Historia Podróży Alzura

+

Alicja.

CD PROJEKT RED
– Wszyscy nie żyli. Wszyscy oprócz mnie, rzecz jasna – opowiadała grobowym tonem Galanthea. – Wszyscy, których dotychczas kochałam…

Płomienie ogniska zatańczyły w jej dużych piwnych oczach, gdy prześlizgnęła się wzrokiem po twarzach swej przypadkowej publiczności – grupy krasnoludów, krawca-niziołka, kupca, żołnierza i kilku towarzyszy z Oxenfurtu. Nikt nie wyglądał na chętnego, by przerwać jej opowieść, więc kontynuowała:

– Podróżowaliśmy od wsi do wsi. Ot rutynowy objazd po dworach, tawernach, burdelach… Byleby znaleźć ludzi gotowych zapłacić za nasze cyrkowe sztuczki, muzykę i śpiew. Był zimny poranek. Nasza trupa jechała leśnym traktem, korowód wozów, koni i ludzi. Gęsta mgła spowijała drzewa, przez co las wydawał się taki... nierzeczywisty. Jak ze snu. Ale piękny. Na przednim wozie hałasowali aktorzy. Joel i Elba. Żartowali głośno, wciąż podpici po zeszłej nocy. Pamiętam to doskonale, bo wtedy pojawiły się one… – przerwała na moment, pozwalając wybrzmieć słowom. – Latające bestie.

Oczy niziołka rozszerzyły się lekko. Niektóre z krasnoludów potrząsnęły głowami, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Pozostali jednak wrócili do popijania miodu i mamrotania do siebie nawzajem, tracąc zainteresowanie opowieścią – ataki potworów nie były niczym nowym. Wszyscy już słyszeli podobne historie.

– Nagle coś uległo zmianie – ciągnęła niewzruszenie Galanthea. – Ptaki przestały ćwierkać; powietrze znieruchomiało. Mgła zgęstniała – jej delikatne pasma wiły się między drzewami, rozprzestrzeniając się po trakcie. Pożerając nas. W ciągu kilku chwil wszyscy zostaliśmy pochłonięci przez mlecznobiałą toń i jedyne co mogłam zobaczyć, to wyciągnięte przed sobą dłonie⁠. Nic więcej. Ani żywej duszy.

Joel i Elba z początku myśleli, że to zabawne… Słyszałam ich żarty i śmiech. Ale owe nie trwały długo. Rozdzierający krzyk zagłuszył wszystko, strach zastąpił wszelką radość. Kolejny wrzask rozdarł powietrze. Coś przemknęło nad naszymi głowami, skrzydlate cienie pośród gęstej mgły. Natychmiast zeskoczyłam z wozu i schowałam się pod spodem. Skulona w lepkim błocie, słuchałam, jak wszyscy członkowie trupy… moi przyjaciele, rodzina… giną. Nic nie mogłam zrobić. – Potrząsnęła głowę. – Byłam tylko dzieckiem.

– Jak uciekłaś? – wtrącił żołnierz z niecierpliwością.

– Cicho. Daj jej skończyć – odwarknął jeden z krasnoludów.

Galanthea skinęła ku niemu głową w podziękowaniu i dorzuciła kilka gałązek do ogniska.

– Nie słyszałam już żadnego krzyku. Pozostało tylko potworne skrzeczenie, dochodzące gdzieś z góry. Drżałam w swej kryjówce, sparaliżowana ze strachu. Nagle... łup! Coś wylądowało na wozie, przysiadło na jego krawędzi. Długi, łuskowaty ogon zawisł przed moimi oczami. Gardłowe skrzeki rozległy się tuż nad moją głową. Nie wierzę w bogów – nigdy nie wierzyłam – ale w tamtej chwili zaczęłam się modlić⁠. Aż tu nagle… moje modlitwy zostały wysłuchane. Jak na zawołanie błyskawica rozcięła mgłę. Usłyszałam przeszywający wrzask, gdy ogon potwora spadł na ziemię, odcięty i nadpalony. Skrzeczenie ustąpiło miejsca przeraźliwym wrzaskom. Drapieżcy stali się zwierzyną. Sylwetki we mgle broczyły ciemną posoką, smród zwęglonego mięsa wypełnił mi nozdrza, dusił gardło. Jeden ze skrzydlatych demonów spadł z nieba i wylądował na przesiąkniętej krwią ziemi, a jego groteskowo wykręcone ciało wciąż się tliło. Wijąc się, wrzeszcząc, beznadziejnie próbował wzlecieć w powietrze. Wówczas z mgły wyłonił się ten, który mnie uratował…

– Pff! – parsknął jedyny z podróżników, który trzymał się poza łuną ogniska. Wsparty o drzewo, owinięty szczelnie płaszczem, charknął i splunął z pogardą na ziemię.
Galanthea przez chwilę przyglądała się zakapturzonemu mężczyźnie, po czym postanowiła go zignorować, przechodząc do finału swej opowieści:

– Po wybiciu skrzydlatych poczwar, co do ogona, mój wybawiciel stanął nade mną, spokojny i opanowany. Moc nadal tańczyła na opuszkach jego palców, gdy wytarł ciemną krew z miecza i schował ostrze. Potem uklęknął przede mną i donośnym, melodyjnym głosem powiedział: „Nie bój się, dziecko. Jesteś już bezpieczna”. Nie kłamał. W ten przeklęty dzień, w mglisty poranek, pośród ciał moich bliskich, kiedy cała nadzieja wydawała się utracona... moje modlitwy zostały wysłuchane. Ale nie przez żadnego boga, o nie.

Galanthea uśmiechnęła się smutno.

– Przez słynnego maga imieniem… Alzur.

– I dlatego przestałaś być bardką? Tą, no… Gładyszką? – zapytał krawiec.

– Nie, nic z tych rzeczy – zaprzeczyła Galanthea. – Kiedy moja trupa zginęła, dopiero zaczynałam szlifować rzemiosło.

– To dlaczego…? Mogłabyś już napisać ze sto ballad. Nawet tysiąc!

Galanthea przechyliła głowę i zamyśliła się na moment. Słyszała to pytanie wielokrotnie, odkąd porzuciła karierę bardki, a wraz z nią – swe skrzypce.

– Cóż, drogi przyjacielu, kiedy życie się zmienia… człowiek zmienia się razem z nim.

Niziołek wykrzywił usta, nie kryjąc zawodu jej odpowiedzią. Dał jednak za wygraną, skinąwszy niechętnie głową.

– Opowiedz nam coś więcej o tym swoim sławnym magu! – zażądał żołnierz, pochylając się do przodu.

– Sławny, też coś! – oburzył się nagle jeden z pijących miód mężczyzn, który jeszcze niedawno wydawał się całkowicie niezainteresowany opowieścią. – Prędzej niesławny wariat! Na pewno nie żaden bohater, tudzież wybawca spłakanych dziatek. To buntownik i kawał drania, który na ludziach robi te… eksperymenta. Za jego głowę jest nagroda!

– Ej, panie, uważaj pan na słowa! – Krasnolud znów stanął w obronie Galanthei. – Mag uratował dziewczynę.

– Tylko dlaczego? – wtrącił się kupiec, machnąwszy ręką, jakby odganiał natrętną muchę. – Czarownik z pewnością ma ważniejsze rzeczy na głowie niż uganianie się po traktach i ratowanie zgrai wagabundów. Przypadkiem znalazł się na miejscu i zauważywszy sforę latających straszydeł, pomyślał: „Dlaczego by nie? Dziś jeszcze nie ryzykowałem życiem”. Wydaje się raczej naciągane, jeśli pytacie mnie o zdanie.

– Ależ nikt nie pytał – splunął krasnolud. – Magowie wszystko widzą! Nadto mogą się teleportować! W mgnieniu oka być tutaj, tam, gdziekolwiek do cholery! Każdy dureń to wie.

– Masz absolutną rację. Trzeba durnia, żeby w to wierzyć. Ale mniejsza o szczegóły. „Dlaczego” jest ważniejsze niż „jak dokładnie”. Powtarzam więc… dlaczego?

– Bo to właśnie robią bohaterowie? – odezwał się ktoś inny. – Ratują ludzi?

Galanthea uśmiechnęła się, upiwszy trochę wina ze swego kielicha. Zawsze lubiła gorące dysputy, a doskonale wiedziała, jak drażliwym tematem był Alzur.

– Gówno tam! Wszyscy magowie to zimne wyrachowane sukinsyny. Nie obchodzą ich ludzie. Dopóki nie mają w tym zysku, dopóty nie pomogą nikomu!

– Może polował na te latające straszydła, by coś z nich wyciąć? Do eksperymentów właśnie?

– Akurat! Oni mają profesjonałów od mokrej roboty. Sami rąk sobie nie brudzą.

– To może jednak kierowała nim odwaga albo…

– Zwykła próżność, ot co! – niski, pogardliwy głos uciął dyskusję. – Zasrana pycha!

Obozujący poruszyli się zgodnie, spoglądając na mężczyznę w płaszczu. Ów nadal trzymał się na uboczu, przycupnąwszy w korzeniach uschniętego dębu. Te kilka słów były pierwszymi, które wypowiedział, odkąd dołączył do karawany tuż za Wyzimą. Dotychczas uznawano go za niemego albo słabującego na umyśle. Teraz podróżnicy świdrowali go błyszczącymi oczami, czekając w napięciu, aż powie coś więcej.

Ku ich rozczarowaniu umilkł jednak na dobre.

– Ekhm – chrząknął niziołek, przerywając niezręczną ciszę. – Wierzę… ekhm… Myślę, że chciał się wykazać. Alzur, znaczy się. Chciał być odważny i szarmancki. Jak rycerz.

– Och, naprawdę? – odparła z zaciekawieniem Galanthea. – Skądżeś wpadł na taki pomysł?

– To proste. Jeden z mych przodków służył na szlacheckim dworze, na którym dorastał Alzur. – Krawiec poruszył się nerwowo, gdy wszystkie oczy skupiły się na nim. Wyciągnąwszy podartą chusteczkę z kieszeni na piersi, przetarł nią spocone czoło. – Kiedy sam dorastałem, słyszałem dziesiątki opowieści na ten temat. Ilekroć spotykaliśmy się w większym gronie i siadaliśmy przy wspólnym stole…

– Dobrze, dobrze, rozumiem – przerwała Galanthea. – Przejdź do rzeczy.

– Tak, już. Wybaczcie. Zatem, ekhm… wszystko zaczęło się od dziecka niespodzianki…

– Nie, nie! Nie o takie Dziecko Niespodziankę mi chodziło. Wybaczcie niefortunny dobór słów. Miałem na myśli raczej „bękarcią niespodziankę”. Jako niemowlę Alzur został porzucony u bram szlacheckiej posiadłości na obrzeżach Mariboru, wraz z krótką notką: „To twój syn”.

Krawiec zeskoczył z powalonego pnia, na którym dotychczas siedział. Gestykulując żywo, zaczął krążyć wokół ogniska, wczuwając się w rolę bajarza. Z raczej komicznym skutkiem.

– Przypuszczano, że urodziła go kurtyzana z pobliskiego burdelu, który to większość niejako szlachetnych panów odwiedzała regularnie. Nie dało się jednak ustalić, kim był ojciec, choć intuicja podpowiadała, że zaiste to jeden z nich spłodził bękarta. Nie odważyli się zatem rzucić go wilkom na pożarcie. Co nie oznaczało wcale bajkowego „długo i szczęśliwie” dla Alzura. Niefortunne pochodzenie skazało go na osamotnienie. Żaden z jaśniepanów nie okazywał mu troski w obawie, że mogłoby to zostać odebrane jako przyznanie się do winy. Wprawdzie ich damy ulitowały się nad chłopcem, zapewniając mu edukację, wikt i opierunek, ale litość to marny substytut miłości. – Niziołek odetchnął głębiej, znów ocierając czoło chusteczką. – Rówieśnicy traktowali Alzura jak wyrzutka. Dlatego też nie spędzał wolnego czasu na zabawie, a w dworskiej bibliotece. Czytał dzień i noc, pochłonięty opowieściami o odwadze, bohaterstwie i honorze. Jedna książka szczególnie rozbudziła jego wyobraźnię. Czytał ją wielokrotnie, aż nauczył się każdego słowa na pamięć. To był „Przewodnik po cnotach rycerskich”... autorstwa Sir Mateo z Metinny, jeśli dobrze pamiętam. Chłopak zakochał się w historii o szlachetnych rycerzach, tak odmiennych od arystokracji, którą znał – szlachetnej z urodzenia, lecz niekoniecznie w czynach.

Krawiec zatrzymał się na moment, obserwując reakcję słuchaczy. Jego opowieść była całkiem ciekawa, toteż Galanthea uśmiechnęła się zachęcająco i skinęła ręką, by kontynuował.

– Młody Alzur włóczył się po posiadłości i okolicach, wystawiając się na kolejne próby, jak najprawdziwszy błędny rycerz. Pomagając, gdzie tylko mógł pomóc. Desperacko próbując zdobyć aprobatę zarówno starszeństwa, jak i młodzieży. Jego starania spotykały się w najlepszym razie z pobłażliwością, ale jak inaczej mógł dać wyraz swym rycerskim cnotom? Hmm? Cóż, pewnego dnia, trafił w drodze na bandytów, którzy beztrosko obrabowywali wóz. Każdy inny dzieciak na jego miejscu po prostu uciekłby, może wezwałby pomoc. Ale nie on. On musiał udowodnić, z jakiej gliny był ulepiony. Bez wahania rzucił wyzwanie hersztowi bandy i... znaleziono go kilka godzin później. Leżał na poboczu drogi – okrwawiony, zbity na kwaśne jabłko. Minęło wiele tygodni, nim całkiem doszedł do siebie, ale jego determinacja nie osłabła. Wręcz przeciwnie – przybrała na sile. Gdy już wyzdrowiał, udał się w śmiałą pogoń za ideałami. Tym razem nie czekał, aż jakaś okazji trafi się sama... I znowu wylądował w jakimś rynsztoku. Ale to nie wystarczyło, aby odwieść go od celu. Konsekwentnie pakował się w kłopoty. Wdawał się w bójki. Spędzał tygodnie przykuty do łóżka. I tak w kółko i w kółko, aż pewnego dnia wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Alzur po raz kolejny zaginął, co akurat nie zdziwiło nikogo. Nie odnaleziono go jednak w jakimś przydrożnym rowie z rozbitą głową. Nie tym razem, o nie. Tym razem wyszedł z kłopotów bez szwanku. Czego nie można było powiedzieć o trzech zakapiorach leżących u stóp zszokowanego chłopaka. Z owych pozostały tylko poskręcane, zwęglone ciała…

– Widzicie, w żyłach Alzura płynął chaos. Wielka moc, która w końcu znalazła ujście, a której nie potrafił jeszcze kontrolować. Z racji oczywistego zagrożenia, jakie to ze sobą niosło, na dwór wezwano potężnego maga, aby ten sprawował pieczę nad problematycznym chłopakiem i ukierunkował jego potencjał. I tak też się stało. Alzur został sławnym czarodziejem, o którym teraz krąży mnóstwo plotek. I toczą się dysputy takie jak nasza. Wierzę jednak opowieściom przodków, a co za tym idzie, wierzę, że Alzur po dziś dzień kieruje się rycerskim etosem. Że fascynacja z dzieciństwa nadal inspiruje go do heroicznych czynów. I dlatego ruszył na ratunek zaatakowanej trupie. Przynajmniej tak mi się wydaje... – Niziołek zawahał się na koniec.

Zebrani przy ognisku podróżnicy zaczęli szemrać między sobą, ale natychmiast ucichli, gdy Galanthea zabrała głos:

– Ciekawa teza, mój drogi… – zwiesiła głos, stukając palcami o swój kielich. – Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci, nieprawdaż? A jednak nie sądzę, by zachowanie Alzura było podyktowane rycerskim etosem. Wybacz, przyjacielu, ale tu chodziło o coś znacznie potężniejszego. W istocie najpotężniejszą rzecz na całym znanym nam świecie...

– Niby co? – wtrącił krasnolud.

– Miłość.

– Miłość!? – wrzasnął kupiec. – Co za bzdura! Z Alzura taki romantyk, jak ze mnie primabalerina. Ten bezdusznik wymordował połowę armii Ellandera, tylko dlatego, że mógł!

– Owszem, miłość. Twierdzę tak nie bez powodu – zapewniła Galanthea – a przez wzgląd na coś, co odkryłam, kiedy po raz drugi spotkałam Alzura. Tak się zresztą składa, że za drugim razem też mnie uratował – zachichotała. – Niefortunnym zrządzeniu losu stałam się bowiem… ździebko przeklęta. I, o dziwo, trafiła mi się klątwa, która miała ogromny wpływ na moje trubadurskie umiejętności.

Niziołek sapnął.

– Więc dlatego porzuciłaś swe skrzypce!

– Nie, wręcz przeciwnie. – Galanthea pokręciła głową. – Klątwa zmieniła nawet najbardziej przeciętne z mych ballad w czarujące pieśni. Problem w tym, że śpiewanie było wszystkim, co mogłam robić. – Uśmiechnęła się. – Gdy tylko otwierałam usta, z mojego gardła wydobywały się skoczne rymy.

Niektórzy podróżnicy prychnęli ostentacyjnie, pewni, że Galanthea koloryzuje swą opowieść.

– Na początku było nawet dobrze. Widzów bawił mój „artystyczny ekscentryzm”, a ja się tylko uśmiechałam głupkowato i kiwałam głową. Zwłaszcza że wynagrodzenie za moje występy znacznie wzrosło. Niestety, pomijając aspekty czysto finansowe, klątwa… jak to klątwa. Z czasem stała się diabelnie uciążliwa. Śpiewanie rano, wieczorem, nocą, dzień w dzień. Gdybym chciała wypowiedzieć choćby jedno marne słowo, nic nie mogłoby mnie powstrzymać przed wypluciem całej zwrotki. W końcu zdecydowałam się szukać pomocy. Z powodu… dość upokarzającego wydarzenia. Otóż, byłam na pogrzebie i dokonałam bardzo niefortunnego doboru słów, aby zapytać, gdzie mogę – rumieniec wkradł się na jej policzki – ulżyć sobie… Do dziś nie śmiem pokazywać się rodzinie zmarłego na oczy. – Zadrżała na tę myśl. – Minęły miesiące od tego zdarzenia, a szczęście nie uśmiechnęło się do mnie ani razu. Na dworach i uczelniach nie znalazłam nikogo, kto chciałby, tudzież umiałby mi pomóc. Aż przeznaczenie doprowadziło mnie pod drzwi karczmy, w której przebywał pewien dobrze znany mi mag…

– Byłam przekonana, że Alzur rzuci mi się na pomoc, podobnie jak za pierwszym razem. Ale on przegonił mnie niby natrętną muchę, stwierdziwszy bez ogródek, że ma ważniejsze sprawy na głowie. „Niech jakiś pośledniejszy magik marnuje swój czas na takie kuriozalne urojenia” – rzucił mi w twarz. Nie dałam jednak za wygraną. Widzicie, nasz potężny mag nie wiedział jeszcze z jak upartą i nieznośną istotą miał do czynienia. Więc uświadomiłam go... całymi trzema dniami śpiewu. Wszystkie ballady, kołysanki, wiersze i uroczyste pieśni, jakie znałam, a i kilka całkiem nowych, stworzonych pod wpływem chwili. Oczywiście, Alzur próbował uciszyć mnie za pomocą magii, ale jego starania spełzły na niczym… Klątwa była nieubłagana, a mój serdeczny druh nareszcie ustąpił. Zgodził się zbadać sprawę, jeśli tylko będę trzymać gębę na kłódkę.

– A co to wszystko ma wspólnego z miłością? – wtrącił niecierpliwie żołnierz.

– Cóż, kiedy wyruszyliśmy do miasta, w którym zostałam przeklęta, zatrzymując się po drodze w gospodach… Pewnej nocy Alzur zasiedział się z miejscowymi, pijąc i grając w kości. A ja byłam wtedy okropnie wścibskim smarkiem, toteż korzystając z okazji, postanowiłam przeszukać jego rzeczy. Znalazłam w jego torbie podróżnej wszelkiego rodzaju dziwne i cudowne bibeloty, ale jeden szczególnie przyciągnął moją uwagę: skromny acz pięknie wykonany medalion na srebrnym łańcuszku. Miał kształt kwiatu… Wodnej lilii, jak się potem okazało⁠. Gdy go przymierzyłam, zadrżał lekko, a do komnaty wpadł rozwścieczony Alzur. Wrzeszczał jak oszalały, czego nigdy bym się po nim nie spodziewała, przecież zawsze był taki opanowany. Nie rozumiałam, co zrobiłam źle. W końcu to była tylko ładna błyskotka, nawet jej nie zepsułam! – Uśmiechnęła się. – Umknęło mi jak wielka może być siła tęsknoty i sentymentu. Alzur szybko się jednak uspokoił, a nawet przeprosił za swój wybuch. Usiadł przed kominkiem, cuchnąc alkoholem, i wpatrywał się w płomienie, a jego złość ustępowała miejsca smutkowi. Wówczas znów wydarzyło się coś, czego nigdy bym się po nim nie spodziewała. Zwierzył mi się.

– Opowiedział, jak to wiele lat temu stworzył kwietny medalion dla kogoś... Kogoś, na kim bardzo mu zależało. Nasycił srebro magią, żeby była bezpieczna… Ona… Lylianna… Szeptał ledwo słyszalne słowa. Mówił o niej czule, mamrocząc z lekka podpitym głosem. Wyraził głęboki podziw dla jej ambicji. Z tego, co udało mi się zrozumieć, była całkowicie pochłonięta wizją bezpieczniejszego świata; wolnego od potworów czających się za każdym rogiem. Nie jestem pewna, co dokładnie zamierzała uczynić, by uwolnić nas od tej zarazy. Wiem tylko, że miała swoją misję, miała bystry umysł i dysponowała potężną mocą. Nad swym projektem spędziła całe życie, które, niestety, okazało się dość krótkie – przynajmniej jak na czarodziejkę.

– Alzur nie powiedział, jak umarła, po prostu zamilkł na jakiś czas i pogrążył się w pijackiej zadumie. Nie zapomnę wyrazu jego oczu ani głębi smutku, która je przepełniała. Nigdy wcześniej ani później nie wydał mi się równie… ludzki. Mimo swej potęgi okazał się bezsilny w obliczu śmierci, jak my wszyscy. – Galanthea zamilkła na moment, oddając się wspomnieniom. – Nigdy nie użył słowa „miłość”, ale sposób, w jaki mówił o niej, nie pozostawiał cienia wątpliwość. Wyraz jego twarzy, ten ciepły, a jednocześnie smutny uśmiech, kiedy przywoływał jej wspomnienie… To nie mogło być nic innego niż miłość. Nieszczęśliwa miłość.

– Chyba już rozumiem – przyznał niziołek. – On zobowiązał się… Obiecał sobie dokończyć jej dzieło. Zrobić to wszystko, czego ona nie zdążyła, prawda?

– Owszem, tak właśnie uważam. – Skinęła głową Galanthea. – A, wbrew pozorom, zobowiązania wobec zmarłych bywają tymi, które najtrudniej zerwać.

– Dyć jak człek honorowy, to i żadnych obietnic nie łamie – zawtórował im krasnolud, podskakując lekko i odwracając się twarzą do kupca. – Czy to wytłumaczenie wreszcie jaśniepana przekonuje? Jaśniepańską ciekawość pierwej zaspokoiwszy? Ha!

Kupiec zignorował jawną zniewagę i zwrócił się bezpośrednio do Galanthei:

– Niech będzie, że mag się zakochał, wszyscy przecie miewamy chwile słabości. Ale jak u diabła miałby kontynuować „misję” owej idealistki? Ot, włóczyć się po całym Kontynencie i w imię utraconej miłości zabijać napataczające się maszkary? Jeden człowiek nie pozbędzie się tak wszystkich potworów, jakby potężny nie był!

– Jeden człowiek? Na bogów, nic bardziej mylnego – odpowiedziała Galanthea z diabelskim uśmiechem. – Wcale a wcale nie jeden…

– Wiedźmini! – krzyknął żołnierz. – Ona mówi o wiedźminach!

– Hmm, a kimże ci są…? – zapytał kupiec, od niechcenia dolewając sobie z bukłaka.

– Najemnymi pogromcami potworów. Przynajmniej tak słyszałem. – Żołnierz podrapał się po szczeciniastej brodzie. – Podobnież są magicznie przemienieni. Piekielnie wytrzymali i szybcy, silniejsi niż jakikolwiek mąż. Chodzą po traktach, od miasta od miasta, od wsi do wsi, zwykle w pojedynkę, obiecując zabijać potwory w zamian za skromną zapłatę.

– Brzmi jak zwykła banda naciągaczy – prychnął szyderczo kupiec.

– Brzmi nie brzmi, guzik waszmość wie.

– Cóż, tak się szczęśliwie składa, że mamy w towarzystwie kogoś, kto winien posiadać informacje z pierwszej ręki. – Kupiec wskazał na mężczyznę w płaszczu, uparcie trzymającego się z dala od reszty podróżników. – Nasz milczący kompan jest najemnikiem. A raczej wprawnym zbirem, który nie waha się poderżnąć komuś gardła za parę monet. Co nie, Podrzynaczu?

Owinięty płaszczem mężczyzna splunął w odpowiedzi, wywołując tym rechotliwy śmiech kupca.

– Przyznaję, że brak mu ogłady, ale ma solidną reputację, jeśli chodzi o władanie mieczem. Widziałem na własne oczy, jak nim macha. Godne podziwu, zaiste. Akurat szukałem ochrony, więc nająłem go, by eskortował mnie do Mariboru. Niemało grosza mnie to kosztowało. – Kupiec rzucił wymowne spojrzenie najemnikowi. – Ale, ale! Zbaczam z tematu. Podrzynaczu! Jako ekspert w omawianej dziedzinie, co sądzisz o tych całych wiedźminach? Niejakich „pogromcach potworów”?

Mężczyzna w płaszczu przechylił głowę i zamyślił się na chwilę.

– Człowiek ubija jakąś maszkarę, i co? Nic wyjątkowego. A że kuglarze bajdy opowiadają… – Wzruszył ramionami.

– No i proszę! – skwitował z zadowoleniem kupiec. – Bajdy!

– Nie, do licha! – sprzeciwił się żołnierz. – To nie żadne bajdy. Wiele z owych historii pochodzi od moich kamratów, nie jakiś tam krętaczy. Zresztą ludziska z całego Kontynentu gadają o wiedźminach. I wszyscy gadają to samo! Twierdzi waszmość, że zmyślają? I jeszcze się w tych zmyśleniach jakoś tak układnie zgadzają?

– Gawiedź chętniej powtarza bzdury niźli prawdę, drogi chłopcze.

Żołnierz potrząsnął głową.

– Nie, to nie…

– Słuchaj, nie mówię, że wszyscy kłamią. Po świecie chodzi wielu dzielnych wojaków, którzy niejedną bestię ubili… Nie śmiem odmawiać im waleczności ni odwagi. Ale magicznie wzmocnieni najemnicy… Naprawdę w to wierzysz, chłopcze? Nawet jeśli… – Kupiec nagle zeskoczył z pnia, chwycił kamień z ziemi i rzucił nim w szczury, które ni stąd ni zowąd podeszły do obozowiska.

Gryzonie zapiszczały, uciekając w zarośla.

– O czym to ja…? Ach, już pamiętam. Nawet jeśli ci „wiedźmiarze”…

– Wiedźmini. Mówiłem przecie!

Kupiec machnął lekceważąco ręką.

– Niech będzie „wiedźmini”. Nawet jeśli istnieją, dokładnie tak jak rzeczesz ty i twoi kamraci, to właściwie… po kiego diabła? Czy potwory naprawdę są aż takim utrapieniem? Owszem, nie sposób zaprzeczyć, że tu i tam jakaś bestia pożre kilku nieszczęśników, ale czy aby jest nad czym płakać? Zwykle to jacyś głupcy, którzy zboczyli z utartego szlaku albo wałęsają się po bagnach pośrodku niczego, sami prosząc się o kłopoty.

– Co też waść pieprzysz? – żachnął się krasnolud. – Mnóstwo biedaków ginie na traktach, w biały dzień nieraz.

– Biedaków, otóż to! Jeśli nie umieją się bronić i nie stać ich na ochronę, to w ogóle winni darować sobie podróż. Zostać, do cholery, tam, gdzie było bezpiecznie. – Kupiec wskazał brodą na Podrzynacza. – Sam się do tej rady stosuję i nie wyruszam w drogę bez eskorty. Zresztą potwory robią nam wszystkim przysługę, jakby tak się nad tym zastanowić... Przeważnie wszak atakują plebs. Słabeuszy i biedotę. Plewią chwasty, można by rzec…

Żołnierz zgrzytnął zębami, tłumiąc wściekłość.

– I w czymże waszmość jest od tych chwastów lepszy?

– Przysnąłeś? A może głuchyś? – Kupiec ponownie wskazał głową na Podrzymacza, który zaczął przechadzać się skrajem obozowiska. – Stać mnie na ochronę i mam na tyle rozsądku, by przygotować się na wszelkie niebezpieczeństwa.

– To lepiej się waść przygotuj na cios w gębę, jak będziesz tak dalej pieprzyć – warknął krasnolud.

– Cichajcie! – odezwał się nagle Podrzynacz. Stanąwszy w bezruchu, z głową pochyloną ku niknącym w mroku drzewom, nasłuchiwał czegoś w napięciu. Po chwili jednak rozluźnił się i stwierdził oschle: – Późno już na czczą gadaninę.

Następnie oddalił się od obozu, nie spuszczając dłoni z rękojeści miecza.

– Hola! – zawołał za nim kupiec. – Dokąd to się wybierasz? Nie płacę ci, u diaska, za jakieś nocne przechadzki!

Ale Podrzynacz już zniknął ciemnościach.

– On ma rację – powiedziała Galanthea. – Jest dość późno, a moje stare kości potrzebują odpoczynku. – Wstała i ruszyła w kierunku swojego namiotu. – Przed nami jeszcze długa droga.

– Ta jest – wymamrotał krasnolud, dopijając swój miód. – Długa i żmudna. – Na odchodnym rzucił jeszcze nieprzyjazne spojrzenie kupcowi.

W przeciągu godziny wszyscy już spali na swych posłaniach. Nawet wyznaczony na pierwszą wartę niziołek pochrapywał smacznie.

Tymczasem coś poruszyło się wśród cieni. W bladym świetle księżyca rozbłysły dwa paciorkowate, czerwone ślepia.

—————-


W powietrzu unosiło się miarowe pochrapywanie obozowiczów wespół z trzaskiem gasnących płomieni. Księżyc w pełni wyłaniał się zza kłębów atramentowych chmur, oblewając swym trupiobladym blaskiem polanę; wysycając kolory ze wszystkiego poza rozżarzonym paleniskiem.

Jeden z namiotów zafalował, a zaspany kupiec odsunął brezentową płachtę. Spojrzał na cień w kształcie rozłożystego drzewa na skraju obozu i zbliżył się do niego, niepewnie stąpając między śpiącymi na ziemi, szczelnie opatulonymi podróżnikami.

Znalazł ustronne miejsce, rozpiął spodnie i wysikał się, pomrukując...

PISK!

Kupiec obejrzał się gwałtownie, chlapiąc moczem na własne nogi.

– Niech to szlag!

Szczur przysiadł na pobliskim pniu i wpatrując się czerwonymi ślepkami w mężczyznę, popiskiwał wesoło, jakby sobie z niego drwił.

– Cholerne paskudztwo! – wrzasnął kupiec, podnosząc garść kamyków i ciskając nimi w gryzonia. – Sio! Won mi stąd!

Szczur, niewzruszony bombardowaniem, pozostał na miejscu, popiskując wyzywająco.

– Co za przebrzydłe, uparte… – mruczał pod nosem kupiec, rozglądając się wokół: – Zaraz ci tu pokażę… O! W sam raz! – Podniósł duży kamień i odwrócił się w stronę gryzonia. – Nie mów, że cię nie ostrzegałem… Ha! – Cisnął kamieniem, a szczur odskoczył, uciekając w pobliskie zarośla.

– Ha! – powtórzył z zadowoleniem kupiec. – I niech to będzie dla ciebie lekcja.

PISK! Jeden, drugi!

Mężczyzna podskoczył, okręcając się na pięcie. Otaczało go stadko szczurów.

– Na bogów, ile…

Kolejne piski.

Więcej szczurów wybiegło z zarośli.

– C-c-co tu się do cholery… – wyjąkał.

Spojrzały na niego. Morze czerwonych ślepi błyskało wesoło w świetle księżyca.

– Podrzynacz? – wyszeptał kupiec, a potem dodał głośniej: – Podrzynacz, chodź no!

Cień wyrósł nad kupcem, blokując wszelkie światło. Mężczyzna, drżąc jak w febrze, odwrócił się.

– Podrzynacz? – wymamrotał w stronę dwóch szkarłatnych oczu. Oczu spoglądających na niego znad spienionej paszczy i kłów ociekających cuchnącą śliną.

Kupiec wydał przerażony ryk, kiedy pazury bestii rozorały jego gardło.

Fala szczurów nagle przelała się przez obóz. Podróżnicy wyskakiwali z namiotów i posłań, krzycząc, uciekając w bezładzie.

Ktoś wydarł się na całe gardło, kiedy rozczłonkowane ciało kupca przeleciało w powietrzu i uderzyło o ziemię. Z cienia wyłonił się olbrzymi szczuropodobny potwór, stojący na dwóch nogach jak człowiek. Jego przerażająca sylwetka zdawała się składać głównie z odsłoniętych mięśni i pokrywających ciało blizn. Ryknął, rozwarłszy swą imponującą paszczę i odepchnął szarżującego krasnoluda, bez wysiłku rzucając nim hen daleko – w ciemność.

Oczy przerośniętego gryzonia czujnie lustrowały otoczenie, aż wyłaniająca się z namiotu Galanthea przyciągnęła jego wzrok. Potwór zazgrzytał zębiskami, po czym ruszył w jej stronę, warcząc i śliniąc się obficie. Szczurołak, pomyślała nadzwyczaj przytomnie, rozpoznawszy stworzenie.

ŁUP!

Pocisk z kuszy wbił się w ramię potwora. Gryzoń wrzasnął i wyrwał drzewce, zaciekle kłapiąc szczękami w poszukiwaniu wroga.

TRACH! PRASK!

Kolejne bełty przeszyły powietrze, by zaraz wbić się w pierś szczurołaka.

– Do tyłu! Cofnijcie się! – Podrzynacz wypadł z zarośli, upuścił kuszę i wyciągnął miecz. Ostrze zalśniło srebrzystym blaskiem.

Bestia ryknęła i rzuciła się na niego. Podrzynacz uniósł miecz i zamarł w bezruchu, czekając do ostatniej chwili, by wyprowadzić cios. Wykonawszy błyskawiczny piruet w lewo, rozciął grzbiet potwora szerokim cięciem, rozsiewając wokół szkarłatne kropelki. Jego ruchy były tak szybkie, że ludzkie oko nie nadążało za nimi. Zmienił się w hipnotyzujący młyniec ataków, uników i ripost, któremu towarzyszyły kolejne rozbryzgi krwi i przeszywające wrzaski. Podrzynacz ciął z niesamowitą precyzją, aż szczurze monstrum ugięło się pod nawałnicą ciosów, upadło na kolana i pochyliło się do przodu, całe spływając juchą. Wówczas przechylił ostrze, gotowy do wyprowadzenia finalnego cięcia.

A jednak za wolno.

Jeden z gapiów sapnął, gdy łapa potwora wystrzeliła, chwytając Podrzynacza za gardło. Bestia warknęła i wstała, unosząc mężczyznę wysoko nad ziemię. Rany na jej oszpeconym ciele zaczęły się zamykać – rozcięte mięśnie zrastały się z powrotem. Miecz wyślizgnął się z palców duszonego mężczyzny.

Ludzie stali jak te słupy soli, nie mogąc odwrócić wzroku, podczas gdy Podrzynacz szarpał się w uścisku bestii. Następnie zdumiał wszystkich, wyciągając rękę w stronę szkaradnego pyska i wykonując dziwny gest palcami.

Płomienie natychmiast wystrzeliły z jego dłoni, smażąc potwora żywcem. Szczurołak zawył przeraźliwie i machając okaleczonym łbem, puścił przeciwnika. Szczeciniasta sierść paliła się na nim ze skwierkiem.

Podrzynacz w mgnieniu oka wyciągnął kulę z lontem, zapalił ją pstryknięciem palców i rzucił pod nogi szalejącego monstrum.

Bomba zasyczała...

BUM!!!

Szczurołak eksplodował. Kawałki zwęglonego mięsa oraz kości uderzyły o ziemię, a przyglądający się wszystkiemu podróżnicy zostali ochlapani krwią… i diabli wiedzą czym jeszcze.

Tymczasem Podrzynacz zbliżył się do zmasakrowanych zwłok kupca, pogrzebał w jego torbie i wyjął stamtąd brzęczącą sakiewkę. Potem obejrzał się na zszokowanych gapiów. Wzruszywszy ramionami, obojętny na ich zszokowane miny, schował trzosik do kieszeni.

Żołnierz, który dotąd milczał, choć usta miał rozdziawione od dłuższego czasu, zdołał w końcu wydusić z siebie głos. Wskazując drżącym palcem na mężczyznę w płaszczu, na niejakiego Podrzynacza, wyjąkał jedno pełne niedowierzania słowo:

– Wie-wie-wiedźmin…

—————-

Słońce oświetlało zakurzony trakt do Mariboru, którym podróżowali. Konwój zamykały wozy, a Galanthea siedziała na tyłach jednego z nich. Uważnie obserwowała wiedźmina, który zbliżał się do niej na koniu.

Powitała go serdecznym uśmiechem.

– Jestem niewymownie wdzięczna za twe usługi zeszłej nocy.

Wiedźmin zmarszczył brwi, niespecjalnie zachwycony komplementem, ale po chwili wahania skinął głową w stronę Galanthei.

Kobieta zaśmiała się do siebie. Przez myśl przemknęło jej zabawne skojarzenie, którym zdecydowała się podzielić z wiedźminem:

– W pewnym sensie Alzur znowu mnie uratował.

Tak jak podejrzewała, mężczyzna nie docenił humoru. Wnioskowała to z jego marsowej miny i zaciśniętych w złości szczęk.

– Coś nie tak, mój drogi? – spytała zaczepnie. – Nie wydawało się, by moja wdzięczność jakkolwiek cię interesowała. Równie dobrze mogę być wdzięczna też jemu.

Wiedźmin milczał ponuro, zbierając myśli.

– Czy ty w ogóle poznałaś Alzura? – zapytał w końcu.

– Och… Znam go lepiej niż większość.

– To dlaczego pleciesz takie bzdury? Skoro wiesz, jaki on jest naprawdę…? – Przekrzywił głowę, aż coś nieprzyjemnie chrupnęło w jego karku. – Masz urojenia? A możeś całkiem ślepa?

Galanthea uśmiechnęła się półgębkiem.

– Każdy ma swoją prawdę, mój drogi. Moja różni się od twojej, co nie znaczy, że jest stekiem bzdur. To raczej kwestia… innej perspektywy.

Wiedźmin mruknął coś pod nosem. Pewnie jakieś przekleństwo. Potem jechali w milczeniu. Aż wreszcie mężczyzna potrząsnął z frustracją głową.

– Miłość?! – warknął gniewnie. – Gdyby Alzur dbał o kogokolwiek poza sobą, nigdy nie zrobiłby tego… Tego, co bez wątpienia nadal robi.

– Cóż, słyszałam już to wszystko. Masz mi coś nowego do powiedzenia? – Galanthea spojrzała na wiedźmina, po czym stłumiła ziewnięcie. – Jestem niewyspana, sam wiesz czemu. I jeśli łaska, przejdź do rzeczy, mój drogi. Pókim jeszcze przytomna.

– Czy wiesz, jak Alzur i jego pomagierzy tworzą wiedźminów?


– Zgaduję, że nie za pomocą miłości?

– Ano nie. Wyłapują chłopców wśród biedoty. Zabierają z ulicy. Płacą ich rodzinie, jeśli muszą. Robią wszystko, co mogą, aby zdobyć jak najwięcej królików doświadczalnych. Rzecz w tym, że to muszą być dzieci⁠ – a przynajmniej tak nam powiedzieli. Cosimo – stary mag, kawał skurwysyna, który wygląda jak poczciwy dziadunio, który nic tylko obsypie cię prezentami – zwykł rzucać frazesy o „plastyczności”. On i Alzur nazywali nas grudami mokrej gliny, gotowej do uformowania. Aż się, kurwa, ciepło na sercu robi. Kiedy się starzejesz, tłumaczyli nam, życie zbiera swoje żniwo, a glina… Cóż, zastyga. Twardnieje. Przemiany u dorosłego mężczyzny niemal zawsze kończą się śmiercią, ponieważ ów po prostu pęka. Zatem dzieci są jedynymi, które mogą być poddane mutacjom – a przynajmniej są jedynymi, które mają jakiekolwiek szanse je przeżyć. Bo przecie i tak większość umiera. Ponad połowa. – Wiedźmin spojrzał na Galantheę, oceniając jej reakcję. – Wielu chłopców, których znałem, śpi teraz w płytkich grobach.

Kobieta unikała wzroku rozmówcy. Zamiast patrzeć na niego, rozglądała się po pastwiskach przy drodze.

– Czyżby martwe dzieci nie były najlepszym tematem do ballady? – zadrwił.

W końcu odwróciła się do wiedźmina. Milczała, a jej oczy wypełniała ciekawość.

– Musieliśmy ich sami pochować – kontynuował. – Wykręcone spazmatycznie ciała, twarze zastygnięte w wyrazie przerażenia, usta wciąż rozwarte do krzyku… Szczęściarze. Dla nich już było po wszystkim. Reszta z nas, biednych sukinsynów, była poddawana kolejnym eksperymentom. Przechodziliśmy, jak to mawiał Alzur, różne „próby”. Jakby były to heroiczne wyczyny, których się podjęliśmy, aby udowodnić naszą wartość. Jakbyśmy sami zdecydowali się przejść przez piekło dla tego drania.

Zrobił krótką pauzę. Odetchnął.

– Mówisz, że robi to wszystko dla świata. By prostym ludziom żyło się lepiej. Stąd wnioskuję, że wcale go nie znasz. Bo wszystko, co robi Alzur, robi wyłącznie dla siebie. Jest próżny jak mało kto. Lubi się uważać za bohatera i tylko dlatego pomaga innym. Nawet nam od czasu do czasu okazywał troskę i współczucie. Ale tylko w obecności tak zwanych „inwestorów”. Szlachetnie urodzonych głupców, którzy finansowali jego badania. Och, odstawiał dla nich wyśmienite przedstawienie. Był gościnny jak nigdy, kiedy paradował z nami przed arystokracją. Obnosił się ze swoim wielkim sukcesem. Taki błyskotliwy. „Spójrzcie tylko, co wyczarował dla was Wielki Alzur, jaśniepanowie”. Aroganckie pitolenie. – Wiedźmin prychnął drwiąco. – Zadowoleni z inwestycji durnie wracali na swe dworzyszcza, a on wracał do zimnej obojętności. Chował się w swojej wieży. Nie mieliśmy go zobaczyć ponownie, dopóki nie przyjdzie czas na kolejną „próbę”. A to żadna okazja do radości. Więc, jak widzisz… Dla tego drania byliśmy tylko materiałem do obróbki. Środkiem do osiągnięcia celu. Szedł po naszych trupach, wyrabiając sobie reputację geniusza. Mieliśmy stanowić jego spuściznę, w pojedynkę nic nie znaczyliśmy. – Jego oczy zaszkliły się, kiedy zamyślił się na moment. – Mokra glina w dłoni, gotowa do ukształtowania zgodnie z jego wolą.

Minęła dłuższa chwila, nim Galanthea przerwała ciszę:

– Umiesz snuć opowieść, wiedźminie. Przejmującą opowieść. – Uśmiechnęła się delikatnie. – Czy kiedykolwiek myślałeś, żeby zostać bardem?

– Drwij, jeśli musisz. Ale mówię prawdę… Pieprzyć inną perspektywę. – Chrząknął i splunął na ziemię, po czym wrócił do rozmyślań.

Galanthei zrobiło się głupio. Nie zamierzała z niego drwić.

– Wiesz… – znów przerwała ciszę, ostrożniej ważąc słowa. – Jestem naprawdę wdzięczna, że byłeś z nami zeszłej nocy. Chciałam, żebyś to wiedział. Nic więcej.

Wiedźmin zawahał się, po czym skinął głową.

– Powinienem jechać… Upewnić się, że na szlaku nie czekają nas żadne niespodzianki. – Zamrugał, jakby odganiał niechciane wspomnienie, po czym chwycił wodze konia – Odpocznij – dodał.

I ruszył w galop.

Odprężona Galanthea spoglądała na bezchmurne niebo, ułożywszy się z tyłu wozu. Z trudem unosiła ciężkie i ospałe powieki, słuchając rytmicznego stępu koni zaprzęgowych. Tymczasem...

...wysoko w górze stado ptaków krążyło na tle bezkresnego błękitu. Jedno ze stworzeń wrzasnęło rozdzierająco. Wówczas Galanthea zmrużyła oczy i zdała sobie sprawę, że to wcale nie były ptaki. Szerokie, postrzępione skrzydła trzepotały sporadycznie, za nimi ciągnęły się długie łuskowate ogony. Bestie zniżyły lot, opadając na karawanę. Nagle jedno potworzysko zawyło i rozprysło się w fontannie krwi. Potem kolejne i kolejne. Na ziemię spadały wyprute wnętrzności, oderwane ogony, rozłupane łby.

Głos Alzura rozbrzmiewał dookoła:

– Nie bój się, dziecko. Jesteś już bezpieczna.

Szkarłatna ulewa zmieniła się w zwykły deszcz. Krople wody uderzały o dach ratusza, a ciepły blask promieniował z jego okien.

Wewnątrz umierali ludzie.

Ich wychudzone sylwetki trzęsły się od kaszlu, ciała lśniły od potu. Postać w czarnym, woskowanym płaszczu i masce z dziobem przeciskała się przez grupki mężczyzn, kobiet oraz dzieci. Łapiduch poszturchiwał tego i owego swą laską, by sprawdzić, czy delikwent nadal żył.

Na prowizorycznej scenie ze skrzyń młoda Galanthea, ubrana w chłopięcy strój trubadura, grała na skrzypcach i śpiewała wesołą piosenkę dla wynędzniałej publiczności. Zapadnięte oczy tłumu błyszczały w obłąkańczej uciesze, usta rozciągały w karykaturach uśmiechów.

Raptem chrapliwy głos jakiejś staruszki wybił się ponad innymi dźwiękami:

– Och, biedactwo... Jaka szkoda, że choroba już zagnieździła się w tobie. Już drąży cię od środka.

Galanthea natychmiast przestała grać i opuściła instrument. Jej oczy rozszerzyły się w zgrozie. Zgromadzenie trupów siedziało przed nią, ich nagie ciała usychały i gniły. Każdy ze zmarłych nosił maskę z ostro zakończonym dziobem. Jeden po drugim zaczęli krakać, coraz głośniej i głośniej. Wszystko pochłonęła kakofonia wrzasków.

Świece nagle zgasły, pogrążając wszystko w mroku i niesamowitej ciszy.

– Śmierć się zbliża, twoje światło gaśnie. – Dwoje oczu rozbłysło w ciemności. – Ale nie martw się, moje dziecko. Stara Thelma pozbędzie się zgnilizny, która trawi twe wnętrzności.

Płomienie paleniska buchnęły aż pod powałę, oświetlając wnętrze zagraconej chaty. Wokół piętrzyły się stosy świecidełek oraz innych bibelotów, na półkach i belkach stropowych siedziały kruki, co rusz kracząc i podskakując sprężyście.

Młoda Galanthea, wychudła i blada, siedziała przed paleniskiem, wpatrując się w staruszkę po drugiej stronie ognia, owiniętą w płaszcz z czarnych piór.

– Złóż przysięgę, złóż swój głos na szali – wiedźma błysnęła pożółkłymi zębami – a Stara Thelma zatroszczy się o wszystko. Stara Thelma sprawi, że będziesz żyć! – Zachichotała obłąkańczo.

Płomienie znów buchnęły wysoko, rozlewając się po drewnianej podłodze i pełzając po ścianach pomieszczenia. Pożerając wszystko na swej drodze…

W środku zacisznego zagajnika płonęła chatka na kruczej stopce. Przerażający wrzask przebił się przez ryczące płomienie:

– Dziecko! Cóżeś uczyniła?!

Galanthea stała w bezruchu, obserwując pożar oczami błyszczącymi od łez.

Głos Alzura rozszedł się echem po zagajniku.

– Po prostu przytaknij, Gładyszko, a zajmę się wszystkim. Sprawię, że będziesz znów sobą.

Mag ścisnął ją za ramię. Odwróciła się i natychmiast spostrzegła, że krew plamiła twarz i klatkę piersiową Alzura. Ów klęknął przed bardką, a na jego twarzy pojawił się złowrogi uśmiech.

– Już drugi raz. – Zachichotał. – Dwa na dwa.

Ogień pożerał gaj. Potworne zawodzenie przybrało na sile⁠…

Galanthea wyprostowała się gwałtownie, otwierając oczy. Jej skóra była śliska od potu, strach ściskał ją za gardło. Łapiąc oddech, rozejrzała się po otoczeniu i zauważyła, że wozy stały w miejscu.

Od czoła karawany dobiegały odgłosy kłótni. Ktoś krzyknął piskliwie:

– Nie będziemy się cackać, rozumiesz? Strzelę, jeśli się nie wycofasz.

Galanthea zeskoczyła z wozu i zobaczyła, że zatrzymali się obok karczmy przy skrzyżowaniu dróg. Na drewnianym szyldzie widniał krzywy napis: „Podwójny Krzyż”. Gdy okrążyła tył wozu, ujrzała zgraję chłopów stłoczonych pod zajazdem; uzbrojonych w zardzewiałe miecze, kosy i widły. Na przedzie bandy stała tyczkowata kobieta z napiętą kuszą wycelowaną w żołnierza. Nawet z daleka było widać, że jej ręce drżały, a chwyt na broni był mocno niepewny.

Żołnierz zrobił krok w stronę napastniczki.

– Kobieto, nie wygłupiaj się. – Podszedł jeszcze bliżej. – Nie musisz…

BRZDĘK.

Kusza wystrzeliła, trafiając żołnierza prosto w kolano. Mężczyzna zawył, chwytając się za nogę i upadł na bok.

– O żesz kurwa… pieprzona suka…

– Ostrzegałam cię! O-o-ostrzegałam! – wyjąkała, po czym spojrzała na gapiących się podróżników. – Ani kroku! Albo… Albo wszystkich wystrzelam! – krzyknęła nerwowo, pośpiesznie naciągając kuszę i załadowała kolejny bełt. – To jak będzie?

Żaden z podróżnych nie odpowiedział. Ani się nie ruszył.

– No. – Kobieta skinęła głową ku jednemu ze swoich popleczników. – Do piwnicy z nimi.

—————-

– Ależ mamy pecha – skrzywił się krasnolud, zapalając kolejną świecę i stawiając ją na jednej z beczek w rogu piwnicy.

– Proszę, uważaj… na płomienie – ostrzegł niziołek. – Żeby nie trafić z deszczu pod... no wiesz... płonący dach.

– Ach, nie martw się. Ręce mam stabilne jak głaz. – Zapalił kolejną świeczkę i położył ją na półce. – Kiedy cię tu zamknęli, chłopie? – zapytał nowopoznanego karczmarza, który usadowił się na beczce.

– Och, całkiem niedawno. Kilka dni temu. – Karczmarz przyjrzał się podróżnikom. – Jesteście pierwszymi, których…

– Obrabowali? – wtrącił krasnolud, poprawiając swą gęstą brodę.

– Ano tak. Nie bierzcie tego do siebie. Oni… nie są bandytami. Nie do końca przynajmniej. Znam większość. To głównie miejscowi farmerzy i dziatwa. Ta przeklęta susza trwa i trwa, i trwa, więc ludzie łapią się wszelkich sposobów na przetrwanie. Są zdesperowani. Głodni. No to… improwizują.

Żołnierz jęknął, kiedy Galanthea zawiązała szarpie na jego zakrwawionym kolanie.

Kurz opadł z sufitu, podczas gdy czyjeś stłumione kroki deptały po deskach nad ich głowami. Słyszeli też czyjeś przytłumione głosy.

– Przepraszam za waszego kompana. Jestem pewien, że nie zrobili tego umyślnie.

– Nie ma sprawy, nasz kompan się wyliże – odparł wesoło krasnolud. – Co nie, druhu?

Druh burknął coś z niezadowoleniem.

– Jeno z wojakowania to nici – ciągnął brodacz. – Po strzale w kolano zostaje tylko jedna robota. Odmrażać tyłek, stojąc na straży. Ha! – zaśmiał się i zapalił lampę oliwną, by oświetlić duży obraz na jednej ze ścian piwnicy. Ogromne płótno przedstawiało pole bitwy. Po jednej stronie biało-czarne sztandary uniesione w triumfie, po drugiej armia w odwrocie: żołnierze kulący się pod ognistymi pociskami spadającymi z nieba. Wśród zwycięzców stał mag z dumnie podniesionymi rękami, otoczony wzorem ze świetlistych run.

– Jedna z wielu bitew, które rozegrały się podczas Wiecznej Wojny. Wyjątkowa, bo cóż… ostatnia – wyjaśnił karczmarz. – „Podwójny Krzyż Alzura”. Tak zwie się to dzieło. Zdjąłem je i schowałem tutaj, bo zwykliśmy miewać wielu gości z Ellander i wydawało się to w złym guście. – Odchrząknął. – Z nazwą gospody niewiele już mogę zrobić.

– Zatem to prawda? – wtrącił niziołek. – Alzur użył mocy, by zmieść z powierzchni ziemi całą armię?

Krasnolud zbliżył lampę do obrazu.

– Ano. Na to wygląda.

Więcej kurzu opadło z desek, kiedy w górze znów rozbrzmiały kroki. Niewyraźne głosy przybrały na sile.

– Słyszeliście o nim? – zapytał karczmarz. – Znaczy się, o Alzurze.

– Jedną czy dwie opowieści – odrzekł z przekąsem krasnolud, przyglądając się namalowanym Ellanderczykom. Przegraną armię trawił ogień. Żołnierze uciekali w popłochu, ginąc z wrzaskiem. – Nie mieli szans, co nie?

Karczmarz wstał z beczki i podszedł do płótna.

– Nie widać tego na obrazie, ale podobno Alzur otworzył portal. Użył zaklęcia⁠, by przywołać coś straszliwego, potężnego. Coś z innego świata, jak sądzę. Wedle przypowieści niebo rozpękło się z hukiem, a pole bitwy raptem stanęło w płomieniach. Kreatura, którą przywołał Alzur… To nie był ziejący ogniem smok ani nic podobnego. Żadna pospolita gadzina nie dokonałaby takich zniszczeń. – Karczmarz pogładził wąsy. – To coś, czymkolwiek było, w mgnieniu oka zakończyło Wieczną Wojnę. Druzgocącą porażką Ellanderu, rzecz jasna. Ellanderczycy nie mieli innego wyboru, jak tylko się poddać. Już następnego dnia oddali tron Wyzimy w ręce mariborskiego księcia.

– To nie powinno tak wyglądać – orzekł krasnolud, gapiąc się na płótno. – Bitwy powinno się toczyć z honorem, żołnierz przeciw żołnierzowi, miecz przeciw mieczowi. Niech i będzie mag przeciwko magowi, jeno bez tego całego dziadostwa z piekła rodem. Potworów mamy u nas pod dostatkiem. Więcej nie trzeba.

– Nie trzeba – zawtórował mu niziołek. – Alzur zaiste nie powinien był…

– Zrobił to – ucięła Galanthea, odrywając wzrok od opatrunku żołnierza – aby ratować życia.

Krasnolud wybuchł śmiechem.

– Jasne, jasne! Tak jak ja lubię sobie zajść do burdelu, by inni już nie musieli.

– Nie, ona ma rację – stwierdził karczmarz. – Wieczna Wojna, jak sama nazwa wskazuje, trwała tak długo, że nikt już nawet nie pamiętał, jak to się zaczęło. Ginęły w niej całe pokolenia, ażeby ten czy inny książę mógł usadzić rzyć na nieco większym tronie niż dotychczas.

– Hmmm… – Krasnolud zamyślił się na moment. – Słyszałem wiele o sporze między Ellanderem i Mariborem. Nie mam jednak pojęcia, dlaczego ich wojna trwała tak długo…

– Przede wszystkim – karczmarz usiadł z powrotem na beczce – siły militarne obu księstw były wyrównane. Trwali zatem w ciągłym impasie. Żadna ze stron nie osiągnęła przewagi koniecznej do objęcia wyzimskiego tronu, niemniej obie liczyły, że ostatecznie zwyciężą. Żadne ze zwaśnionych rodów nie chciało ustąpić. Uparte, dawno już nie żyjące książęta, a potem ich synowie i synowie ich synów. Cały czas toteż wysyłali swoich ludzi na rzeź, raz za razem, rok za rokiem, w imię obowiązków, honoru czy dumy… Albo jakiejkolwiek innej wymówki, której używają arystokraci, aby usprawiedliwić poniesione straty. A „straty” to lekko powiedziane. W tych okolicach trudno byłoby znaleźć choćby jedną rodzinę, która nie straciła kogoś bliskiego w tej przeklętej wojnie.

Krasnolud potrząsnął głową z powagą.

– Bez interwencji Alzura – zakończył karczmarz – nie wiadomo, jak długo jeszcze ciągnąłby się rozlew krwi...

Brodacz zmarszczył brwi.

– Niby prawda, ale na moje i tak – żadne usprawiedliwienie. Nie, żeby uczynić coś takiego. Mag nie powinien był się mieszać w los pisany innym ludziom...

– Ależ wtrącanie się w cudze losy jest tym – Galanthea uśmiechnęła się – co Alzurowi wychodzi najlepiej.

Nie zdążyła powiedzieć nic więcej. Głosy nad nimi przybrały na sile. O deski uderzyło coś z głuchym trzaskiem.

BACH!

Rozległ się przeraźliwy krzyk.
—————-

Wiedźmin wrócił ze zwiadu.

Na szczęście dla karawany jedyne, co na nich czekało, to szczątki zwierząt rozrzucone po polach – stosiki ich drobnych kości oczyszczone z mięsa. Podejrzewał, że to ofiary suszy. Na moment zrobiło mu się nawet żal biedaków.

Podjechał do zajazdu na skrzyżowaniu. Karawana powinna się już była tu zatrzymać i bez wątpienia wykupić pobyt na noc. Potem jeszcze tylko pół dnia drogi i byliby w Mariborze. Wiedźmin zmarszczył brwi, zastanawiając się, po co w ogóle zawracał, skoro już zgarnął swoją zapłatę? Jego pracodawca nie żył, więc najemnik nie miał żadnych zobowiązań. A przynajmniej nie tych profesjonalnych...

Chrząknął i splunął na ziemię. Pal licho, stwierdził w duchu. I tak nie mam nic lepszego do roboty.

Zbliżając się do gospody, zgodnie ze swymi oczekiwaniami, ujrzał znajomy zaprzęg i wozy. A jednak coś w tym widoku wzbudziło jego niepokój. Coś było nie tak… Podjechał ostrożnie, z końskiego grzbietu przyglądając się wgłębieniom na nierównej drodze, po czym zsunął się z siodła i przykucnął, by obejrzeć je z bliska. Ktoś został raniony, ocenił. Te czerwone plamki… Zaschnięta krew, nie było co do tego wątpliwości.

Wiedźmin zmarszczył brwi i zaklął pod nosem:

– Noż kurwa. – Następnie puścił wodze swego rumaka, poleciwszy odruchowo: – Zostań.

Ruszył w stronę gospody.

Na zewnątrz siedział rosły chłop w brudnej, żółtej koszulinie i bawił się sztyletem, łypiąc spode łba na zbliżającego się intruza.

Z niechęcią wstał, by zagrodzić mu drogę.

– Zamknięte, kolego.

Wiedźmin wyminął go bez słowa, ale osiłek nie dał się zbyć i stanął przed drzwiami gospody, by uniemożliwić mu przejście.

– Głuchyś? Żem, kurwa, mówił, że zamknię…

Chłop jęknął przeciągle, nie zdążywszy się uchylić przed ciosem w splot słoneczny. Uderzenie posłało go prosto na ziemię, gdzie skulił się, nie mogąc złapać oddechu.

Wiedźmin przeszedł na nim, poleciwszy odruchowo:

– Zostań.

Następnie wszedł do gospody.

Wewnątrz grupa domorosłych bandytów zebrała się wokół stołów, na których rozłożyli zrabowane z karawany łupy. Szmery rozmów ucichły, gdy wiedźmin przekroczył próg przybytku. Naraz wszyscy spojrzeli na intruza.

– Gdzie oni są? – zapytał bez cienia emocji.

Po krótkiej chwili, otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, chuda kobieta porwała kuszę ze stołu.

– Nie ruszaj się! – Gdy wycelowała w niego pordzewiały grot, wiedźmin przewrócił oczami. – Kim ty do cholery jesteś, co?

Położył dłoń na głowicy miecza i powtórzył spokojnie:

– Gdzie oni są?

Kuszniczka zmrużyła oczy, po czym dała znak swym ludziom, by otoczyli intruza.

– Tak żeście to sobie umyślili, co? – podjął, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Siedzieć w ciepłej gospodzie i okradać każdego, kto się akurat nawinie? Myślicie, że długo tak pociągniecie? Wystarczy, że wieść dotrze do miasta, a wszyscy będziecie tańcować na końcu liny.

– Gówno wiesz – odwarknęła kobieta. – Przez suszę panuje jeden wielki burdel. Ludzie wyszli na ulice. Nie ma komu nieść wieści, nikogo nie obejdzie los przejezdnych. Lepiej tedy spieprzaj w podskokach albo pożałujesz.

Wiedźmin przechylił głowę, nasłuchując uważnie.

– Hmm… – Rozpoznał stłumione głosy, które dochodziły z piwnicy. Znowu się kłócą, pomyślał. – Dlaczego zamknęliście ich na dole? Nie łatwiej byłoby obrabować ich, a potem puścić wolno? Susza załatwiałaby za was resztę.

– No bo… Bo… No… – jego słowa zbiły kobietę z tropu. Ci ludzie naprawdę nie mieli pojęcia, co wyprawiają. – Nie twój przeklęty interes! – wybuchła, unosząc kuszę. – Spieprzaj, dobrze ci radzę!

Wiedźmin zaśmiał się sucho, zacisnąwszy palce na rękojeści miecza.

– Pozwólcie, że też się podzielę dobrą radą... Wracajcie do domów, zanim będzie za późno. Nie nadajecie się do tej roboty.

Kobieta zmrużyła oczy i powoli dotknęła spustu kuszy.

– Błąd – ostrzegł, napinając mięśnie.

Jej oczy rozszerzyły się. Podjęła decyzję.

Wiedźmin wyjął ostrze z pochwy.

BRZDĘK!

Gdy bełt przeciął powietrze, jednym płynnym ruchem odbił go płazem miecza. Pocisk zawirował, po czym wbił się w gardło stojącego najbliżej mężczyzny. Ów plunął krwią, upadając na deski podłogi. Chuda kobieta wrzasnęła krótko. Kusza wyślizgnęła się z jej palców i uderzyła o podłogę.

ŁUP!

Gęsta cisza zawisła w powietrzu.

Wiedźmin przebiegł wzrokiem po zszokowanych członkach szajki.

– No to jak? Przyjmiecie dobrą radę?

Otaczający go ludzie odrzucili bronie i unieśli ręce, zerkając na siebie nawzajem. Jeden z obdartusów wyjąkał:

– B-b-błagamy…

– Poszli won. – Wiedźmin skinął głową, chowając miecz do pochwy.

Tamci wycofali się w stronę drzwi, nie spuszczając go z oczu. Kiedy byli już dostatecznie blisko wyjścia, puścili się biegiem. Jeden popychał drugiego.

Wiedźmin spojrzał w dół, na krew gromadzącą się wokół chłopa, którego zabił. Westchnąwszy ciężko, cmoknął językiem.

– Ot, pech.

Przeszedł się po gospodzie, aż znalazł drzwiczki w podłodze.

Z dołu dobiegł ściszony głos:

– Wiedźminie?

Odsunął klapę.

Galanthea stała u stóp drewnianej drabiny, zerkając w górę. Uśmiechnęła się na jego widok i skinęła głową z wdzięcznością.

Wiedźmin wlepił w nią ponury wzrok, lecz kąciki jego ust drgnęły, gdy powiedział:

– Już drugi raz.
—————-

Wiedźmin stał na szczycie niskiej skarpy obok zajazdu, kopiąc grób. Przez chwilę znalazł się na powrót na terenie zamku Alzura, grzebiąc okaleczone ciała swych poległych braci. Głos maga odbijał się echem w jego głowie:

– Zdaję sobie sprawę, ile musi cię to kosztować. Ale trzeba to zrobić, mój chłopcze. Koniecznie!

Zacisnął powieki, przeganiając niechciane wspomnienia, po czym wznowił kopanie.

Nieopodal siedziała Galanthea, sadowiąc się na ławce wykutej z ściętego dębu i z zaciekawieniem obserwując zbryzganego ziemią wiedźmina.

– Skąd wiesz, czy nie wolałby stosu?

Mężczyzna łypnął na nią spode łba. Uśmiechnęła się.

– Muszę przyznać, że prawdziwy z ciebie rycerz w lśniącej zbroi. Jeno rumaka białego ci brakuje.

Nadal milcząc, wbił łopatę i wykopał kolejną grudę ziemi.

– Może powinnam odkurzyć swoje skrzypce...Ułożyć jakąś epicką balladę o twoich podróżach.

Prychnął.

Galanthea zamyśliła się na chwilę.

– Oczywiście musiałbym ułożyć jakieś zgrabne frazy, które rymowałyby się ze słowem „wiedźmin”… – zwiesiła głos. – Albo z imieniem „Madoc”…

Madoc zamarł, po czym powoli odwrócił głowę w jej stronę.

– Mówił o tobie z ogromną troską – ciągnęła – kiedy ostatni raz go spotkałam.

Wiedźmin wyskoczył z grobu, rzucił łopatę i wykonał kilka szybkich kroków w kierunku Galanthei.

– Znowu próbuje mnie kontrolować, tak? Dlatego posłał cię za mną?! Mogłem się domyślić, że jesteś jego lojalnym pieskiem!

– Nie jestem niczym posłańcem, mój drogi. Ot, przeznaczenie splotło nasze ścieżki. A gdy spojrzałam na ciebie…. Od razu wiedziałem, kto stoi przede mną.

– Gówno prawda! – odwarknął wiedźmin. – To typowe dla Alzura! Nie może pojąć, że coś jest poza jego kontrolą. Musi dyrygować wszystkim i wszystkimi! – ciągnął w gniewie, zaciskając pięści tak mocno, aż pobielały mu knykcie. – Więc co? Wysłał cię, żebyś mnie zmiękczyła? Żebym wrócił do tej jego wesołej ferajny? Cóż, muszę was zawieść. Nie pasuję do jego wizji świata… Nigdy nie pasowałem. Ta cała historyjka o ratowaniu ludzi przed potworami, to jedna wielka farsa! Jestem po prostu zabójcą… bezlitosnym Podrzynaczem. Nigdy nie będę nikim więcej.

Galanthea pozwoliła, by gniew na chwilę wziął nad nią górę, i rzuciła drwiąco:

– Och, Madoc… Dlaczego pleciesz takie bzdury? – Wyszczerzyła zęby. – Może masz urojenia? Alboś całkiem ślepy...

Madoc skrzywił się.

– Nie próbuj odwracać…

Galanthea pokręciła głową. Jej oczy wypełnił smutek.

– Chciałam po prostu, byś wiedział, że on naprawdę…

– Zamknij się!

– …nigdy o tobie nie zapomniał. Nawet po tylu latach. Jesteś przecież jednym z pierwszych.

– Mówisz, jakbym był jego chowańcem. Pieprzoną zabawką!

– Nie, oczywiście, że nie…

– Do kurwy nędzy, niech mi wreszcie da spokój!

Galanthea pochyliła głowę, czekając, aż wiedźmin się uspokoi. Rozważając jego słowa.

– Owszem, masz całkowitą rację. Alzur powinien dać ci spokój. Powinien dać przeszłości odejść. Tak jak i ty powinieneś, mój drogi. – Spojrzała na Madoca, po czym klepnęła miejsce obok siebie. – Siądź ze mną.

Grymas złości wciąż wykrzywiał jego oblicze, gdy wiedźmin zaciskał szczęki we frustracji. Mimo to po chwili ustąpił i skinąwszy głową, przysiadł na skraju ławki.

– Lubisz się nad sobą rozczulać, prawda? – zwiesiła głos, a jego milczenie wystarczyło za odpowiedź, której nie chciał udzielić. Kontynuowała więc żartobliwie: – Och, biada mi! Takim zabijaka, dziwak przeklęty! I co? I jajco zbite, chuj klapnięty. Nic nie poradzisz.

Madoc spojrzał na nią, zaskoczony jej tonem. I doborem słów.

Galanthea zachichotała.

– Dorośnij, chłopcze. Pogódź się z tym, czego już zmienić nie możesz.

Znów spochmurniał, lecz nic nie mówił. Zamiast tego skierował wzrok na jałową, wyniszczoną przez suszę polanę.

– Pewnie zauważyłeś, że staram się nie zdradzać, z jakiego powodu porzuciłam fach barda. Chcesz wiedzieć dlaczego? – Nie czekała na jego reakcję. – Bo nie ma o czym opowiadać. Nie schowałam skrzypiec do kufra z powodu jakiejś klątwy, splotu przeznaczenia czy ze względu na inną fantazyjną aferę. Prawda jest tak prozaiczna, że ludzie nie potrafili ukryć zawodu, kiedy odpowiadałam na ich pytanie. Przestałam więc odpowiadać. Bo tak naprawdę… nigdy nie chciałam być bardką. Robiłam to z poczucia obowiązku. Czułam, że muszę uczcić pamięć tych, których straciłam. Przez dziesięciolecia wałęsałam się po zajazdach, śpiewałem na jakiś przeklętych balach, grałam na tych cholernych skrzypcach... Z zewnątrz uśmiechnięta, w środku udręczona i nieszczęśliwa. Napędzana poczuciem winy. – Umilkła na moment, nim podjęła znowu: – Być tym jednym jedynym ocalałym, podczas gdy wszyscy inni zginęli... to wbrew pozorom ogromny ciężar do udźwignięcia. Czego nie powinnam musieć ci tłumaczyć, mój drogi.

Wiedźmin tylko mruknął coś niezrozumiale, więc powiedziała jeszcze:

– Zmarłym nic po twojej, ni mojej udręce. A jednak pokutowałam przez większość swojego życia za coś, co nie było nawet moją winą.

– Nie jestem tobą – burknął Madoc.

– Nie, nie jesteś. Tym bardziej mógłbyś nie powtarzać moich błędów. Nie pozwalać, by przeszłość dyktowała twoją przyszłość. To tylko strata życia, wierz mi. Trzeba pozwolić zmarłym odejść. Nawet Alzur – z całym swoim sprytem i wiedzą – wciąż tego nie rozgryzł. Ma obsesję na punkcie dawno minionych dni. Wydarzeń, których nie może odmienić, bo nawet on nie jest w stanie cofnąć czasu. Ale to jego wybór. Ty masz własny. – Westchnęła. – Może nie było tak na początku, lecz teraz już sam kształtujesz swój los. Nie ma zmiłuj.

Madoc milczał, pogrążony w myślach.

– Przeszedłeś przez piekło, nikt temu nie zaprzecza. Myślę, że nawet trochę cię rozumiem. Co jednak nie znaczy, że masz monopol na cierpienie. Wręcz przeciwnie, jesteś w całkiem uprzywilejowanej pozycji, mój drogi. Większość ludzi musi odnaleźć sens w swej marnej egzystencji, ledwo wiążąc koniec z końcem. Tylu z nich umiera, nie pozostawiając po sobie nic... Jakby ich w ogóle nie było. Ale ty jesteś inny. Jesteś zdolny do czynów, o których większość z nas może tylko pomarzyć. Możesz dokonać niesamowitych rzeczy, nawet uczynić ten przeklęty świat trochę lepszym. I być za to zapamiętanym. Albo… użalać się nad sobą do usranej śmierci. Twój wybór. Moim skromnym zdaniem, to byłaby jednak zniewaga dla tych wszystkich, którzy próbowali coś zmienić, lecz nie mieli takiej możliwości.

– Powiem ci więc tak: Alzur i jego wizja świata mogą iść się chędożyć. Do diabła też z twoimi poległymi kamratami, niech bogowie martwią się o ich dusze. Tu chodzi o ciebie. Weź się w garść, zanim będzie za późno. Masz czas, którego ja już nie mam. I możliwości, których nigdy nie miałam.

Wiedźmin pochylił się do przodu, a jego oczy zaszły mgłą. Nadal nic nie mówił, lecz Galanthea odniosła wrażenie, że udało jej się w końcu do niego dotrzeć. Wbić trochę rozumu do tego zakutego łba.

Nagle poczuła kroplę wody na skroni i spojrzała w niebo, wyciągając przed siebie rękę.

– Wiesz co, może najpierw dokończ kopać tę dziurę. – Na dotychczas nieskazitelnym niebie zebrały się czarne chmury. – Coś mi mówi, że nie masz za dużo czasu.

—————-

Karczmarz wybiegł przez frontowe drzwi zajazdu i padł na kolana w błocie, radośnie unosząc ręce.

– Cud⁠! Chwała niech będzie niebiosom! – Przymknął oczy i uśmiechnął się, wyciągając twarz ku orzeźwiającej mżawce. – Tyle lat, tyle cierpienia…

Nagle zerwał się na równe nogi i wbiegł z powrotem do karczmy. Chwilę później pojawił się ponownie w towarzystwie niziołka i krasnoluda. Wszyscy trzej nieśli miedziane naczynia, zarówno garnki, jak i patelnie. Zaczęli zbierać do nich deszczówkę.

Tymczasem Madoc i Galanthea, wciąż usadowieni na drewnianej ławie, uśmiechali się zgodnie na ten widok. Spojrzenie wiedźmina powędrowało ku niebu. Zaczął śledzić ruchy ciemnych chmur. Te wydawały się rozchodzić jak okręgi na wodzie, z pojedynczego punktu w oddali. Dziwne, pomyślał, marszcząc brwi. Podrapał się po szczeciniastym zarośnie i przechylił głowę w zamyśleniu.

– Alzur…

– Co z nim? – zapytała Galanthea, gdy wiedźmin umilkł.

Przez chwilę się wahał, lecz w końcu podjął decyzję, by zachować podejrzenia dla siebie.

– Jak… Jak on zdjął z ciebie klątwę? Nigdy właściwie nie powiedziałaś.

Kobieta zastanowiła się, po czym westchnęła melancholijnie.

– Dziś jest dzień do radowania się, mój drogi. – Wskazała głową na ich ubłoconych, roześmianych towarzyszy. – A ja nie mam nic wesołego do powiedzenia w tym temacie... Innym razem, dobrze?

Madoc zmarszczył brwi. Galanthea uśmiechnęła się delikatnie.

– Dobrze, powiem tyle: życie czasami nie pozostawia dobrych wyborów. Nie serwuje prostej ścieżki do wybawienia. Trzeba więc wybrać z tego, co się ma do wyboru i stawić czoła konsekwencjom, jakiekolwiek by one nie były. Zapamiętaj moje słowa, przyjacielu… Konsekwencje, od których próbuje się uciec, zwykle zaczynają się mnożyć. Aż nadchodzi dzień spłacania długów… – Znów popatrzyła na mężczyzn pląsających z radością w deszczu. – Niewielu z nas może się pochwalić czystym sumieniem, Madoc. A ci, którzy mogą, zwykle umierają młodo. Najlepsze, co da się zrobić, to jakoś spróbować zrównoważyć dobre ze złym. Odkupić swe winy, zanim wyzioniemy ducha.

Wiedźmin parsknął.

– Podobno życie to dług zaciągnięty u bogów.

– Lepiej bym tego nie ujęła, mój…

ŁUP!

Wszystkie dźwięki zostały nagle pochłonięte przez ogłuszający grzmot. Oślepiające rozbłyski w barwach jaskrawej zieleni i krwistego szkarłatu zalały otoczenie.

Madoc zerwał się na równe nogi, patrząc w kierunku, z którego rozchodziły się chmury. Tam, gdzie można było zobaczyć mury dalekiego Mariboru, górujące nad zalaną deszczem równiną.

– Co on najlepszego wyprawia…? – rzucił półgłosem.

Wysoko w górze chmury zawirowały nienaturalnie, ciemniejąc jeszcze bardziej, rozchodząc się spiralnie.

Nagle piorun błysnął, rozcinając niebo. Rozległ się kolejny grzmot. Lekki deszcz ustąpił miejsca gwałtownej ulewie, a wiatr przeszedł w burzową wichurę. Szaro-czarne chmury coraz szybciej wirowały w oddali, okrążając wyrwę na niebie. Z głębi cyklonu wypadały promienie we wszystkich możliwych barwach – istne mrowie pulsujących świateł, tańczących aż po horyzont.

Galanthea i Madoc dołączyli do swych towarzyszy, którzy zebrali się na skrzyżowaniu, aby obserwować przerażające zjawisko. Nawet kulejący żołnierz wyszedł z gospody.

– Och, nie, och, nie – powtarzał w panice niziołek. – Och, nie!

– To portal! – wrzasnął krasnolud, przekrzykując wichurę. – Jak w Ellander.

– Kurwa! – Twarz żołnierza pobladła, a oczy rozszerzyły się z niedowierzania. – To niemożliwe…

Reszta jego słów utonęła w hałasie, gdy przeraźliwe monstrum wyłoniło się z portalu. Gargantuiczny, podłużny kształt z mrowiem niezliczonych odnóży rozwinął się na niebie jak serpentyna. Był coraz dłuższy i dłuższy. Ogromne cielsko wydawało się nie mieć końca.

Ziemia zadrżała, kiedy monstrum spadło na Maribor.

Ziejąca na nieboskłonie wyrwa zamknęła się, a rozbłyski kolorowego światła zniknęły wraz z nią. Pozostały tylko ciemne chmury, ciemny krajobraz i ciemna sylwetka kolosalnego potwora, oświetlone od czasu do czasu błyskawicą. Pojedyncze błyskawice ukazywały obraz ogromnej stonogi siejącej spustoszenie w mieście; jej olbrzymie żuchwy rozwierały się gwałtownie, gdy zaciskała długi tułów wokół kamiennych wież, roztrzaskując je i rozbijając na gruz.

Zaraza, pomyślał Madoc. Niech to szlag!

Poprzez ulewę zerknął w kierunku Galanthei. Jej wielkie brązowe oczy wypełniał strach. Kobieta rzuciła mu błagalne spojrzenie.

– Jedź tam – poprosiła. – On potrzebuje twojej pomocy… Wszyscy potrzebujemy.

Madoc nie mitrężył czasu na dysputy. Bez wahania ruszył w stronę swego wierzchowca i odwiązawszy go od słupa, wskoczył na siodło. Zaciągnął wodze, po raz ostatni odwracając się ku tym, których uratował. Niziołek używał rondla, aby osłonić się przed deszczem. Krasnolud wykrzykiwał coś niezrozumiałego na tle szalejącej ulewy. Żołnierz, trzymając się ramienia karczmarza dla równowagi, potrząsał żałośnie głową. Galanthea, której pełne smutku oczy zdradzały strach, uśmiechnęła się z nadzieją do wiedźmina i skinęła głową z uznaniem.

Madoc odwzajemnił ten gest, po czym obrócił wierzchowca na zacienioną drogę i pogalopował w stronę Mariboru. Ku gęstniejącej czerni. W kierunku błyskawic. W kierunku kolosalnego potwora i sianego przezeń spustoszenia. Ku zniszczeniu i śmierci.

Jechał naprzód, ku swemu twórcy.

Naprzód, ku swemu przeznaczeniu.
 
Dzięki wielkie! Nie zdążyłem dokończyć przez końcem podróży ,a po angielsku czytać to już nie to samo.
 
Top Bottom