Wklejam, miało byc na sobotę, ale były betatesty GWN jeszcze nie wysłałem wiec mówcie co mogło by być zmienione, jezeli uznam za stosowne to to zmienie opowiadanko napisałem bo mi sie nudziło, nic nie wnosi do opisu postaci, no moze poza zilustrowaniem jego zachowania.Polikarp to człowiek niewysoki, przeraźliwie chudy i blady, twarz ma dosyć sympatyczną, włosy rude, wygolone w cos przypominającego tonsurę, tylko, że z przodu nie ma zostawionych włosów, a z reszty ma uplecione małe warkoczyki. Ubiera się jak średnio zamożny mieszczanin. Jeśli gdzieś wychodzi to zawsze ma przy sobie niewielką torbę, w której trzyma różne zioła, ekstrakty i eliksiry. Dłonie ma poplamione na skutek nieudanych i udanych eksperymentów. Jest zielarzem i alchemikiem, można od niego kupić różne zioła i mikstury.Człowiek ten jest po prostu do rany przyłóż. Zawsze bardzo miły i nie sposób go wyprowadzić z równowagi lub sprowokować. Unika walki i zabijania, chociaż jeżeli nie ma wyboru, potrafi wykorzystać swoją wiedzę i zabić lub szybko unieszkodliwić za pomocą którejś ze swoich mikstur. W torbie zawsze trzyma parę zatrutych orionów (jak to Sapkowski nazywał, chyba, albo shurikenów, jak to nazywa większość) które służą mu do samoobrony (niektóre shurikeny pokryte są środkami obezwładniającymi, bo on zabija tylko w ostateczności).Jego największą i skrywaną wadą jest ta ze jest uzależniony od pewnego specyfiku, musi go brać w najróżniejszych i najbardziej dla niego niespodziewanych porach. Narkotyk ten wywołuje u niego niedługo trwający szał. Traci nad sobą kontrolę, często demolując otoczenie, jest wtedy niebezpieczny dla wszystkich którzy mieli nieszczęście znaleźć się w pobliżu, ale bez przesady, jest dosyć cherlawy, więc zwyczajny chłop nie powinien mieć problemów z obezwładnieniem go. Na wszelkie pytania związane z tym narkotykiem, odpowiada bardzo niechętnie, trzeba go niemal zmusić do mówienia, a i tak ciągle tylko powtarza: „zostałem uzależniony”.Zapukał do drzwi, czekał, nic nie usłyszał. Wyciągnął rękę żeby zapukać ponownie, ale drzwi rozwarły się szeroko. -Witam – w drzwiach stanął niski mężczyzna, odziany w skórzany fartuch, czarne spodnie i niegdyś białą koszulę, której rękawy podwinął. – Witam, proszę wejść – powtórzył, na jego twarzy zawitał serdeczny uśmiech, a on sam usunął się z przejścia. -Mogę wiedzieć, co pana do mnie sprowadza? – Zapytał.-Potrzebuję goryczki rozumnej.-Gentiana sapiens suicidalis Purck? - zachichotał. – Przepraszam, za ten bałagan, ale moje mieszkanie jest tez moją pracownią – tłumaczył się prowadząc gościa między stertami ksiąg, którymi była zawalona podłoga. - Wybacz moją dociekliwość, ale muszę zapytać, po co panu takie... - przerwał szukając odpowiedniego słowa. - niesamowite ziele? – ponownie zachichotał.-Ah... nic pan nie mówi, dobrze, to nie moja sprawa. – z jego twarzy ciągle nie znikał uśmiech – Proszę niech pan siada, porozmawiamy o pana zamówieniu – ciągnął zrzucając z krzeseł szmaty. -Ile mam zapłacić?-To nie takie proste, to jest dosyć rzadk... – przerwał, łapiąc się lewą dłonią za prawą. Podniósł głowę, uśmiechnął się. – Przepraszam, jak więc mówiłem, zioło jest bardzo drogie i... – Ponownie przerwał łapiąc się za brzuch. Siedział tak przez chwilę, poczym machnął ręką w nieokreślony sposób. – Proszę... wyjdź – syknął.-Ale mieliśmy...-Wyjdź – przerwał.-Ale...-Won! – Krzyknął.Zaprowadził gościa do drzwi, po drodze opierając się o stoły i wywracając alembiki. Zamknął drzwi na klucz. Zdezorientowany i niedoszły klient stał pod drzwiami. Usłyszał odgłos tłuczonego szkła, po chwili głośne jęki. Kiedy myślał, ze to już koniec usłyszał huk, szkło i metal upadające na posadzkę. Zaraz potem przez drzwi przebiła się mizerykordia.co do nazwy tego ziela... potrzebawałem jakiegoś dziwnego bo mandragora jest dla mnie zbyt banalna a kto wie kto wymyślił to ziele, podpowiem ze to zadne ziele tylko odmiana kartofla Edit: wycięło mi końcówkę opowiadania ^^'Edit2: imienia zapomiałem mu nadać -.-' ...
Edit3: juz wysłałem tą, lekko poprawiona wersję