerni, a na szarym końcu tabor wraz z czeladzią. Podążali na południe. Dowódca zamierzał przeciąć Wawrzynowi drogę na Sicz. Wilczyński pałał chęcią mordu; nie mógł doczekać się pierwszej wioski buntowników.
Wieś na trasie wojsk Wawrzyna
Jurko Wawrzyn prowadził swoją ochotniczą chorągiew traktami w stronę Siczy. Podróżowali od wioski do wioski. Ludzie Wawrzyna brali co chcieli; nie brakowało im niczego. Dla wielu Kozaków były to najlepsze czasy w życiu. Nie byli głodni, nie brakło im gorzałki. Łączyło ich poczucie wspólnoty i podobne cele - żądza łupów i zemsty na polskich panach.Drogą ciągnęły dziesiątki wozów, dookoła nich kłębiła się kozacka piechota. Chłopi uzbrojeni w spisy, rohatyny, samopały. Szli bezładnie, nie trzymali równego kroku. Nad szeregami unosiła się pieśń. Muzycy na wozach przygrywali maszerującym. Słychać było głuchy warkot bębnów i świergotanie piszczałek.Na czele jechała konna gwardia Jurko Wawrzyna, a właściwie sotnika Wawrzyna. Taki właśnie tytuł nadał sobie młody Kozak na ostatnim postoju. Dumni Mołojcy kiwali się sennie w kulbakach. Tuż obok sotnika na ogromnym koniu pociągowym jechał Iwan Bohdanowicz.- Nie wiem czy słusznie czynię, Iwan. Toć my własnych braci grabimy, nie Lachów - zastanawiał się na głos Jurko - Podobno ciągną na nas pancerne chorągwie. Nasi rekruci nie wyszkoleni. Wozów za mało, żeby się za nimi skryć. Nasza piechota może w otwartym polu nie zdzierżyć.- Spokojnie batko. Toć my wojsko Chrystusowe, za wiarę naszą prawosławną walczym. Boh hospudar z nami, kto przeciw? Każdy, kto nas wspomóc nie zechce ten zdrajca i kiep - dowodził Iwan - I jako taki na śmierć zasługuje.Jurko nachmurzony jechał na czele kolumny. Wprowadził ludzi między zabudowania kolejnej wioski. Ochotnicy już czekali gotowi ze spisami i kosami osadzonymi na sztorc. Przywódca grupy skoczył do sotnika przysięgać wierność sprawie, klął się na grób swoich rodziców. Jednak oni zamiast przewracać się pod ziemią obserwowali go z wyraźną dumą z tłumku pobliskich gapiów. Nawet barwna opowieść o ich bohaterskiej śmierci za wolną Ukrainę nie zdarła im uśmiechu z twarzy.Wawrzyn skinął na Bohdana Iwanowicza. Konni semeni ruszyli w stronę zabudowań. Grabili wioskę bez litości, brali wszystko, co mogło się przydać. Po chwili nad strzechami wybuchł lament kobiet i wrzaski mężczyzn. Opornych chłopów ludzie Wawrzyna tłukli kułakami. Na wykrzywione twarze kmiotków spadały razy nahajki.Ochotnicy z wioski pomagali grabić niedawnych sąsiadów. Jurko z ciekawością rozglądał się wokół. Oczyma chłonął obrazy zniszczenia. Jego szeregi pomaszerowały na wschód. Jurko zostawiał za sobą ogołocone wioski, wygłodniałych chłopów i bandy swawolnych brygantów. Ochotnicy napływali do niego ze wszystkich stron. Nawet on sam nie spodziewał się tak oszałamiającej kariery w szeregach buntowników. Prowadził setki Kozaków na spotkanie chorągwi Wilczyńskiego. Nie mógł się już doczekać swojej pierwszej bitwy.
Kolumna marszowa wojsk Wilczyńskiego
Paweł Wilczyński spoglądał z wysokości kulbaki na sołtysa Jerzmanowa. Wypytywał go o mężczyzn, których brakowało we wsi. Sołtys płakał, skomlał i błagał o litość. Wilczyński milczał. Palił chłopa beznamiętnym, nieludzkim spojrzeniem. Rozglądał się dookoła błyszczącymi zimnym ogniem oczyma. Otaczała go chorągiew pancernych. Reszta wojska odpoczywała przy ogniskach wokół wioski.Pułkownik skinął na porucznika Witebskiego... Kłęby czarnego dymu widać było z oddali. Wrzaski mordowanych niosły się po polach wokół wioski. Szczelny kordon obozujących żołnierzy opasał miejscowość tak, że nawet mysz nie zdołałaby się przecisnąć. Na wąskich uliczkach między sadybami szaleli Polacy. Ciskali płonące żagwie na słomiane strzechy, nahajami zaganiali chłopów w stronę placu. Drzewa wokół wsi już uginały się pod ciężarem upiornych wisielców. Plac przed drzwiami sołtysa zamienił się w lasek pali. Na zaostrzonym drewnie podrygiwali ukraińscy chłopi. Krew spływała po sękatej powierzchni tworząc na ziemi kleiste kałuże. W centralnym punkcie, na najwyższym palu energicznie podrygiwał sołtys. Umierający błagali o litość, modlili się i przeklinali krzątających się pod nimi Polaków. Pułkownik siedział wyprostowany i milczący w siodle. Łuna pożaru oświetlała jego żupan. Złote zdobienia lśniły odbitym blaskiem ognia.Najgorszy widok stanowiły chłopskie dzieci. Brudne i obdarte kłębiły się pod palami nawołując umierających rodziców. Niektóre rączkami czepiały się końskich ostróg i błagały o litość dla swoich rodzin. Inne leżały z twarzami wciśniętymi w błoto, dłońmi zatykały uszy, żeby nie słyszeć jęków mordowanych.Pułkownik miał dość tej jatki. Wyprowadził ludzi ze wsi i znów czwórkami podążali na spotkanie Kozaków Jurko Wawrzyna.- Bóg jest z nami - wyszeptał Wilczyński, jakby dla uspokojenia sumienia.Ledwie minęło kilka dnia ich marszu, a wszyscy Kozacy na Ukrainie drżeli na sam dźwięk nazwiska mściwego pułkownika. Wszędzie, gdzie stanęły pułkownikowskie chorągwie zostawało tylko niebo i goła ziemia. Trasę przemarszu Pawła Wilczyńskiego znaczył ból i cierpienie oraz pale wbite wzdłuż traktów.
Tabor kozacki, spotkanie starszyzny
- Bracia Kozacy! Lachy na nas idom. Czambuły donoszą, że ciągną na nas trzy chorągwie - oznajmił Jurko Wawrzyn - Iwan! Czas rozwinąć szyki.- Tak jest, batko.Kozacy niechętnie budzili się na dźwięk bębnów. „Lachy blisko” - pomknęła wieść po kozackim obozowisku. Ludzie chwytali za broń i rozwijali obronne formacje przed obozem. Promienie słoneczne odbijały się w wygolonych głowach mołojców i ostrzach spis. Ostateczna rozprawa była blisko, czuć to było w kościach.
Obóz wojsk koronnych, namiot dowódcy
- Panie pułkowniku! Zwiadowcy wrócili. Dwa kilometry przed nami spory obóz kozacki - wykrzyczał posłaniec w stronę pułkownika.- Trąbić wsiadanego - odpowiedział krótko Wilczyński.Dowódcy rozbiegli się do swoich chorągwi. Panowie bracia w obozie nawoływali pocztowych. Powoli przed bramą ustawiła się kolumna marszowa. Dowódca dał znak do wymarszu.
 
IIIPułkownik stał na skraju brzozowego lasku pełnego wyblakłych, karłowatych drzew, teren opadał od niego łagodnym zboczem w stronę kozackiego obozu. Było to idealne pole dla szarży kawalerii - doświadczony dowódca świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Rozległa łąka i stok powstałe na skutek niedawnych deszczy zamieniły się w błotnistą przestrzeń pokrytą gdzieniegdzie głębokimi kałużami brudnej wody w której odbijało się niebo: ciemne, pochmurne, smutne. Obrazu dopełniała panorama składająca się z kolczastej, surowej roślinności.Wojska Wilczyńskiego stanęły w lesie tuż po świcie. Między drzewami. Żołnierze okryci mlecznobiałą mgłą kryli się skupieni, pełni oczekiwania. Husarze i pancerni w pełnym rynsztunku bojowym oczekiwali na rozkaz do ataku. Pułkownik sokolim wzrokiem wpatrywał się w siną dal. Na krawędzi pola widzenia majaczył we mgle niewyraźny zarys kozackiego obozu. Kilkaset metrów przed linią wozów i namiotów rozwijali swoje szyki Kozacy. Uwijali się jak w ukropie. Widocznie ktoś im doniósł o nadchodzącym ataku. Widać długą linię głęboką na jakieś siedem szeregów. Szyk ciał najeżony spisami, włóczniami, rohatynami. Ich ostrza błyszczą groźnie we wschodzącym słońcu. Dalej, za linią piechoty widać było odwody, prawdopodobnie konni semeni. Pułkownik nie miał co do tego pewności, nie widział ich wyraźnie we mgle. Nad kozackim wojskiem powiewały chorągwie z wizerunkami prawosławnych świętych i krzyże z dodatkową poprzeczną belką.Nadszedł czas na podjęcie działań. Pułkownik Wilczyński przywołał do siebie porucznika Witebskiego. Nakazał mu wraz z chorągwią pancernych wyjść z lasu na otwartą przestrzeń. Gedeon sprawnie wyprowadził swych żołnierzy na rozmiękłą od deszczu łąkę. Pozostali wojownicy wciąż czekali niecierpliwie między drzewami.Kozacy ujrzeli swoich przeciwników, chociaż nie mogli ocenić ich siły i liczebności. Spośród kozackich szeregów wyjechał niewielki poczet konnych pod białą flagą. Chcieli pertraktować. Wilczyński wychynął z lasu i przywołał do siebie porucznika wraz z kilkoma towarzyszami. Z tak niewielką obstawą ruszył na spotkanie posłom.Jurko czuł wyraźnie, jak serce podchodzi mu coraz bliżej do gardła. Ze ściśniętym żołądkiem jechał pod białą flagą w stronę Lachów. Wierzył, że jego rola ochroni go przed potencjalnymi zagrożeniami. Zauważył, że na spotkanie podąża równie niewielki co kozacki poczet odział jeźdźców.Kiedy podjechali bliżej, Jurko rozpoznał dwóch dostojników w otoczeniu kilku zwykłych żołnierzy. Ten w zielonym żupanie, jadący na białym koniu, kogoś mu przypominał. Wawrzyn za skarby świata nie mógł sobie przypomnieć kogo.Pułkownik przyglądał się jadącym Kozakom. Jeden zwrócił jego uwagę - mołojec w brudnym karmazynowym żupanie w otoczeniu chamów w futrzanych czapach.Wilczyński zatrzymał swoją świtę gestem dłoni, samemu wysforował się naprzód. Tak samo uczynił Kozak w żupanie. Spotkali się na błotnistej łączce, pośrodku ziemi niczyjej. Przyglądali się sobie nieufnie, po czym obaj nieznacznie skinęli głowami na znak pokojowych zamiarów.- Jam jest Jurko Wawrzyn, sotnik Kozaków Zaporoskich, dowodzę tymi oto pułkami mołojców - wskazał na szeregi swoich żołnierzy.Pułkownik z rozbawieniem spojrzał na „pułki” Jurka, po czym przeniósł wzrok na samego sotnika i ponownie na pułki. Uśmiechnął się nieznacznie.- Jam jest Paweł Wilczyński herbu Krzyżtopór, pułkownik wojsk koronnych. Prowadzę ze sobą zaciężne roty pancerne.Jurko wzdrygnął się nieznacznie, znał nazwisko tego okrutnika.- Panie pułkowniku. Nim rozpocznie się bitwa, chciałbym złożyć jaśniepanu propozycję. Zabierze pan swoje roty i wycofa się najkrótszą drogą poza granice województwa kijowskiego. Jeśli tak waszmość uczynisz daję słowo, że zachowacie gardła. W przeciwnym razie, ci oto żołnierze - wskazał na Kozaków - wybiją was do nogi.Pułkownik ponownie przebiegł wzrokiem po linii Kozaków i wybuchnął głośnym śmiechem.- Czym ty mi grozisz, synku? Twoi ludzie nie ustoją nawet dwóch pacierzy pod naporem ciężkiej jazdy, spójrz tylko - Wilczyński obejrzał się przez ramię. Jurko podążył za wzrokiem pułkownika. Z lasu wyjechały ciasne szeregi husarii. W oparach mgły skrzydlaci jeźdźcy wyglądali jak anioły śmierci. Jurko poczuł jak zdejmuje go strach. Jego koń z rżeniem rzucił się w bok. Refleksy świetlne jaskrawo zagrały na rubinach zamkniętych w rękojeści jego szabli. Ten błysk oręża był jego zgubą.Pułkownik Wilczyński znał tę szablę. Pamiętał jak ojciec wręczał ją jego młodszemu bratu w rodzinnym dworku w Nowejwsi. Oczami duszy ujrzał Gedeona z tą właśnie bogato zdobioną ormianką przy boku. Jego szczęki zacisnęły się bezwiednie a z gardła dobył się zwierzęcy charkot. - Ty kozacki psie! Ty ******! - Wrzeszczał pułkownik strzykając śliną.Jurko milczał zdjęty strachem.- Ta szabla... poznaje ją. Zamordowałeś mi brata, Kozaku.Wawrzyn zbladł. Jego twarz nabrała barwy kredowej. Spiął konia ostrogami i rzucił się galopem w stronę swojej eskorty. Uciekał jak najszybciej się dało, byle dalej od wściekłego pułkownika.- Zanim słońce zajdzie, zamorduję cię, psie! - dobiegł go nieludzki ryk zza pleców. Jurko - młody i odważny mołojec - pierwszy raz w życiu poczuł, że za chwilę zmoczy hajdawery.Kiedy dotarł do obronnych szyków piechoty, poczuł się bezpiecznie. Zatrzymał konia na lewym skrzydle i okrzykami dodawał otuchy żołnierzom. Niewiele im to pomagało, sami aż za dobrze widzieli z czym przyjdzie im się zmierzyć.Jurko przyglądał się szeregom swoich wrogów. Polacy formowali szyk na szczycie pagórka. W centrum stała husaria ze wzniesionymi pionowo kopiami. Nad głowami jeźdźców furkotały setki biało-czerwonych proporców. Na skrzydłach rozlokowała się brunatna masa pancernych. Jurko rozpoznał jedną z ruchomych figurek, był to pułkownik we własnej osobie. Poznał go po złotej buławie, którą trzymał w dłoni. Pułkownik na tle swoich żołnierzy wyglądał niemal jak pachołek. Jego zielona delia odcinała się wyraźnie na tle metalicznych pancerzy husarii.Jurko właśnie zastanawiał się nad dziwnymi zwyczajami polskich dowódców, kiedy tknęła go dziwna myśl. Rozejrzał się wokół i nagle zrozumiał. W swoim bogatym stroju wyróżniał się na tle brudnych Kozaków. Polacy od razu wezmą go na cel.- Job twoju mać... - zaklął pod nosem. Przestraszony przebił się przez szeregi piechoty i skrył za jej plecami. Jurko stał w pewnej odległości między ostatnim szeregiem piechoty a konnymi odwodami, którymi dowodził Iwan Bohdanowicz. Tymczasem pułkownik Wilczyński machnięciem buławy dał znak do szarży. Skrzydlata konnica ruszyła przodem. Początkowo powoli, spokojnie jak lawina, która leniwie płynie po stokach ognistej góry. Jechali kolano przy kolanie, nie obawiali się artylerii. Nabierali pędu, przeszli w skok, następnie w galop. Końskie kopyta rozbryzgiwały błoto, munsztunek dzwanił groźnie. Ziemia drżała pod nogami Kozaków. Spisy ślizgały się w brudnych i spoconych dłoniach. Złowrogi furkot rozlegał się coraz bliżej. Wilczyński dał znak buławą, husarze opuścili kopie. Trzysta metrów... dwieście...- Bracia! - wrzasnął Jurko - Samopały naprzód!Strzelcy szybko przecisnęli się do pierwszych szeregów - Ognia!Huk pomknął wzdłuż linii piechoty. Kwaśny prochowy dym zasnuł całe przedpole. Świst kul, kwik koni i wrzaski trafionych przeszyły powietrze.Mgłę i dym rozcięły groty husarskich kopii, rozwiały pierzaste skrzydła. Hurra! - wrzasnęli triumfalnie Polacy. Pancerna nawała ludzi i koni wraziła się w kozackie szeregi gładko jak w masło. Kopie roztrzaskakiwały się z hukiem, konie tratowały leżących i rannych. Powstał nieopisany tumult i hałas.Jurko patrzył przerażony jak linia piechoty ugięła się, zafalowała. Lecz jeszcze nie pękła. Jakiś Kozak obok Wawrzyna chciał rzucić się do ucieczki. Sotnik naparł na niego końską piersią i zagonił ponownie w piekło walki.- Trzymać linię! Nie cofać się! - wrzeszczał zachrypniętym głosem Jurko. Pojedynczy jeźdźcy przerąbywali się przez szeregi walczącej piechoty. Sotnik kozacki Wawrzyn był w niebezpieczeństwie. Odwrócił się w stronę konnych odwodów i wrzasnął gromkim głosem: Iwan! Do mnie! Chrońcie swojego atamana!Konni semeni pod wodzą Iwana Bohdanowicza rzucili się na pomoc dowódcy. Otoczyli go zwartym kręgiem. Odsiecz nadeszła w samą porę, gdyż pękł szyk broniącej się piechoty. Husarze siedli na karki uciekającym. Przy użyciu koncerzy zakłuwali uchodzących jak prosiaki. Tego dnia nie było pardonu.Wstrząśnięty Jurko Wawrzyn dostrzegł, że z flanki wypadła lżej uzbrojona jazda polska. Jechali ławą, jakby od niechcenia, siekąc po plecach uciekających. Zachodzili konnych semenów z boku, odcinali im drogę ucieczki. Pierścień się zamykał. Wawrzyn dojrzał wąską szczelinę, przez którą dało się jeszcze uciec. Bez namysłu pognał ku swej ostatniej szansie na ocalenie.Paweł Wilczyński osobiście prowadził szarżę, jednocześnie dając znaki buławą. Rąbał Kozaków bez litości, odcinał dłonie dzierżące włócznie. Jego oczy zasnuła krwawa mgiełka wściekłości. W bitewnym zgiełku wypatrywał tylko jednej osoby. W końcu dojrzał sotnika. Widział, jak skrył się jak tchórz za plecami konnej gwardii. Pułkownik zakrzyknął na pobliskich husarzy i razem z nimi rzucił się na pierścień otaczający sotnika. Konni semeni stawiali dzielny opór, walczyli zacieklej niż kozacka piechota. Ale husarii nie byli w stanie zatrzymać. Wilczyński dostrzegł w tłumie plecy sotnika Wawrzyna. Kozak galopował w stronę wyłomu. Pułkownik skoczył za nim w szaleńczą pogoń. Jurko wypadł poza krąg walczących i pognał w stronę obozu. Pułkownik już był o centymetry od ofiary, kiedy drogę zagrodził mu ogromny kozak na koniu rozmiarów smoka. Zwarli się z krzykiem i zaciętością, szable migały w zawrotnym tempie. Doszło do klinczu i Iwan próbował wykorzystać przewagę fizyczną, aby wysadzić pułkownika z siodła. Wilczyński lewą ręką wymacał pistolet, odciągnął kurek i wypalił prosto w brzuch przeciwnikowi. Iwan Bohdanowicz z jękiem ciężko osunął się na ziemię. Pułkownik mógł kontynuować pościg. Karmazynowy żupan kozaka i zad jego konia migały co chwila we mgle.Wilczyński doganiał swoją ofiarę. Sotnik jechał na zwykłej kozackiej chabecie i nie miał jak uciec. Kiedy pułkownik zbliżył się wystarczająco, chlasnął szablą po zadzie kozackiego wierzchowca. Koń zakwiczał dziko, stanął na zadnich nogach i zwalił się na bok. Jurko ledwo zdołał wygrzebać się spod konia i stanąć na nogi. Widział smukłe, białe pęciny okrążającego go wierzchowa, pułkownik nie spuszczał z niego wzroku. To już koniec - wyszeptał cichutki głosik w głowie Wawrzyna.Wilczyński zeskoczył z konia tuż obok niego. Pułkownik wyglądał strasznie. Bogata delia była cała w plamach krwi jego pobratymców. Ręce po same łokcie ociekały ciemną posoką. - Daje ci nobile verbum, że jeśli wygrasz, to odejdziesz stąd wolno - wysyczał cicho Polak - Stawaj psie.Jurko przełknął głośno ślinę i skinął głową. Obaj wyciągneli szable w tym samym momencie. Pułkownik zaatakował błyskawicznie, jak wąż; ciął szybkim ruchem na odlew. Kozak ledwo wychwycił błysk szabli i z trudem zdołał się zastawić. Polak zaatakował ponownie, zwinnym zwodem wyminął zastawę Wawrzyna i ciął go w ramię. Jurko lewą dłoń przycisnął do rany i gwałtownie odskoczył od przeciwnika; spomiędzy palców sączyła się krew. Sotnik czuł, że opada z sił. Zacisnął powieki i na ślepo zaatakował. Ostrze nie napotkało oporu, a Jurko ledwie utrzymał równowagę. Po chwili poczuł potężne uderzenie w czoło. Krew zalała mu oczy, zachwiał się na nogach. Padł na kolana i podparł się szablą, żeby nie upaść w błotnistą kałuże. Następne uderzenie spadło na potylicę. Jurko nieprzytomnie zarył nosem w ziemię.Jurko odczuwał jakieś nieprzyjemne szarpnięcia, jakieś zgrzytliwe głosy wyrywały go z głębokiego snu. Rozchylił powieki, światło oślepiało go boleśnie. Buntownik próbował podnieść ociężałą głowę. Rozejrzał się wokoło. Leżał na środku placu. Otaczali go polscy szlachcice i pachołkowie na koniach. Spojrzał w dół i ujrzał naostrzony pal, który leżał tuż przed im. -Spasi Chryste. Nawlekać będą ****** syny- pomyślał z trwogą Wawrzyn. Poczuł, że pachołkowie wkładają mu bose stopy w postronki. Sznury były przywiązane do siodeł dwóch koni. Słudzy skoczyli szybko i sprawnie na kulbaki. Ktoś wykrzyknął krótki, szczekliwy rozkaz. Dwóch parobków równocześnie popędziło konie. Liny naprężyły się. Jurko poczuł jak ciągną go za kostki. Wawrzyn poruszał spierzchniętymi ustami, ale nie mógł wydobyć z siebie żadnych dźwięków. Ostre zakończenie pala było coraz bliżej. Nawlekali go równo i powoli. Na znak dany przez pułkownika pal postawiono pionowo. Jurko osunął się niżej. Ostre zakończenie wbiło się głębiej w jego trzewia. Teraz dopiero minął pierwszy szok. Wawrzyn wrzasnął z bólu. Potworny ryk cierpienia wstrząsnął obozem. Ryk przeszedł w jęk, później w cienki pisk, a na końcu w szloch. Młody Kozak kwilił na palu jak małe dziecko. Łzy toczyły się po jego policzkach. Modlił się w duchu o zakończenie męki. Rozejrzał się po otaczających go ludziach, szukał kogoś, kto mógłby go uratować strzałem łaski. Ze wszystkich stron otaczały go beznamiętne twarze polskich panów. Patrzyli na niego tak samo, jak patrzyliby na chłopską kolasę, która zajechała im drogę. Tylko jedna osoba uśmiechała się zimno pod wąsem. To był pułkownik, patrzył Kozakowi w oczy i uśmiechał się szelmowsko. Jurko zobaczył jak Wilczyński puszcza mu wesoło oczko. Były sotnik zebrał ostatnie siły i odmrugnął pułkownikowi. Z twarzy Polaka zniknął zimny uśmiech. Teraz już wpatrywał się w umierającego z wyraźną wściekłością.Niestety pachołkowie wykonali swoją prace doskonale. Ostry palik wprowadzono przez odbyt, wzdłuż kręgosłupa tak, że nie uszkodził żadnych ważnych narządów. Jurko wiedział że jego wielogodzinna a może nawet wielodniowa męka dopiero się zaczyna. Począł się modlić, prosił Boga o wybaczenie grzechów. Chciał przeprosić pułkownika za jego młodszego brata. Było już jednak za późno. Za późno na cokolwiek. Jurko z wytęsknieniem oczekiwał pani małodobrej.
 
Tekst napisany na gorąco pod wpływem emocji, przed chwilą go skończyłem. Jeśli znajdziecie jakieś rzucające się w oczy błędy to dajcie znać."Synteza" Oparty dłońmi o krawędź wpatrywałem się w otchłań. Ciemną, oślizgłą, wilgotną, bezdenną - otchłań. Nie myślałem o niczym, tylko patrzyłem, chociaż nie widziałem. Nasłuchiwałem, chociaż nie słyszałem nic. Wiesz o czym myślisz, patrząc w tę ciemność? Zastanawiasz się, jak jest głęboka, rozglądasz się za kamyczkiem, który mógłbyś cisnąć w dół. Później nachylony niezgrabnie czekasz na dźwięk uderzenia o dno. A co, jeśli go nie usłyszysz? Jak bardzo przerazi cię myśl o tym, że to na co patrzysz nie ma fizycznego końca.Moje ręce oparte o śliską krawędź drętwiały, a ja ciągle patrzyłem... Z głębi pamięci wyłowiłem frazes: Kiedy wpatrujesz się w otchłań pamiętaj, że ona wpatruje się w ciebie. Wytężyłem wzrok jeszcze mocniej, ostrym spojrzeniem nakłuwałem mrok rozpostarty przede mną. Wtedy to poczułem. Świadomość, jakaś jaźń przyczajona tuż obok. Zaspana, potężna, przedwieczna ciemność wpatrująca się we mnie. Przez moje szare źrenice wchodziła w głąb mnie. Poprzez szklistość moich oczu penetrowała moją duszę. Z aroganckim uśmieszkiem wkraczała coraz dalej. Trwałem tak wciąż i wciąż. Nie wiedziałem, gdzie kończę się ja, a zaczyna ona. Ja byłem w niej, a ona we mnie, złączeni nierozerwalnym uściskiem myśli - trwaliśmy tak jak para kochanków.To było jak powiew świeżego powietrza, który rozrzuca kartki w dusznym pokoju. Powiew orzeźwiający i zatęchły jednocześnie. Tchnienie, które rozjaśnia i przeraża ograniczony umysł. Mrok, który wniknął we mnie przeglądał moje najskrytsze myśli tak, jakby to był katalog IKEI. W pewnej chwili otwarły się o jedne drzwi za wiele. Niemal fizycznie poczułem jak mrok wzdraga się i wije przede mną niczym wąż. Czułem jak w spazmach próbuje się cofnąć i uciec. Zrozumiał wreszcie, że ciemność ukryta we mnie przerasta go. Że to ja mogę pochłonąć jego, a nie odwrotnie. Ciemność próbowała uciec, pierzchnąć w najdalszy kąt swojej metafizycznej dziury. Było już za późno, bo ja byłem częścią jej, a ona była częścią mnie. Ona poznała moje tajemnice, a ja poznałem jej. Nie mogła już przede mną uciec, a ja nie mogłem przestać jej gonić. Ja nie czekałem już na odgłos upadającego kamyczka. Podniosłem się, a samoświadmość, która mnie wypełniała była miażdżąca. Zaśmiałem się, szaleńczy chichot odbijał się głuchym echem po bezkresie ciemności. Nie była już dla mnie bezkresna, przedwieczna czy nawet przerażająca. Ciemność była wystraszona i drżąca. Była jednak częścią mnie i nie mogłem jej tak zostawić. Schowałem ją w swoim sercu i poniosłem między was, drodzy czytelnicy. Popatrzcie na siebie przez chwilę. Co czai się w głębi waszych źrenic... Co to za człowiek zdolny do takiego okrucieństwa. Czekaj, chwileczkę! czy to nie ty...? Obudź się wreszcie!
 
Top Bottom